czwartek, 14 listopada 2013

Retrospekcja III.

Termin "stan błogosławiony" został wymyślony przez faceta.  Jestem prawie pewna. W każdym razie wykuł go ktoś, kto nigdy nie był w ciąży. Choć niewątpliwie jest ona błogosławieństwem- zwłaszcza taka, której się pragnęło, to nie przypominam sobie żebym czuła się wówczas szczególnie dobrze. Może to kwestia podejścia? Ja się o swoją bałam tak bardzo, że zamiast radosnego oczekiwania odczuwałam głównie stres, strach i urojone dolegliwości. Prawdziwe też były, zatem roiłam sobie ze strachu jeszcze gorsze. Nigdy nie zapomnę jak pędziliśmy do szpitala, a w mojej głowie jakiś głos wrzeszczał : JUŻ PO WSZYSTKIM, TO KONIEC. Nie pozwoliłam sobie na rozpacz tylko dlatego, że resztki rozsądku podpowiadały: jeśli ta fasola jeszcze tam jest, możesz jej tylko zaszkodzić. Fasola była zdeterminowana i silna. W przeciwieństwie do matki. Każde strzyknięcie w kręgosłupie, każde ukłucie, każdy dyskomfort, stał się powodem do niepokoju. Byłam do tego stopnia znerwicowana, że gdyby nie Gaga, pojechałabym na pogotowie, kiedy w 17 tygodniu ciąży poczułam w brzuchu dziwaczne sensacje. Przez telefon zrelacjonowałam spanikowanym tonem, że czuję jakby mi ktoś w brzuchu otworzył wstrząśniętą puszkę coli. Bardziej romantyczne kobiety twierdzą, że to jakby uderzanie motylich skrzydełek. W każdym razie, byłam poważnie wystraszona. Z drugiej strony słuchawki zapadła cisza, po czym głos rodzicielki poinformował mnie:
-córko, aleś ty głupia. To nie żadna jednostka chorobowa, to twoje dziecko wierzga nogami!    
Oczywiście, oprócz panicznego strachu, który przysłaniał mi  radość, "stan błogosławiony" przyniósł również inne korzyści.  Były więc poranne mdłości, które przechodziły dopiero około 17.  Były "straszliwe smrody" nie do zniesienia ( o fuuuuu, jak tu śmierdzi! -czym? -POMIDOREM! -albo: lodówka cuchnie! - czym?- JEDZENIEM!). Były dziwne pragnienia kulinarne. Na widok mięsa poddanego obróbce termicznej, dostawałam dreszczy z obrzydzenia, ale surowe  wywoływało ślinotok! Czułam, że rzucę się na jakiś ociekający krwią płat różowej wieprzowiny, dlatego też stoiska mięsne omijałam szerokim łukiem. Kolejnym ciążowym błogosławieństwem była galopująca głupota. Im większy brzuch, tym mniejszy iloraz inteligencji. Jedną stronę książki czytałam kilka razy, bo nie potrafiłam się skupić. Doszło do tego, że czytanie zaczęło  sprawiać problem. Patrzyłam na litery i nie potrafiłam odgadnąć ich znaczenia. Dostawałam  zaników pamięci. Myliłam Szwecją z Norwegią, nie potrafiłam dodawać, notorycznie zostawiałam portfel  w sklepach. Żeby nie było-ja zawsze jestem gałganem, ale wtedy przechodziło to ludzkie pojęcie. Bałam się, że jak tak dalej pójdzie, to po porodzie zagłodzę dziecko, bo zapomnę o karmieniu, albo zostawię gdzieś w supermarkecie. Dodajmy jeszcze do całego zbioru bonusów stanu błogosławionego:
spuchnięte bolące nogi, trzeszczące stawy i kręgosłup, potworną zgagę, sikanie co pięć minut, niepokonaną senność, oraz pozbawionego empatii Raka!
Za to ostatnie do tej pory się mszczę! Bo jak to wytłumaczyć?
Siedzę na fotelu. Stopy trzymam na poduszce- przestały mieścić się w buty, dłonie mam jak bochny chleba. Przybieram dziwną wyprostowaną pozycję, żeby Helka kolejnym kopnięciem nie połamała mi żeber. Zgaga przepala mnie na wylot. Do mieszkania wchodzi Rak. Po treningu. Od progu woła:
- ale mnie bolą nogi! Jaaaaaa!
- no popatrz, moje to już chyba istnieją tylko po to, żeby bolały! Ale nic to, dobrze się czuję, dziękuję ,że pytasz.
-dziewczyno, nie wiesz co mówisz! Mam takie ZAKWASY, że w życiu....
-ooooooo, trollu waciakowy! Zakwasy?! Zakwasy to ja w życiu miałam, a ty  ile razy byłeś w 9 miesiącu ciąży?!
-przesaaaaadzasz...
No tu już był krzyk i inwektywy, których nie przytoczę. I płacz. Tuż pod powiekami zebrały się bowiem, hektolitrowe pokłady łez. Płakałam oglądając reklamę pampersa, czytając o krzywdzie dzieci, kiedy Rak kupił mi złe lody, kiedy wykipiało mleko albo tak sobie, bo się zebrało. 
Oczywiście, bywały lepsze dni. Takie w których miałam pod dostatkiem wodnych lodów i świeżych ogórków. Takie w których zgaga o mnie zapominała i strach nie paraliżował. Klepałam się po brzuszku i czułam radość. Zazwyczaj był to dzień po wizycie u lekarza, który twierdził, że wszystko w najlepszym porządku. To był balsam na skołataną duszę! Tak się od tych wizyt uzależniłam, że odbyłam ich...prawie trzydzieści... . Gdyby ciąża trwała dłużej prawdopodobnie przepłaciłabym ją trwałym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. Moim i reszty rodziny. Ten stan wcale nie sprawiał, że czułam się pobłogosławiona. Bo jak miałam się czuć rzygając i sikając na przemian? Oczywiście wtedy byłam jeszcze naiwniarą. Z niecierpliwieniem czekałam na wisienkę na torcie! Po błogosławionym stanie , następuje bowiem kolejna metafizyczna i najpiękniejsza chwila życia. Cudowny, wzruszający, wspaniały. PORÓD. Ale o tym disnejlandzie innym razem. Jak już wyjdę z traumy... .  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz