poniedziałek, 29 grudnia 2014

Matki Rak coroczny bilans zysków i strat.

Czas rozliczyć się z Rokiem Staruszkiem. Zanim jednak zliczymy zyski i straty, opowiem Wam pewną historię...

Rzecz działa się na kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia. Szczęśliwa, choć niezbyt majętna rodzina  świętowała mały sukces. Głowa tejże komórki społecznej przytachał do dom butelkę dobrego wina i rzekł co następuje: przełożony bardzo zadowolony z postępów i zaangażowania pracownika wysłał już do zarządu poemat pochwalny, oraz obiecał porządną umowę oraz podwyżkę. Rodzina niemal natychmiast rozdysponowała przyszłą nadwyżkę finansową. Taki prezent świąteczny to nie byle co! Konsumpcję winiacza uskutecznili tuż po położeniu potomka spać. I to był ostatni beztroski wieczór starego roku. Dwa dni później Głowa przyniósł do domu nowe wieści:
- wybieraj co najpierw, dobre, czy złe?
-dawaj złe!- rzekło Serce rodziny nie spodziewając się niczego prawdziwie złego.
-straciłem pracę. Zarząd nie podpisze mojej umowy, bo planują cięcia. -odrzekł Głowa siląc się na normalny ton.
Serce wpadło w arytmię, depresję i stan przedzawałowy. Nieświadomy niczego Pępek rodziny skakał wesoło wokół choinki. Powiało grozą. Serce natychmiast rozpoczęło fatalne projekcje: oto stoi z małym, okutanym szmatami Pępkiem przy koksowniku pod mostem. Albo to: trzyma się kurczowo framugi drzwi do niespłaconego mieszkania, a komornik w asyście policji ciągną ją za nogi. I jeszce: blady, bezglutenowy Pępek odżywia się wyłącznie ziemniakami i ryżem, wpada w anemię i choruje. Serce już ma zatracać się w dalszym dramatyzowaniu, kiedy nagle przypomina sobie, że miało być jeszcze coś dobrego!
-dawaj to dobre.
-mam na oku nową pracę.- rzecze Głowa. -dostałem propozycję kilka dni temu. Odrzuciłem ją, bo to daleko stąd i nie chciałem Was zostawiać. Teraz to chyba nie mam większego wyboru. Dzwoniłem już, to nadal aktualne. Umówiłem się na rozmowę.
I tak radość z nadchodzących Świąt zmieniła się w niepewność, strach i oczekiwanie. Nowa, niepewna posada na drugim końcu kraju, perspektywa rozłąki i finansowa dupa- oto jak kończył się rok 2013. 

W kolejny rodzina weszła zdekompletowana pracą "na wyjeździe", osłabiona i rozbita. Bo jak to? Jeśli człowiek robi coś dobrze, jest solidny, pracowity i lojalny, to jak można mu za to zaserwować kopa w tył?! Jeśli człowiek zadecydował dawno temu, że pieniądze nie są warte rozłąki, tęsknoty i dziecięcych łez, to jak można go zmusić do tego, od czego uciekał za wszelką cenę?!

Serce fatalnie znosiła rozłąkę. Że się do niej nie nadaje wiedziała od zawsze, ale kiedy przyszło się z nią zmierzyć, okazało się, że jest jeszcze gorzej niż się spodziewała. Najgorzej było podczas kolejnych szpitalnych eskapad. Łatwiej znosić stres i łzy Pępka, kiedy w obwodzie kręci się  silny i solidny Głowa.

Na pół roku Serce i Pępek straciły Głowę. Nauczyły się obsługiwać piec i sterować ogrzewaniem, tachać ciężkie torby z zakupami i żyć tylko we dwie. Głowa wpadał oczywiście do domu, ale już jako gość. Po sześciu miesiącach kupione za straszliwy kredyt mieszkanie przestało cieszyć metrażem i standardem. Stało się wyłącznie tym, czy jest w istocie- zbiorem pomieszczeń i sprzętów. Serce bez Głowy zmieniło się w strachliwy kłębek nerwów. Ogłupiały Pępek przeżywał rodzicielskie huśtawki nastrojów. Głowa schudł i zbladł. Wóz, albo przewóz- stwierdzili pewnego dnia i spakowali walizki...

Tym sposobem w życiu Matki Rak rozpoczął się nowy rozdział. 2014 to dla niej rok pełen zmian i trudnych wyborów.

 Co straciła?

-sypialnię ( w wynajmowanym mieszkaniu nie ma na nią miejsca),
-dziesięć kilo ( stres robi swoje ale skutki uboczne cieszą),
-złudzenia (myślała, że jest w stanie zaplanować swoje życie, serio!).
  
Co zyskała?

-siłę (już wie, że nie złamie jej "byle co"),
-mądrość (nie, że tak w ogóle, ale pewną życiową. Dopiero piąty rok małżeństwa uświadomił jej na co się porwała. Wcześniejsze lata były związkiem "na dobre". Ciężki rok pokazał ile to wszystko warte. Co ciekawe, przetrwanie złego zbliża mocniej niż wszystkie przyjemności świata),
-optymizm (nie wiadomo gdzie wyląduje za kolejne pół roku, możliwe, że wróci na stare śmieci, albo podąży za Rakiem na kolejne kontrakty. To nie ma znaczenia. Bez względu na to gdzie wyląduje, wyląduje tam z Głową i Pępkiem, a to najważniejsze).


I tyle. Stary Rok dał się we znaki. Zburzył mój świat i pozwolił odbudować go na nowo-cegiełka po cegiełce. Ta żmudna robota pokazała mi samej ile jestem warta. Więcej niż sądziłam.
Początek fatalny, znakomity finisz. Oto bilans Matki Rak.







czwartek, 18 grudnia 2014

Co? H2O!

Jak wiecie, ja i Helka jesteśmy blogerkami. Wiadomo też, że blogerki testują najróżniejsze dobra, dzielą się spostrzeżeniami i dostają intratne propozycje od wielkich koncernów, po czym robią zawrotną karierę i stają się bywalczyniami salonów i Pudelka. Wiadomo też, że nam dwóm taka świetlana przyszłość nie grozi. Nie ma się co dziwić, jak człowiek zaczyna karierę od zajadłej krytyki najsłynniejszego producenta jeżdżąco-świecących pierdół...wróć...zabawek na świecie, to niech się potem nie dziwi, że drzwi do sławy zatrzaśnięte przed nosem. No strzeliłyśmy sobie w kolano, niech będzie. Pogodziłyśmy się już z tym, że za free to tylko anonimowego hejta można dostać, aż tu nagle...propozycja dołączenia do grupy testujących. W myśl zasady, że za darmo to i ocet słodki, zgodziłyśmy się zanim powiedzieli co mamy testować. Szczęściem, nie przysłano nam maści na hemoroidy ani kremu na odparzenia, a dzbanek filtrujący. Co z tego wynikło? Już piszę:

Testerka 1: Helka.

Testerka nie obciążona żadnymi szkodliwymi mitami, kreatywna, uwielbiająca doświadczenia.

Stwierdza co następuje:

Zalety:

Dzbanek filtrujący DAFI doskonale sprawdza się w charakterze pojemnika na stare wysuszone kasztany. Doskonale sprawdza się również jako tuba, kiedy wrzeszczy się do niego : wchała na wysokości, wchała na wysokości a pokój na ziemiiii!
Produkt wysokiej jakości, przeszedł wszystkie krasztesty ( trzy razy huknął ze stołu na kafelki).

Wady:

Z racji swojego kształtu nie nadaje się do założenia na głowę, nie może być zatem kapeluszem, rycerskim hełmem, ani czarodziejską tiarą.

http://www.dafi.pl/nasze-produkty/dzbanki-do-filtrowania/astra-30-l/


Testerka 2: Matka Rak.

Testerka mocno obciążona szkodliwymi mitami na temat picia nieprzegotowanej wody. Do niedawna jej hobby było wyparzanie wszystkiego, co miało trafić w ręce Testerki 1. Leniwa. Kreatywność zerowa. Jedyne zastosowanie dzbanka, jakie udało jej się wymyślić to nalanie do niego wody.

Stwierdza co następuje:

Zalety:

Zmniejszenie osadzania się kamienia w czajniku elektrycznym przy stosowaniu filtrowanej wody to FAKT. A nie wierzyłam.

Filtrowana woda z kranu nadaje się do picia, nie ustępuje smakiem butelkowanej i NIE WYWOŁUJE groźnych chorób. Też nie wierzyłam. Do dziś boję się zapalenia opon mózgowych, jakie miała wywoływać kranówka. Fakt, mówiono tak ponad dwadzieścia lat temu, ale ja mam niestety świetną pamięć.

Kiedy pijasz filtrowaną kranówkę, nie pijesz wody butelkowanej. Co za tym idzie, nie płacisz za nią, nie taszczysz zgrzewek do domu (to kłopotliwe, zwłaszcza w domach, w których pije się dużo wody), nie wynosisz stosów butelek (tu włącza się jeszcze aspekt ekologiczny). Tak po ludzku- mniej roboty i oszczędność( miesięczny filtr to koszt około 9 złotych)

Wady:

Dzbanek nie jest samodzielny. Nie potrafi wymienić sobie filtra, a co gorsza, nie chodzi po niego do sklepu.  A powinien!


Reasumując, polecamy. 

Testerki O MATKO I CÓRKO...;)







czwartek, 11 grudnia 2014

Quo vadis, Helko?

 Córeczko!

Wyznaczyłam cel sobie i Tobie. Ja mam wychować silną, odważną i empatyczną kobietę. Ty masz na nią wyrosnąć. W tej podróży nie ma GPSa. Błądzimy po omacku. Mamy jednak cel-a to już coś, nie zmierzamy donikąd. Co i rusz zatrzymujemy się, aby zapytać o drogę, upewnić się, że nie błądzimy. Czasem bardzo się boję, bo wokoło las gęsty i ciemny. Wtedy jednak Ty pokazujesz mi drogowskaz-spójrz mamo, dobrze idziemy! Czasem tym drogowskazem jest jeden czuły gest wobec lalki, misia, innego dziecka. To, że  tak jak wczoraj podnosisz z ziemi pomarańczę, aby podać kobiecie, której wypadła. Sama z siebie, ot tak. To u Ciebie naturalne, jak buziak z rana. Albo wtedy, gdy myślałam, że przez moje podejście wyrośniesz na ofiarę losu! Tłumaczyłam, że na placu zabaw trzeba czekać na swoją kolejkę. Uwierzyłaś, bo przecież zawsze mi wierzysz. Stałaś jak sierotka Marysia, a inne dzieci jedno po drugim odpychały Cię i wyprzedzały. Byłam w kropce. Załamywałam palce i zastanawiałam się, czy nie kazać Ci popchnąć, wyprzedzić, nie dać się. Pewnego dnia sama doszłaś do właściwych wniosków. Chłopiec przerastał Cię o głowę, a Ty mimo to "zczyściłaś" go jak mamuśka. Do tej pory pamiętam minę mamy chłopca, kiedy maleńka dziewczynka trzymając jej synka za rękaw krzyczała: chłopcyku, telas moja kolej! Nie wolno się wpychać! Cy ty chces być łobuzem?! Od tamtej pory jestem spokojna. Widzę, że świetnie sobie radzisz. Nie usłyszysz ode mnie popchnij, wepchnij się, oddaj mu, mimo to wiem, że ofiarą losu nie będziesz. Skąd wiem? Bo nie usłyszałaś i nie usłyszysz również innych rzeczy: co wolno wojewodzie, to nie tobie..., nie interesuj się, nie masz prawa. Ty masz prawo! Nie jesteś ani ważniejsza ode mnie i taty, ani mniej ważna. Masz swoje miejsce, swoje obowiązki i swoje prawa. Ja decyduję o tym, co oglądamy, co kupujemy, dokąd wychodzimy, Ty decydujesz w co się bawimy, które spodnie na siebie zakładasz, co zjesz na śniadanie. Czasem słyszę, że to źle, że wejdziesz mi na głowę, że będziesz okropna. Nie wierzę w to. Już byś taka była, tymczasem jest dokładnie na odwrót. Każdy kto spotka Cię osobiście widzi, że nie ma w tobie ani krzty agresji, złośliwości i roszczeniowej postawy. Jesteś hałaśliwa, ruchliwa, głośna. No i pomysły masz absolutnie kosmiczne Ale jaka masz być? Twój tata nie potrzebuje megafonu, żeby na sąsiedniej ulicy słyszeli co mówi mi szeptem do ucha. Mama...no cóż,buzia jej się nie zamyka.
Nie znasz dyscypliny, rygoru i moresu. Znasz jednak konsekwencje. Nie wprowadziliśmy Ci miliona zasad i zakazów, bo sami nie potrafilibyśmy ich respektować. Wprowadziliśmy kilka, które dotyczą nas wszystkich i którzych staramy się trzymać:
-Nie wolno robić krzywdy NIKOMU. 
-Nie wolno mówić "nie umiem" zanim się spróbuje.
- Dbamy o swoje zabawki. 
-Trzeba się kochać i szanować. 
-Musimy ze sobą rozmawiać i często się przytulać.
-No i staramy się nie siorbać przy jedzeniu, ale tacie nie zawsze wychodzi.

Wiem, że nie jesteś na tym świecie dla mnie. Nie mogę i nie chcę wychować Cię na moje potrzeby i na moją miarę. Nie mogę zdecydować dokąd pójdziesz, gdy pewnego dnia staniemy na rozdrożu i okażę się, że dla mnie przejścia nie ma. Pójdziesz sama. Chcę Cię na tę drogę wyposażyć. Nie w komplet ekskluzywnych, wypełnionych po brzegi walizek. Nie jesteś przecież tragarzem. Życie to podróż, a nie zorganizowana wycieczka z pilotem. Masz być więc prawdziwym globtroterem, a ja dam Ci na drogę niewielki tobołek. Nie będzie Ci ciążył. Włożę do niego odwagę, siłę i empatię. Myślałam, że moje serce też, ale ono jest przecież zbyt ciężkie od trosk, lęku o Ciebie i czasem niezbyt mądrej miłości. Z pewnością by Ci ciążyło. Zostawię je zatem sobie, tak abyś miała do czego wracać.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo dziś rano, po raz kolejny pokazałaś mi drogowskaz. Zboczyłam ze ścieżki. Ty nie. Nie byłaś bardziej hałaśliwa, żywiołowa, czy upierdliwa, niż zwykle. Ja miałam za to mniej cierpliwości i bolała mnie głowa. Wrzasnęłam paskudnie. Złość wypełniała mnie jeszcze wtedy, gdy mój wrzask przebrzmiał w naszych uszach.
-uspokój się, mamo. Na dzieci nie tseba ksyceć. Dzieci tseba kochać.

 Jak to jest, że choć masz tylko trzy lata, mówisz rzeczy mądrzejsze, niż większość dorosłych których znam?  Jestem z Ciebie dumna, córeczko.

Mama.

czwartek, 4 grudnia 2014

Mikołaj do lamusa.

Matka Rak jak zwykle, nie w temacie. Zajęta przedświąteczną ewangelizacją Helki, klejeniem papierowych łańcuchów oraz pisaniem listów do Mikołaja, nie zauważyła, że przez środowiska rodzicielskie przewala się nowy trend. Znów jestem passe. Okazało się bowiem, że uwaga, uwaga: MIKOŁAJA NIE MA! Że nie przynosi prezentów, to ja się sama domyśliłam, bo od kilku lat regularnie czyści mi konto, ale żeby tak definitywnie-nie ma i już?! Od razu nasunęło mi się pytanie: cóż ty matkom zrobił, Mikołaju? Dlaczego chcą Cię uśmiercić, dlaczego chcą Cię wyrzucić z dziecięcych serduszek i wyobraźni? Odpowiedź uzyskałam dość szybko. Na jednym z portali wyczytałam co następuje:
Mikołaj nie istnieje. Nie przynosi prezentów, nie fruwa saniami, nie pcha grubego tyłka przez komin,ani nawet nie lubi mleka i ciasteczek. Jest kłamstwem, a dzieci nie wolno okłamywać. Okłamywanie dzieci zemści się w przyszłości, kiedy to odkryją brutalną prawdę. Zawód, jaki odczują będzie rzutował na dalszych relacjach z rodzicami. Poczucie destabilizacji, zagubienie i utrata zaufania do rodziców-to już krok w stronę uzależnień, złamanego życia, śmierci z przedawkowania itd., itp. Nie kłamię. Z tymi uzależnieniami to trochę dodałam dramatyzmu, ale reszta się zgadza. A więc, od dziś, kochani moi, nie okłamujemy dzieci! Na początek spalmy dziecięce biblioteczki. Do pieca z Alicją, Piotrusiem, Małym Księciem! Zwęglić baśnie i bajki! Na stos z wróżkami, elfami i resztą bajkowej hałastry! Następnym krokiem będzie naturalnie puszczenie z torbami Walta Disneya. Nosz chyba nikt nie nakładł do dziecięcych głów więcej kitu, niż on. Kiedy z ostatniego Disneylandu zostaną już tylko zgliszcza, czas zająć się wychowaniem. Bez kłamstw! Na dzień dobry, będę zmuszona wyznać Helce w pierwszy dzień szkoły:
-córeczko, od teraz czeka cię ładnych kilka lat zawracania tyłka. Pierwsze klasy będą nawet przyjemne, a potem zapał ci się skończy. Będziesz jeść surowe ziemniaki, moczyć termometr w herbacie i kombinować jak koń pod górę, żeby tylko tu nie przyjść! 
Albo taka wizja:
Ośmioletnia Helka:
-mamusiu, jak dorosnę zostanę modelką!
-zgłupiałaś? Spójrz na mnie! Z Twoimi genami, to będziesz miała metr sześćdziesiąt w kapeluszu i dupsko jak szafa trzydrzwiowa.
Albo dalej, Helka nastolatka:
-mamo, czy w tym świecie możliwa jest prawdziwa wolność jednostki?
-taaa. Pod warunkiem, że starzy ci nie wykopyrtną  przed spłatą hipoteki. Jeśli zostawią ci mieszkanie, to po całym roku tyrania będziesz mogła wyjechać na tydzień w Bieszczady. Tyle z wolności.
Nawet nie chcę myśleć, co musiałabym jej powiedzieć w dniu ślubu!
Ładna wizja, co? No wyobraźcie sobie, że od dziś mówimy dzieciom całą prawdę: synek, zjedz ten paskudny obiad ze słoiczka. Śmierdzi i sama bym nie tknęła, ale ty jedz!
albo:
...i wtedy wilk rozszarpał babcie. W dawnych czasach mówiono, że połknął ją w całości, dzięki czemu przeżyła w jego brzuchu, ale to nieprawda. Nie dałby rady, a nawet gdyby i tak by umarła. Soki trawienne są bardzo żrące...

Noooo, kochani! Ja postoję. Dalej będę wykładać kasę za Świętego. Dlaczego? Bo przeraża mnie wizja ograbienia Helki z tego, czego sama miałam pod dostatkiem: radosnego oczekiwania, spoglądania w niebo, pisania listów. Wierzyłam. Gorąco wierzyłam. Nawet kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że coś tu nie gra, wierzyłam tak długo, jak było mi to potrzebne. Aż pewnego dnia dotarła do mnie prawda. Może nawet faktycznie trochę bolało. Chyba powinno. W końcu to dorastanie.



niedziela, 30 listopada 2014

Polish horror story, czyli zakupy z Helką.

Jak każda szanująca się polska rodzina, postanowiliśmy uczcić weekend wspólnym wypadem do centrum handlowego. Był czas, kiedy szydziłam z tego typu wątpliwych rozrywek, ale jak zwykle: ideały swoje, a życie swoje. Trzeba jeść, trzeba się ubrać a w tygodniu nie ma szans na duże zakupy. Rak pracuje do późna, a Matka...jakby to... mam! Ośrodki Ruchu Drogowego w tym kraju sprzysięgły się aby nie dać Matce Rak prawka. Jest to naturalnie spisek, nie mający żadnego uzasadnienia w prezentowanych przez w/w umiejętnościach. Zawiść i małostkowość oto co łączy wszystkich egzaminatorów z którymi do tej pory poszkodowana miała styczność. No bo jak to tak,że podwójna ciągła, że lewo zamiast prawo, że pod zakaz wjazdu- to zaraz trzeba oblewać?! Chyba pójdę z tym do Sztrasburga, bo w tym kraju nie ma sprawiedliwości! Dobra, dobra, wracam do sedna: brak prawka uniemożliwia kobiecie podróż do świątyni konsumpcji w tygodniu. A zresztą, kogo ja chcę oszukać? I tak nie poszłabym z nią sama do sklepu z ubraniami, bo strach Pokusiłam się raz. W ramach żartu odsłoniła mi kotarę przebieralni i to akurat w momencie, kiedy ze spodniami spuszczonymi do kostek próbowałam wyplątać głowę i ramiona z sukienki w rozmiarze S, którą optymistycznie zabrałam do przymiarki. Żart się udał, bo dzieciak był równie wesół, co reszta klientów. Od tamtej pory sklepy odzieżowe omijamy szerokim łukiem. No chyba, że tak jak ostatnio- towarzyszy nam Rak. We dwoje mamy większe szanse na ujarzmienia żywiołu zwanego Helką. I tak nie jest łatwo! Wszelkie próby tłumaczenia dziecku, że nie wolno czegoś dotykać spełzają na niczym. 
Jako świadoma swoich praw konsumentka, Helka wie, że wolno jej dotykać , przymierzać i testować do woli. Ściaga wieszaki, biega po sklepie, chowa się między ubraniami i czeka, aż usłyszy spanikowany głos matki: Helu, Helusiu, Helena!!! Raczek, nie ma jej! -wybiega wówczas z ukrycia szczerząc kły i ciesząc się ze szkód w psychice, których doznała rodzicielka. Ani: bo się zgubisz i nie wrócisz do domu!, ani: bo mama dostanie zawału i zejdzie!, ani nawet: bo nie zobaczysz słodyczy do osiemnastych urodzin!, nie przynoszą rezultatu. Nic nie jest w stanie wyprostować spaczonego helkowego poczucia humoru. A już najgorzej jest, jak pomaga! -mamo, a to się psyda?-wrzeszczy, ciągnąc po podłodze stos sukienek. Panie z obsługi sklepu rzucają takie spojrzenia, że skóra na karku cierpnie ze strachu. Mnie, Helka ma to w poważaniu. Ludzie patrzą z dezaprobatą: kolejna ofiara bezstresowego wychowania! wisi w powietrzu.  Robiąc dobrą minę do złej gry zbieram z podłogi lumpeks zaprowadzony przez dziecię i tłumaczę: -nie wolno tak robić...bla..bla...bla. Naturalnie Helka już tego nie słyszy, bo w drugim końcu sklepu ściąga szmaty z innego wieszaka.W takich momentach pojawiają się wątpliwości, pytam więc Raka, który próbuje wybrać kilka ciuchów:
-kochanie, przypomnij mi dlaczego zabraliśmy ją ze sobą?
-bo nie mieliśmy jej z kim zostawić.
Po chwili dziecko demoluje wystawę ( zobac mamo, jakie ślicne. Psyniosę ci to!) oraz zagląda obcym do przymierzalni.
-kochanie, przypomnij  mi dlaczego dzieci nie wolno bić?
-bo to oznaka słabości charakteru, braku szacunku i empatii. Bo to nieskuteczne, niemoralne i niezgodne z prawem.
-okej, przypominaj częściej.
 Kiedy niezbędne rzeczy zostają wybrane i czas udać się do kasy, dziecko jest już "na uwięzi". Trzymane za rękę całą mocą matczynego uścisku. Myli się jednak ten, kto myśli, że dalej pójdzie z górki. Wystarcza bowiem sekunda nieuwagi, aby więzień czmychnął, wdrapał się na drewnianą półkę i ku uciesze gawiedzi na całe gardło wyśpiewał przebój: wlazł kotek na płotek po żerdziiiii, najadł się kapusty i pierdziiiiii!
-kochanie, przypomnij mi dlaczego my wogóle postanowiliśmy mieć dziecko?
-aż takiej pamięci to ja nie mam...

czwartek, 27 listopada 2014

Rozmowy w toku.

Schyłek listopada to dobry moment aby co nieco podsumować. Jako, że cały miesiąc upłynął nam pod hasłem: podróże i smarki, nie było dużo czasu na pisanie. Nie pisałyśmy zbyt wiele podczas tygodniowej wizyty u Gagi, nie pisałyśmy podczas maratonu przeziębień i zapaleń. Nadrobimy! Niniejszy post powstał, aby listopadowe cytaty z Helki nie odeszły w odmęty niepamięci. Szkoda by takich mądrości...

.......................................................................................................................................................................................
 Helka i magia przyjaźni.

-mamo, chces być moją syjaciółką?
-oczywiście, skarbie!
-to pomós mi zbielać klocki!
........................................................................................................................................................................................
Helka i zapędy kolekcjonerskie.

-nie mam takiej kucykowej lalki.-rzecze smutnym tonem Helka, kontemplując gazetkę z Biedry.
-skarbie, masz cztery kucykowe lalki.-ripostuje Matka Rak.
-ale nie mam tej Laliti.-przekonuje dalej córka.
-a do czego ona jest ci potrzebna?
-bo jak bendem ją miała, to będzie mi blakowało jus tylko jednej!
..........................................................................................................................................................................................
Helka igry miłosne.

-Kalol jest moim kłopakiem!-napastliwym tonem rzecze Helena.
-nie żartuj, on jest mój!-odpiera atak Józia.
-ja się z nim całuję i go sytulam, on jest moim menzem.
-ja robię z nim to samo. Niby dlaczego ma być twój?
-bo on mi dał na ulodziny piękną Lopuntkę (Roszpunkę).
-o tyyyy! To był nasz wspólny prezent, ja też ci ją dałam!
-tak, ale on baldziej tsymał pudełko!
......................................................................................................................................................................................
Helka i umiar.

Dowiedziawszy się o brakujących lalkach, babcia Tasia wyskoczyła z gotówki, wpłacając ją na fundusz kolekcjonerski Helki. W te pędy podreptałyśmy do Biedronki zakupić brakującą Rarity. Traf chciał, że towarzyszyła nam babcia Gaga.
-no, którą wybierasz?-pytam.
-to taki tludny wyból!-rzecze Helka wpatrzona z nabożnym uwielbieniem w dwie paskudy trzymane w rękach. W tym momencie Gaga dostaje charakterystycznego dla zakochanych babć cielęcego spojrzenia i łagodnym tonem podpytuje:
-a co gdybyś dostała obydwie?
-no to jus by było za duzo!

 Tego było za dużo. Dla Gagi.Tym sposobem Helka zebrała kolekcję sześciu kolorowych paskud.
......................................................................................................................................................................................
Helka i filozofia miłości.

Trochę z nudów i trochę dla zgrywy pytam córkę:
-Heleno, co jest najważniejsze w życiu człowieka?
-selce- odpowiada zagadnięta, a mnie wstyd. Chciałam się pośmiać z głupot, które usłyszę, a tu nie ma się z czego śmiać.
-a dlaczego serce?-dopytuję.
-bo doble selce to pomaganie i jesce lobienie systkiego lazem.
-masz rację, mądra z ciebie dziewczynka.
-selce jest wazniejse niz ładna buzia.-dodaje na odchodnym filozofka.  
......................................................................................................................................................................................
Helka i sprytne rozwiązania.

Chcąc pozbyć się upierdliwca z kuchni proponuję:
-córeczko, co ty chcesz dostać od Mikołaja?
-lalkę z ogultem, walizkę biedlonkę i dinozalła ! (skuter wybiłam jej z głowy).
-no to musimy wysłać list! Idź do swojego pokoju i narysuj to wszystko na kartce. Wyślemy Mikołajowi, żeby wiedział co ci przynieść.
-dooobla.-odpowiada niechętnie Helka i wychodzi do pokoju. Dumna z własnego sprytu Matka Rak w ciszy i skupieniu oddaje się szorowaniu garów. Wylicza, że na narysowanie listy życzeń córka będzie potrzebowała co najmniej 15 minut. 20-jeśli zechce to pokolorować. Tymczasem po 15 sekundach artystka z powrotem pojawia się w kuchni.
-no bez jaj! Już narysowałaś?
-tak, zobac-mówi i podaje mi kartkę, na której widnieją cztery krzywe kwadraty.
-że co to niby jest?
-plezenty. Juz zapakowane, blakuje tylko kokaldek!

sobota, 15 listopada 2014

Bolesne wspomnienia.

Było nas pięcioro. Stawiał nas w rzędzie, jak skazańców. Starsi mieli wzrok wbity w podłogę, obrzydzone spojrzenia. Najmłodszy, nieświadomy oblizywał się chciwie, jak gdyby czekała go słodka nagroda. Wówczas ON, nasz kat, podwijał rękaw koszuli. Wiedzieliśmy, że nie będzie wyjątków ani litości. Nikomu nie przepuści. Kiedy sięgał do szuflady dreszcze opanowywały moje ciało. 
-nie chcę. Nie możesz mnie zmusić!
-siedź cicho, bo ci zrobię kanapki z czosnkiem i kiszoną kapustą do szkoły!
Otwierał słoik i w powietrzu unosił się smród zdolny budzić umarłych. Łzawiące oczy ciskały gromy. Ależ ja go wtedy nienawidziłam! 
Gmerał wielką łyżką w słoiku wypełnionym szklistą rąbanką,a ja miałam ochotę uciekać, jednak kiedy wyjmował łychę i podsuwał pod mój nos, posłusznie otwierałam usta. Syrop z cebuli! Syf, jakiego próżno szukać w świecie. Słodki cuchnący ulepek. Dwa razy dziennie przez cały okres jesienno zimowy. Byłam przekonana, że moi rodzice to zacofane dziwolągi, które pewnego pięknego dnia wsadzą mnie do pieca na trzy zdrowaśki, albo zaczną praktykować inne voodoo czary mary. Poprzestali na pojeniu cebulowym syropem, karmieniu czosnkiem, kiszonkami, mlekiem z masłem i innymi ohydztwami. Od czasu do czasu przystawili bańki, albo wysmarowali gęsim smalcem (lubowali się w śmierdzących kuracjach).
Dziś sama jestem matką. Zacofanym dziwolągiem. Nadal nie wierzę w bańki i gęsi łój (choć to pewnie też tylko kwestia czasu), jednak cebulowy syf funduję dziecku dwa razy dziennie-wielką łychą. I czosnek- w ilościach hurtowych. Do tego miód. Pierwej sczeznę, niż podam Helce jakieś chemiczne dziadostwo z apteki. A sama zainteresowana? Póki co się nie buntuje. Otwiera gębę, łyka z ochotą, po czym wrzeszcząc na całe gardło:
-cebulowy ataaaaak!- chucha ojcu w twarz. Zapewne nadejdzie dzień, w którym zwątpi w moc matczynych kuracji, oraz w pełnię władz umysłowych staruszków. Do tego momentu jednak zakodujemy w niej stare babcine sposoby. A kiedy nadejdzie czas, ona też przypomni sobie syfiastym syropku, ku udręce moich wnuków... I tak trwa to od pokoleń;)

czwartek, 6 listopada 2014

Dziecko w naprawie.

Babcia to osobnik z wszech miar szkodliwy. Należy izolować ją od potomka, aby ograniczyć zły wpływ. Wystarczy kilka dni pod kochającym okiem babci, aby ułożony i grzeczny dzieciak zmienił się w rozwrzeszczaną, roszczeniową mamałygę. Z cukrzycą, na dokładkę. Trzy dni babcinego cmokania i kochania, a także "no toż nie bądź flądrą, daj jej ciasteczko". Mało? Dorzućcie jeszcze ciocię Bodenkę, która nakarmi "samolocikiem" i obsypie prezentami, wujka Ksyśka, który o ósmej rano w te pędy poleci po baterie i brokat ( bo potsebne do blokatującej safy). Mało? A co powiecie na towarzystwo nastoletniej cioci Lulji, która pozwoli sobie nawet na głowę wejść, dla Helkowego uśmiechu? Ha! To nie wszystko! Weźcie jeszcze pod uwagę  Prabcie i Pradziadka, skorych do wychwalania i zasilania różowego portfelika, a także armię wujków i ciotek skłonnych do zabawy w pociąg, kiedy tylko mała zgaga wyrazi taką wolę. Tym sposobem stworzyliśmy potwora. Od trzech dni walczę aby naprowadzić córkę na właściwe tory. Łatwo nie jest. Już wiem, co miała na myśli Mumu Ago, kiedy po wakacjach u babci witała nas słowami: już ja was wyprostuję! Czas płynie. Dziś Mumu Ago jest Bacią Gagą- szkodnikiem, psującym całkiem przyzwoite dzieci. Oczywiście, nieporadni rodzice również ponoszą winę. Widok roześmianego dziecka na tyle przytłumił ich instynkt samozachowawczy, że na wszystko wyrażali zgodę. I w ten sposób trzy ostatnie dni spędziłam na ponownym ustalaniu granic i zasad. Niestety, nie obyło się bez frustracji, krzyków (wiem, wstyd mi), i nieprzyjemności. Wreszcie, wczoraj, około południa uniosłam ręce w zwycięskim geście. Oto rogaty stwór został przepędzony, a w jego miejscu stała śliczna Helka. Oczywiśćie, jak to zwykle bywa, życie wyprowadziło mnie z błędu. Tryumf okazał się pochopny. Rogate monstrum wróciło, i to w jakim stylu!
-jeszcze tylko piekarnia, córeczko. 
-dobze, mamo. -odpowiada Helka i staje na progu. To jej miejscówka. Nie wchodzi do piekarni, ponieważ gluten działa na nią również wziewnie. Staje w drzwiach, a matka błyskawicznie wkłada do torby bochenek żytniego na zakwasie i wychodzi z tego niebezpiecznego miejsca najszybciej, jak się da. Tym razem jest jednak trochę inaczej. Kiedy matka odwraca się tyłem do lady, okazuje się, że Helki nie ma na progu. Stoi tuż za drzwiami piekarni. W rękach trzyma kij, sporo dłuższy od niej samej, rozwidlony na końcu. Wymachuje tym ustrojstwem przed nosami dwóch zaskoczonych kobiet, wrzeszcząc zmienionym zachrypniętym głosem: ajaaaaaaa, nie ma psejścia, panie! (przynajmniej nie zapomniała o zwrocie grzecznościowym). Kobiety najpierw patrzą oniemiałe, po chwili zaczynają mrugać powiekami , po czym wybuchają śmiechem. Oto zostały zaatakowane przez istotę wielkości skrzata ogrodowego. Matka małej kryminalistki powoli zbiera szczękę z chodnika. Bąka jakieś nieskładne przeprosiny, mając nadzieję, że ofiary nie wniosą oskarżenia. Kilka minut później, już w domu przeprowadza poważną rozmowę.
-czy ty chciałaś uderzyć te kobiety?
-nieeee, nie wolno bić!
-to co chciałaś zrobić?
-sestlasyć je i zatsymać, bo w piekalni było jus duzo ludziów.
-przestraszyć? Przecież to było złe. Nie wolno straszyć ludzi. Chciałabyś, żeby ktoś ganiał za tobą z kijem?
-nieee...-mówi Helka, spuszczając oczy. 
-skarbie, to była zła zabawa. Nie chcę, żebyś robiła takie rzeczy. Jesteś grzeczną i miłą dziewczynką.
-seplasam, mamo. Za zachowanie.-odpowiada skruszonym głosem. 
-już dobrze, tylko więcej tak nie rób...a tak właściwie...przestraszyłaś tylko te dwie panie, czy kogoś jeszcze?
W tym momencie skrucha całkowicie znika z twarzyczki Helki, a w jej miejscu pojawia się dumny uśmiech:
-udało mi się jesce sestlasyć kłopcyka i jakąś dziescynkę!

Naprawa potrwa dłużej niż sądziłam...

wtorek, 28 października 2014

Historia przemocy.

Dziewczynka ma trzy lata. Jest drobna. Siedzi na krześle, a jej nóżki dyndają swobodnie. Lekko przygarbiona, smutna. Tak smutna, jak historia, którą opowiada:
   Ja plosiłam moją mamę! Ksycałam: mamo, nie lub tego! Mamo, nie bij mnie. A mama biła mnie tak mocno. A potem mnie zamknęła, ale ja uciekłam.
Jestem wstrząśnięta, Rak też. Patrzymy na siebie z niedowierzaniem. Jesteśmy zagubieni, nie wiemy co robić. Co Ty zrobiłbyś na naszym miejscu?
Jestem o krok od zawiadomienia opieki społecznej, powstrzymują mnie tylko dwa drobiazgi...
Po pierwsze, historia dziewczynki za mocno przypomina scenę z Pinokia, tyle, że tam, to tata dał dzieciom w kość.
Po drugie, znam biedulkę dość dobrze, to Helka! Znam też jej matkę. Matka Rak poprzysięgła sobie, że w dniu w którym uderzy  dziecko, odgryzie sobie rękę przy łokciu. Póki co ma obie.
-Skarbie, czy ja cię kiedyś uderzyłam?
-tak. Dzwiami!
-Ej, to był wypadek, to się nie liczy! Pytam, czy cię kiedyś zbiłam.
-nie- odpowiada uśmiechnięta gadzina.
-to dlaczego tak mówisz?
-to tylko taka histolia.
-dobra! Ja uwierzyłem!-dodaje Rak.

Jeśli uwierzą sąsiadki, już wkrótce zyskamy kuratora.

środa, 22 października 2014

Kobieta Vs matka.

Do bycia kobietą dorastasz bardzo szybko. Masz trzy-cztery lata, wdrapujesz się  na kolana ojca swego i słodkim głosikiem oznajmiasz: tatuńciu, ja chcę mieć kotka! W tym samym czasie twój brat wrzeszczy w drugie ojcowskie ucho: żadnego kota! Chcę psa, musimy mieć psa!
Po kilku dniach w domu pojawia się kot, a ty już wiesz, że wbrew temu co mówią  katechetki i feministki, równość to ściema a siadanie na kolana i wdzięczenie się to świetny sposób na forsowanie swojszych racji. Proces zamiany z dziecka w kobietę postępuje bardzo szybko. Zaczynasz rozumieć, że chłopcy w zerówce ciągną za warkocze tylko niektóre koleżanki ( i że lepiej należeć do tych ciągniętych), że ludzie rozpływają się na widok słodkiej kokietki w różowej sukience, że buty na obcasach i szminki to tylko kwestia przeczekania. Dostaniesz wszystko! Będziesz mogła się wdzięczyć i malować, udawać, stroić, prowadzić kobiece gierki i ....taaak. Być kobietą! Proces trwa. Pod koniec podstawówki z niedowierzaniem patrzysz na kolegów z klasy: jak to możliwe? Ja już mam cycki i okres, a oni nadal ciągną za warkocze! Czas zainteresować się mężczyznami. Interesujesz się zatem gówniażerią ze średniaka. Kiedy docierasz tam, okazuje się, że chłopcy z ogóla nadal ciągną za warkocze. Interesują cię zatem wyłącznie studenci (jeszcze nie odkryłaś, że etap ciągnięcia za warkocze kończy się u męskiej części populacji dopiero, kiedy kończy się zainteresowanie kobietami, tzn. po śmierci). Tak, w ogólniaku jesteś już kobietą. Trochę głupkowatą i pryszczatą, ale zawsze. Studia przemykają z prędkością światła i czujesz, że już czas się ustatkować.W dniu ślubu jesteś prawdziwą księżniczką. Suknia jak z bajki, makijaż za niebotyczne pieniądze, podwiązki, szpilki, pudry i cała reszta. Jesteś kobietą. Ba, mężatką. Szczęśliwą i spełnioną. Na jakiś czas. Pojawia się bowiem pragnienie. Początkowo maleńkie: a może by...może już czas? Pragnienie przybiera na sile. Po jakimś czasie zamiast spełnienia czujesz pustkę i wiesz już, że tylko dziecko może ją wypełnić. Zachodzisz w ciąże i życie to bajka (jeśli nie liczyć mdłości i płaczu na reklamach). Dbasz o siebie mocniej niż wcześniej. Nie chcesz być grubą, zaniedbaną ciężarówą z tłustymi włosami. Z dumą nosisz buty na obcasach i obcisłe ubrania. Używasz profesjonalnych kosmetyków, smarujesz się Oillanem Mamą (wiem, wiem, lokowanie produktu. Sęk w tym, że to naprawdę dobry produkt. Używam do tej pory, mimo iż ciąża ma już trzy lata i pyskuje), łykasz witaminy, dbasz o siebie. Kochasz noszonego pod sercem malca, myślisz o sobie: mama. Bzdura. Nadal jesteś przede wszystkim Kobietą. Kiedy wreszcie nadchodzi godzina zero, a ty dokonujesz zrzutu, świat wywraca się do góry bebechami. Rodzi się Matka. Matka ma w tyłku to, że trzeci dzień nie umyła głowy. Początkowo Kobieta nie pozwala jej na takie zaniedbania, ale kiedy noworodek po raz kolejny ulewa na szałową bluzkę,  spuszcza z tonu i pozwala, aby domową garderobę wybierała Matka. Matka pała odwzajemnioną miłością do bawełnianych dresów, stąd też ten element garderoby zaczyna wypierać wszystkie inne. Kobieta patrzy z niesmakiem. Matka kocha twarz bez makijażu ( bo dzieciak lubi przysysać się do policzka, lepiej, żeby nie najadł się pudru), uszy bez kolczyków(bo dzieciak ciągnie), buty bez obcasów ( bo dzieciach zaczął chodzić i trza za nim biegać), wygodną i łatwą (czytaj BRZYDKĄ) fryzurę ( bo nie ma czasu ani sensu-i tak wiecznie siedzi w domu). Kobieta jeszcze walczy, jeszcze się wykłóca o swoje, ale już wie, że przegrała. Siedzi zatem zła i obrażona. Macha nerwowo nóżką obutą  w pantofel na obcasie: jeszcze zatęsknisz!-grozi. I faktycznie, przychodzi dzień, w którym matka spogląda w lustro i doznaje szoku. Z niedowierzaniem zagląda do albumu ze zdjęciami. Porównuje. Lachon-mamuśka. Kobieta tylko na to czeka! Podrywa się z miejsca i wrzeszczy: ogarnij się flejo! Na cholerę ci trzydzieści par dresów, skoro ostatni raz biegałaś w ósmej klasie na włefie?! Po jakie licho wyrzuciłaś pieniądze na piątą lalkę dla dzieciaka, skoro poprzednie cztery leżą zapomniane na dnie kufra?! Matka nie odpowiada. Patrzy na siebie. Trochę jej wstyd, trochę jej żal. Trochę dręczą ją wyrzuty sumienia. -zapomniałam.-mówi wreszcie. -dziecko, dziecku, o dziecku,dla dziecka...a ja? Gdzie ja?
-w dupie!-odpowiada Kobieta. I długo tam jeszcze będziemy obie, jeśli nie przestaniesz żreć Nutelli i wmawiać sobie, że to cię uszczęśliwia. 
-no ale co ja mam teraz zrobić?
-do fryzjera, do sklepu, do kosmetyczki. Z każdego bagna można wybrnąć.
-ale...ja nie mogę! Pieniądze są potrzebne dziecku. Muszę mu kupić te wszystkie durności które mają inne dzieci, żeby nie było gorsze!
-aleeee! Świetny poooomysł! Bańka pracuje. Wszystko co najlepsze dla dziecka! Matkę też powinno mieć najlepszą, więc nie zdziw się, jak tatuś jej taką załatwi.
-ale co ty?!
-no tak! Dziecku, dziecka, dla dziecka o dziecku...a chłop to co?! Na szmaty?
-nie! ja nie myślałam...
-no właśnie! Wyglądasz jak Rysiek Kalisz, myślisz, że małżonek w takich gustuje?
-no...nie.-rzecze bliska płaczu Matka.
-no weź, nie łam się, będzie dobrze. Trzeba tylko coś zmienić...
-wiesz, może faktycznie dziecko nie potrzebuje kolejnego rowerka...

Tak zaczyna się stopniowa przemiana. Początki są trudne. Kupujesz tusz do rzęs i skręca cię od środka, bo za te pięć czy sześć dyszek mogłaś dzieciakowi coś do ubrania kupić (nie ważne, że połowy tego co ma w szafce nie założy, bo wyrośnie),potem jest łatwiej. Z czasem znów chodzisz krokiem sprężystym i pewnym siebie, z makijażem i torebką (ładną, nie funkcjonalną!). Odkrywasz,  że uśmiechem potrafisz zatrzymywać samochody przed przejściem dla pieszych, że faceci znów otwierają przed tobą drzwi, a twój własny osobisty małżonek przypomniał sobie drogę do kwiaciarni. 


piątek, 17 października 2014

Zaniedbanie.

Najpierw było maleńkie ziarenko. Zasiała je Józia:
-ej, górna jedynka Heli jest jakaś ciemniejsza. 
-pokaż. Eeee, one są krzywe. Rosną do środka, to tylko cień.-rzekła Matka Rak ze spokojem. Tego samego dnia zapisała jednak Helkę do dentysty. Zbyt długo się ociągała. Termin za tydzień. Damy radę. 
Potem było już tylko gorzej:
-Helu, pokaż ząbki...faktycznie. Coś jest na rzeczy!
Od tego momentu ząb nie tylko zciemniał, ale również zszarzał, a właściwie to zczerniał! Rak oczywiście niczego nie widział, ale co on tam wie. Ząb niszczał w oczach. Oczyma wyobraźni matka widziała już, jak Helka uśmiecha się różowymi dziąsłami opatrzonymi w czarne jak węgiel zębiszcza. I wtedy, podczas codziennej kontroli, stało się TO. Próchnica. Była maleńka i zółtawa. Nie wyglądała groźnie, ale przecież matka wie, kim jest podstępna gadzina! Zabunkrowała się w zagłębieniu dolnej czwórki. Nie wytrzymawszy dłużej poszła kobieta po poradę do wujaszka na G. Diagnoza Helkowego uzębienia: spróchniała czwórka oraz martwica górnej jedynki. O matko! Wreszcie nadszedł dzień wizyty. Helka radośnie biegła ku przeznaczeniu, Matka Rak człapała niemrawo. Przejmujące poczucie winy nie pozwalało jej od trzech dni na normalne funkcjonowanie. Zawiodła. Nie dopilnowała, nie dołożyła dostatecznych starań. Przyszłość Helki stanęła pod znakiem zapytania. Próchnica, szkorbut, sztuczna szczęka w dwunastym roku życia.
Wizyta trwała krótko. Diagnoza dentysty: świetnie utrzymane ząbki. Ani śladu próchnicy. Jedynka rośnie do środka, to tylko cień. Tak trzymać. 
 Uśmiechnięty od ucha do ucha Rak postawił diagnozę ( i to bez googla):
-martwica i próchnica. Na mózgu. U matki. 



piątek, 10 października 2014

Magia kina.

Wypad do kina bywa męczącym doświadczeniem. Rozrywka, która w założeniu ma nas odstresować, odprężyć i zabawić wysysa z nas energię i dobry nastrój. Pić, siku, mędzenie smęcenie, sterczenie w kilometrowej kolejce po popcorn, wycieranie ze spodni rozlanej coli, zbieranie rozsypanych przekąsek. Koszmar. Tak wyglądają wypady do kina z Rakiem. Co innego z Helką! 
Helka to wytrawny kinoman. Odkryłam to stosunkowo niedawno. Jako, że w naszym kinie nie ma poranków dla maluchów, kilka miesięcy temu wybrałyśmy się na pełnometrażową animację o smokach. Ku mojemu zaskoczeniu, córka nie tylko wytrwała w skupieniu do napisów końcowych, ale jeszcze z ożywieniem relacjonowała widowisko każdemu napotkanemu człowiekowi. Jeszcze długo potem omijałyśmy szerokim łukiem zabawkowy, bo ubzdurała sobie, że "potsebuje" Nocną Furię za sto trzydzieści zeta. Od tamtej strony zaliczamy wszystkie animacje. I nie ma żadnego sikania, wychodzenia, czy gadania w trakcie seansu. Kino z Helką to prawdziwa przyjemność (pod warunkiem, że nie grają Barbie. Barbie w wersji animowanej jest równie żwawa, co jej plastykowy pierwowzór). Dziś postanowiłyśmy wybrać się na Pudłaki. Kiedy w pierwszych minutach filmu odrażający czarny charakter przemierzał ponure miasteczko wrzeszcząc: chowajcie swoje dzieci, zanim potwory wyżrą im śledziony, wypiją krew i wyssą jelita, pomyślałam, że tym razem przegięłyśmy. Macierzyńska troska wzięła górę nad uwielbieniem do Burtonowsko-podobnych klimatów. Piękna, nieco mroczna animacja w połączeniu z tekstami sugerującymi konsumpcję nieletnich- tego dla Helki za wiele, pomyślałam. Jeden rzut oka  na rozdziawioną w uśmiechu małą gębę wystarczył, abym pojęła, jak bardzo się mylę. Jakimś cudem dorośli nabywają przekonania, że dziecko do szczęścia potrzebuje tęczowych kolorów, różowych księżniczek i pięknych postaci. Tymczasem Helka z uwielbienie wpatrywała się w pokraczne pudełkowe trolle i niezbyt urodziwych ludzi. Mimo wszystko, trochę się bałam. Że za trudne, że nieodpowiednie, nie ta kategoria wiekowa itd. Bzdura. Po skończonym pokazie Helka udowodniła, że to był film skrojony na jej miarę. I moją. Miałyśmy dokładnie te same odczucia i wrażenia, tyle, że Helka lepiej ujęła je w słowa:
-ludzie są łobuzami,
-doblo zawse zwycięza,
-jak dolosnę, zostanę Pudlakiem!

wtorek, 7 października 2014

Paciaciakowa -reaktywacja.

Pamiętacie Paciaciakową? Za sobą zostawiłam takich kilka, jedna dopadła mnie aż tu.

-o nieeee, nie psejdziemy!-woła Helka na widok dostawczaka zaparkowanego na przejściu do klatki. 
-spokojnie, przejdziemy trawnikiem- odpowiadam i tarabanię się przez krawężnik. Trawnik wyposażony jest w zdezelowaną ławkę- znaczy się rekreacyjny, nie depczemy żadnego klombu. Po trzech krokach widzę, że popełniłam błąd. Kupa na kupie, kupą pogania.
-uwaga, wszędzie tu są psie kupska. Jak wdepniesz będziesz sama czyściła. Ja mam uraz.
-a lacemu tu lezą kupy piesków?-pyta Helka swoim zwyczajem (ona pyta o wszystko!).
-bo widzisz córeczko...-zaczynam i oczom moim ukazuje się następujący widok. Wytapirowane  purpudło w sile wieku trajkocze przez komórkę. W drugiej ręce trzyma smycz. Szczuropodobna psina znajdująca się na końcu smyczki właśnie zgięła się w jednoznacznej pozycji. Ciśnie. Czuję, jak krew uderza mi do głowy!
-bo widzisz, skarbie- mówię głośno- niektórzy ludzie nie mają wyobraźni!- babol odłożył komórkę i patrzy na mnie.- kupują pieski, trzymają je w ciasnych mieszkaniach i nawet nie potrafią zabrać na porządny spacer!-nakręcam się dalej. Wytapirowana patrzy.- wypuszczają je tylko na najbliższy trawnik pod oknem, a już najgorsze jest to, że po nich nie sprzątają. Potem dzieci, które biegają po trawniku wracają do domu unurzane w psiej kupie!-kończę tyradę. Helka nie słucha, patrzy bowiem jak urzeczona w festiwal obrzydliwości, który odbywa się tuż pod naszymi stopami. Szczurowaty ni pies ni wydra dalej tkwi w zgiętej pozycji. Coś mu nie idzie, bo biedak próbuje wytrzeć zadek najpierw o trawę, a kiedy to nie pomaga, o chodnik. Ciągnie za sobą swe skurczone ciałko i zostawia wstęgę brudu na kolejnych kafelkach. Mdli mnie.
-Kto to słyszał, psie kupy sprzątać?-mówi oburzonym tonem właścicielka, a mnie stają przed oczami te wszystkie miny które odklejam z butów. 
-po za tym trawniki nie służą do tego, żeby dzieci po nich biegały!- dodaje mądrym tonem kobieta.
-ano nie!-ironizuję- trawniki, a jak widzę, również chodniki służą do tego, żeby psy miały gdzie załatwiać potrzeby!
Paciaciakowa patrzy na mnie zdziwionym tonem. Skoro się zgadzam z jej definicją trawnika, to po jaką cholerę się odzywam?! 
-no właśnie.-mówi, a jej twarz rozjaśnia uśmiech.
Nie wierzę. Zaglądam głęboko w wyblakłe niebieskie oczy i widzę potylicę.
Wyobraźnia podsuwa mi scenę z Dnia świra. Wiecie którą. Tyle że ze mną zamiast Adasia. Miałaby szanowna Paciaciakowa niespodziankę, gdyby wdepnęła! Rzucam szybkie "doizenia" i zgarniam Helkę do domu. Walka z Paciaciakowymi nie ma sensu. To jakby walczyć z wiatrakami. A mnożą się cholery jak zombie w amerykańskich filmach. Wymyślą kiedyś na to szczepionkę?

sobota, 4 października 2014

Zdrada.

Świat zmienił się w jednej sekundzie, jakby jakaś niewidzialna siła wyssała wszystkie kolory i kontury. Przez jeden szalony moment serce przestało bić, uszy przestały słyszeć, oczy widzieć. Pierwszym dźwiękiem, który wydobył się z gęstej ciszy, było głośne DA-DUM mojego serca. Po chwili wszystko stało się jasne. Płuca, które podobno nie mają zakończeń nerwowych zaczęły piec niemiłosiernie. Oddychać, trzeba oddychać-przypominam sobie. Niedowierzanie...ból...rozpacz...GNIEW.    
-jak mogłeś?!-wrzeszczę. Rak siedzi ze spuszczoną głową. 
-ja nie... to nie tak, ja nie chciałem... za dużo wtedy wypiłem...

..................

Otwieram oczy. Widzę wytatuowane ramię Raka. Oburzenie odbiera mi oddech. To gnój. Niewiele myśląc, a właściwie w ogóle nie myśląc biorę potężny zamach i.... jak nie huknę!
-co jest do kur... co ty robisz?!
Rak zrywa się wystraszony. Z niedowierzaniem mruga oczami. Ja też mrugam. Przez jego krzyk obudziłam się na dobre.
-nnnic, skarbie, przepraszam! Tak się tylko odwróciłam gwałtownie, coś mi się widocznie przyśniło!
-wariatka! 
Rak odwraca się tyłem.
-przytul mnie-rzecze rozkazującym tonem.
Wtulam się w Rakowe plecy. Śmiech zaczyna się mniej więcej w okolicy żołądka. Staram się powstrzymać, ale ze śmiechem jest jak z nienawiścią- ciężko zapanować. Po chwili trzęsę się cała od tłumionego rechotu.
-ty to naprawdę jesteś szurnięta!-stwierdza Rak, a ja nie zamierzam polemizować. Nie tym razem... 
...................

Ps. zaleca się rozważne dobieranie literatury serwowanej sobie przed snem. Matka Rak przerobiła ciekawy tekst na temat zdrady i zazdrości, po czym pogłębiła swoją wiedzę ślęcząc do pierwszej w odmętach internetu.

wtorek, 30 września 2014

Wychowanie seksualne in progress...

Wychowanie seksualne to gorący temat. Odkąd poznańskie osiołki na własnej skórze doświadczyły ludzkiej histerii w tej dziedzinie, temat spędza mi sen z powiek. Nie rozumiałam do tej pory powagi sytuacji. Bo powiedzcie sami, skoro ignorancja i durnota omal nie zrujnowała życia osiołkom, jakie konsekwencje może przynieść naszym dzieciom! Aby zapobiec przyszłym dramatom i strasznym konsekwencjom, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Na efekty nie trzeba było długo czekać...

-Helu, podaj mi foremkę krówkę.-prosi ciotka towarzysząca Helce w piaskownicy.
-to nie klówka, to hipcia.
Foremka faktycznie niezbyt udana. Niby małe różki wskazują na krowie pochodzenie, jednak okrągły pysk sugeruje hipopotamiasty rodowód.
-krówka! Zobacz, ma różki i wymiona, takie krowie cycki.
-to nie są łymiona! To secies łagina.-rzecze znawczyni tematu nie przerywając układania kamyków na szczycie piaskowego placka.
Ciotka dostaje oczopląsu.

Rodzinna uroczystość. Do Helki podchodzi kuzynka w zaawansowanej ciąży. 
-mamo, ale bzuch!
- jest duży, bo ciocia ma tam...
-dzidziusia! Ja tes byłam zialenkiem w twoim bzusku!
-oooo, to już nie jest ziarenko, to duży chłopiec. Lada dzień się urodzi.
-a cy ja mogę dotknąć?
Uzyskawszy odpowiedz twierdzącą, Helka  maca delikatnie okrągły brzuch. Oględziny trwają chwilę, po czym ginekolog-położnik od siedmiu boleści pyta:
-a cy ja mogę zajzeć do ślodka?

Gaga wiesza pranie, Helka asystuje. Za każdym razem, kiedy babcine ręce podnoszą się do góry, koszulka ulega "skróceniu" ukazując Helkowym oczom brzuch.
-ale mas wielki bzuch!-rzecze mała królowa taktu.
Zawstydzona Gaga obciąga koszulkę i mówi:
-no, znowu przytyłam.
-a wies dlacemu on jes taki wielki?
-pewnie mi powiesz?
-bo mas w nim dziecko!
Koniec końców, Gaga kończy badanie zadowolona. Zawszeć to lepiej być w ciąży, niż po prostu grubą!

Tak oto Helka wykorzystuje teoretyczną wiedzę przekazywaną przez Matkę Rak.  Myślę, że to dobrze. Dzieciak potrafi dopasować to co słyszy do tego co widzi. Chyba zmierzamy w dobrym kierunku. Jeśli kiedyś w Zoo spotkamy kopulujące osiołki, powiem dziecku prawdę. No chyba, że kopulować będą szympansy. Ze względu na znaczne podobieństwo do ludzi, publiczne i jawne stosunki szympansów powinny być zakazane;p

 

poniedziałek, 22 września 2014

Narodziny Matki Rak. Epizod trzeci, ostatni. Feniks.

Kiedy pierwszy raz podano jej dziecko była wstrząśnięta. Nie czuła kompletnie niczego. Przyjrzawszy się sinej, zapuchniętej twarzyczce pomyślała: czy ona nie powinna być dla mnie piękna? Na głos powiedziała tylko:
-ona wygląda jak Eskimos.
Ze zdziwieniem patrzyła na męża. Rak wpatrywał się w małą poczwarkę urzeczonym wzrokiem.
-jaka ona jest śliczna! Jakie ma maleńkie rączki. Cudowna!
Piał z zachwytu. Ona też miała ochotę piać, tyle, że z rozpaczy.

W ciasnej sali panuje zaduch. Trzy kobiety i trzy plastykowe brytfanki z noworodkami. Dwie doświadczone wymieniają się szczegółami porodów. Nasza bohaterka leży bez ruchu. Nie ma siły. Przywieziono ją z porodówki na łóżku i przerzucono na drugie , jak kukłę. 
-niech ona na razie nie wstaje, słabiutka jest.
Słabiutka próbuje usiąść na łóżku. Głowa trzęsie się jak u pisklęcia. Nie da rady. Jedna z sąsiadek proponuje pomoc.
-podam pani synka.
-to dziewczynka. Dziękuję.
- tak powiedziałam, bo ma niebieskie opaski.
Tak, teraz to widzi. Na maleńkich przegubach tkwią dwa błękitne paseczki. Jest data, godzina, nazwisko. Jest maleńki napis: córka.
Córka. Helena. Jak trojańska, jak Modrzejewska, jak Bohnam Carter, jak Mirren. Siny zapuchlak. Jak to możliwe? Dlaczego nie czuję, że to moje dziecko? Jak ja mam ją stąd zabrać i kochać?!

Jest środek nocy. Tu nie ma to większego znaczenia, bo na oddziale noworodkowym nigdy nie zapada cisza. Krzyk dzieci, trzaskanie drzwi, odgłos kroków na korytarzu. Kobiety biorą prysznic i jedzą o najdziwniejszych godzinach. Wróćmy do znajomej sali. Niby nic szczególnego. Jedna z dziewczyn wymknęła się do łazienki, korzystając z drzemki maleństwa, druga karmi czarnowłosego chłopczyka. Nic szczególnego. Na łóżku pod oknem staje się cud.

Powoli przyjrzała się maleńkiej główce. Dziwna fryzura. Skronie ledwie pokryte czarnym meszkiem, a przez środek przebiega gęsty  grzebień włosów. Zabawny człowieczek. Uszy ma maleńkie i zgrabne. Czarne brwi. Spod fałd powiek zaczynają nieśmiało wychylać się długaśne rzęsy. Zadarty nosek marszczy się nieznacznie. Urocze. Kobieta zdejmuje bawełnianą rękawiczkę z malutkiej dłoni. Po chwili maleńka piąstka zaciska się wokół palca. Serce, w którego istnienie wątpiła jeszcze przed chwilą zaczyna bić jak oszalałe. Wpatrzona w pucołowatą twarzyczkę zamiera. Czuje TO. Nie sposób zapanować ani zatrzymać tego, co się dzieje. Oszalałe serce za moment wyłamie klatkę żeber. Krew wrze...to już nie krew. To płynna miłość rozlewa się po całym ciele, buzuje, krąży, wnika w każdą komórkę. Za moment kobieta rozpadnie się na milion kawałków, zginie, przestanie być sobą,  cała stanie się tym, co ją właśnie spala i obraca w pył. Umiera cichutko.

22 września 2011 roku na jednej z trójmiejskich porodówek umarła młoda dziewczyna. Nie będziemy jej jednak żałować. Taka jest kolej rzeczy. Umieramy kiedy dajemy życie i same rodzimy się wówczas na nowo. Mało jest kobiet, w których urodzenie dziecka niczego nie zmienia. We mnie zmieniło wszystko. Choć straciłam kilka ważnych i cennych rzeczy, zyskałam moc i siłę o jaką nigdy by się nie podejrzewała. Chciałabym napisać, że od tej pory było "z górki". Że nie płakałam już więcej, że dałam sobie radę, że byłam wzorową matką. Nie prawda. Jeszcze wiele tygodni upłynęło, nim doszłam do siebie, jeszcze więcej nim wybaczyłam sobie to, że nie kochałam od pierwszych chwil. Kiedy po raz pierwszy nazwałam siebie mamą płakałam mocniej niż wtedy gdy odkryłam, że siny zapuchlak to najpiękniejsza istota na świecie. Całe szczęście, wtedy wszelki płacz mogłam zrzucić na hormony. 




niedziela, 21 września 2014

Narodziny Matki Rak. Epizod II. Od zmierzchu do świtu.

Kobiety rozmawiające o porodach używają różnych określeń: cud, metafizyka, najpiękniejsza chwila życia, granat w dupie. Jak zwykle, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Istnieją takie, którym wydanie potomka na świat zajmuje mniej czasu niż akt twórczy. Mówi się potem o nich, że powinny rodzić na akord. Istnieją też takie, którym natura funduje kilkunastogodzinny maraton. Gdzie plasuje się Matka Rak? Ano, tradycyjnie. Nasza Królowa Przeciętności mieści się gdzieś  pomiędzy metafizyką a krwawą jatką...


Szła z dumnie podniesioną głową. Choć wszyscy w koło powtarzali: nie ty pierwsza, nie ostatnia. To nic takiego, nie wierzyła. Jak to, nic takiego? Oto za moment powije upragnionego potomka. Na izbę przyjęć wkroczyła z natchnioną, uduchowioną miną. Czy oczekiwała specjalnego traktowania? Nie, co najwyżej mędrców  ze wschodu i żeby klękały narody. Tymczasem panie stacjonujące w dyżurce nie doceniły powagi sytuacji. Rzuciwszy niechętnym spojrzeniem, orzekły co następuje:
-oezu, następna!
-pani idzie ze mną, a pan poczeka.
Już po chwili pierwszy z zastępu "szperaczy" dokonuje stosownych oględzin. Wepchnąwszy łapę do łokcia oznajmia:
-mówi pani, że zaczęło się godzinę temu. Ja pani powiem, że jeśli będzie szło tak pięknie jak do tej pory, za dwie godziny będzie po wszystkim.
Dwie godziny. To jakby łyknąć dwa odcinki Gry o tron! Dwie godziny to pikuś, to nic. Nie ma się co bać. Dwie godziny wytrwam bez problemów. Nie będzie krzyku. Krzyk jest niepotrzebny. Zamiast tego: szlachetny wyraz cierpienia na twarzy. Dam popis, pokażę histeryczkom, jak się rodzi dzieci! Rak będzie dumny. 
Tymczasem Rak czeka już na korytarzu. I to w jakim stylu! Panie ustroiły go w zielony kitel. Strój został najprawdopodobniej uszyty na miarę. Dla karła. Spod sięgających grubo przed kostkę nogawek wyglądały czerwone trampki rozmiar 45. Kobieta ucieszona wyglądem małżonka mówi:
-za dwie godziny będzie po wszystkim!


Siedem  godzin później... 

-aaaaaaaaaaaa....nie dam rady!
-dasz radę, spokojnie. 
-nie dotykaj mnie! Ooooooooo...
-dobrze...
-pomóż mi wstaaać!
- chcesz skakać na piłce?
-nieeeee, idę do domu! Ja już nie chcę rodzić.
-ale...
Tu następuje małe zamieszanie. Do świadomości kobiety docierają jedynie strzępki informacji. Zielone wody... podpisać papiery... ordynator... cesarka..
-CESARKA! Tak, zróbcie mi cesarkę! 
-spokojnie, jeszcze chwilę poczekamy.
-zróbcie, zanim przyjdzie nasępny.....aaaaaaaAAAAAAAA...

Godzinę później...

Świat przestał istnieć. W otchłani w którą strącono kobietę, nie ma nić prócz bólu. Szlachetny grymas cierpienia ustąpił miejsca zezowi i wyrywaniu włosów z głowy. W głowie kołacze się jedna uparta myśl: niech ja już w końcu umrę, przecież tego nie da się przeżyć.  I nagle staje się cud! Sterczący brzuch opada z głośnym plaśnięciem. Ból ustaje, jakby odcięty nożem. Jakaś kobieta trzyma w rękach sino-fioletową istotę. Wypełniło się, oto jest moje dziecko. I co? I nic. Stworzenie nie wydaje żadnego dźwięku. 
-wszystko dobrze, trzeba tylko odessać. Chce pan przeciąć pępowinę?
Zaraz, zaraz, jaki pan? Rak! On tu jest! Stoi z boku. Wszystko widział. Sama bym uciekła, gdybym mogła, a on jest.
-tak! -wykrzykuje Rak drżącym, nerwowym głosem i chwyta nożyczki. 
Po chwili ubierają dziecko, majstrują przy nim i umieszczają w przeźroczystym pojemniku przypominającym naczynie żaroodporne. Istotka cichutko kwili.  Nadal nic. Ukochane, upragnione maleństwo zniknęło. Został tylko pomarszczony brzuch. Wygląda jak rozciągnięty sweter. Między nogami uwija się ubrany na biało facet. Chyba coś wyszywa, bo w rękach ma igłę i nić. To nic, że między nogami. Wstydu nie ma. Jest tylko wdzięczność, że już nie boli. Nic nie wygląda tak , jak powinno. Miał być pierwszy krzyk, pierwszy dotyk, miała być miłość. Jest przejmująca pustka, pokiereszowane trzewia i nieładna sina istota w plastykowym pudełku.   CDN.








piątek, 19 września 2014

Narodziny Matki Rak. Serial w odcinkach. Sezon 1. Odcinek pilotażowy. Zanim zaczął się bal...

22 września 2011 roku, na jednej z trójmiejskich porodówek umarła młoda dziewczyna. Beztroska, roztargniona, przemądrzała i nieco samolubna. Jej śmierć, całe szczęście nie była ostateczna. Była jednak konieczna. Tak szanowni państwo, dziewczyna musiała umrzeć. Dzięki tej ofierze narodziły się Helka i Matka Rak.

-panie doktorze, czy jeśli umyje okna i wypiorę dywany to coś da?
-nic. Zmęczy się pani  i tyle. Powinna pani teraz odpoczywać i zbierać siły.
-jest pięć dni po terminie, a u mnie się nic nie dzieje. Nawet przepowiadających nie mam!
-no ma pani rację. Nie ma rozwarcia, nic się nie dzieje. Mamy piątek, w poniedziałek zgłosi się pani do szpitala. Proszę się spakować, bo trochę tam pani poleży.


Tego samego wieczoru:
-buuuuuu.... ona nie chce się urodzić...buuuu...- jęczy Progesteron.
-przestań, przecież wiesz, że to tak nie działa.- Testosteron stara się załagodzić sytuację.
-ona mnie nie zna, a już mnie nienawidzi...buuuuu......- Progesteronowi wtórują Estrogeny i reszta hormonalnej ekipy.

Tej samej nocy:
- Raaaaaczku!
-chrrr...
-Raku!
-eee?
-rodzę!
-co? Miałaś nie rodzić do poniedziałku.
-ale rodzę! Chyba. Bo może się po prostu posikałam...
-o matko! Dobrze. Trzeba do szpitala. Mamy wszystko. Okej. O matko! Spokojnie! Słyszysz?! Spokojnie!!!
-dobrze. Ja idę wziąć prysznic,ty wystawiasz auto z garażu i zanosisz torby.

Jest spokojna. Drży nieco na ciele, ale to raczej z podniecenia, niż ze stresu. Jest spokojna, przecież wszystko wie. Potrafi oddychać, zna pozycje, zna swoje prawa. Wie czego może wymagać od personelu, wie co będzie działo się z jej ciałem. Niczego nie wie. Zostawmy ją jednak w błogiej nieświadomości. Właśnie jedzie do szpitala. W głowie aż huczy: za kilka godzin będzie już z nami. Jutro o tej porze będę matką! A jaka jest dumna i ważna! Oto jej udziałem ma się stać cud narodzin. Ten odwieczny, naturalny, metafizyczny rytuał. CDN.












czwartek, 18 września 2014

O nauce, co nigdy nie idzie w las.

Dzisiejszy post rozpoczniemy od fotografii. Przypatrzcie się uważnie. Już? Widzieliście? Pełen słodyczy uśmiech, bujna fryzura, wdzięczne liczko... itd. itp. Nie wiecie do czego zmierzam? Już tłumaczę...

Siedzę sobie przy kuchennym stole konsumując kanapkę. Nagle w drzwiach staje anielica z zamieszczonej fotki. Słodka, że aż w dołku ściska. Twarzyczka rozpromieniona uśmiechem. Patrzę na ten cud z podziwem, do jakiego zdolne są tylko matki. Wtem cud ów odzywa się w te słowa:
-mamusiu, jedz kamapkę, bo dostanies w lyj!
O ludzie! Niewiele brakowało, a zabłąkany w przewodzie pokarmowym kęs razowca z serem wyprawiłby mnie na tamten świat! Moja córka, moja dziewczynka słodka! Kiedy udaje mi się odksztusić i dojść do siebie, siląc się na spokój tłumaczę:
-Heluniu, nie można tak mówić. To jest bardzo brzydkie. Będzie mi przykro, jeśli będziesz się tak do kogokolwiek odzywać.
-dobze, mamo.
Oto koniec historii. Pytanie: gdzie jej początek? Ano, trzy dni wcześniej...

Wciskam na siebie dżinsy-ciasnotki. Wiecie, takie świeżo wyprane. Wbijam udo, podskakuje, kucam. Wbijam drugie, robię trzy przysiady. Zapinam przy wciągniętym brzuchu, tańczę jeszcze chwilę. Obserwujący moje poczynania pełnym politowania wzrokiem małżonek, odzywa się: 
-a nie sądzisz, że one są po prostu za małe?
-a chcesz w ryj?!- pada cięta riposta na poziomie.
No cóż, nie daleko pada jabłko...

poniedziałek, 15 września 2014

Po kim toto...

Cała współczesna psychologia dziecięca stoi na tym, że dzieci nie są złośliwe. Całe moje matczyne doświadczenie stoi na tym, że jednak są...

Leśny parking nad morzem. Rak wkłada buty, Helka wałęsa się obok auta. Nagle uszu małżonka dochodzi skrzypiący dźwięk. Niepokojący, nieprzyjemny, złowróżbny. Zajrzawszy do lusterka bocznego, małżonek stwierdza co następuje: oto jedyny, ukochany potomek przy pomocy szyszki rysuje na tyle auta skomplikowaną mandalę. Rostrzęsiony, w jednym bucie dopada do córki:
-co ty robisz?! -krzyczy (niepotrzebnie, ale w końcu auto i facet, rozumiecie).
Oczy Helki robią się wielkie jak spodki, broda drży:
-ale...ale...ale... ja tylko ściałam ładny odlazek zlobić! Zeby było ślicnie...chlip...
-skarbie-Rak się uspokaja- wiem, nie wiedziałaś, ale nie wolno rysować szyszką po aucie.- głos biedaka drży, jak Helkowa broda, odkrył bowiem, że część szyszkowego fresku zostaje już na stałe. Helka przyjmuje do wiadomości zakaz ojca, po czym odwraca się, sięga coś z ziemi i... zaczyna ponownie skrobać po lakierze. Tym razem przy pomocy patyka.
-Helka! Patykiem też nie można!
-no dooobla. A kamieniem?


Poranek. Poprzedniego dnia Matka Rak idąc za głosem serca poddała się zręcznym palcom zdolnej fryzjerki. Dziecko jeszcze nie widziało matki po metamorfozie. 
-mamo...a gdzie mas włosy?
-zostawiłam u fryzjera. Podoba ci się?
- ładnie! Wyglondas jak... tata.
 


Przydrożna knajpa. Wracamy do domu. Od celu dzieli nas jakieś 450 kilometrów. Zatrzymujemy się, żeby dziecko zjadło kolację i wreszcie zasnęło (ile można słuchać improwizowanych piosenek o mijanych drzewach i znakach drogowych?). Dziecko nie zjada kolacji.
-dlaczego nie jesz? Przecież to ryż.
-nie lubię lyzu.
-a to niby od kiedy?
-od tsech tygodni.
Posiliwszy się batonikiem bezglutenowym, córka (odpieluchowana na grubo przed drugimi urodzinami), postanawia... zlać się w gacie. Początkowo jesteśmy zaskoczeni, mija nam jednak kiedy uświadamiamy sobie, że czyste ubranie znajduje się w walizce na samym końcu zapchanego po brzegi bagażnika. To przecież norma. Gdybyśmy byli na ewentualną wpadkę przygotowani, nigdy by się nie wydarzyła. Rak wybebesza bagażnik, matka krzywi gębę, córka... . No cóż, zdejmuje majtki i spodnie, podwija sobie koszulkę pod pachy i kręcąc biodrami drze się niemiłosiernie:
-mam łaginę, mam łaginę!
W tym momencie przychodzi mi do głowy, że to jest właśnie powód złośliwego charakteru. Faceci tacy nie są!



 Mogłabym tak długo. Mogłabym o tym, że regularnie nakrywa starych in flagranti, że w niedzielne poranki wjeżdża do sypialni na hulajnodze udając koguta (najpóźniej o 7.30), że za każdym razem, kiedy goni nas czas znajduje inny sposób na to, żebyśmy nie zdążyli. Ostatnio wymalowała sobie oczy zielonym mazakiem. Jako, że nie dało się tego zmyć, szłam przez miasto z duszą na ramieniu. Obawa, że ktoś zawiadomi policję, iż matka podbiła dziecku oczy sprawiła, że naprawdę wyglądałam jak człowiek z nieczystym sumieniem. Mogłabym o tym, że za każdym razem kiedy po raz kolejny czyni zło, twierdzi, że nie wiedziała, nie chciała i nie wie "dlacemu tak się stało". Mogłabym, ale po co? Lepiej dać sobie na luz i spokojnie poczekać na moment, w którym jakakolwiek zemsta będzie miała sens. Rak już ćwiczy ton, w jakim będzie jej zabraniał wyjścia na imprezy. A ja? Uczę się jeździć na hulajnodze. Nie pośpi sobie w weekendy nastoletnia Helka, oj nie pośpi...;)

środa, 3 września 2014

Relaks Matki Rak.

Jako się rzekło w poprzednim poście, dzieci to sama radość. Niestety, nawet radość staje się męcząca, gdy nie ma od niej ani chwili wytchnienia. Tak właśnie jest z dziećmi. Przychodzi dzień w którym matka czuje, że albo pozbędzie się potomka na kilka minut, albo powiesi się na kablu od prodiża. Jeśli matka ma w zasięgu ręki babcię, siostrę, lub kogokolwiek, to po prostu podrzuca dzieciaka pod drzwi, wciska dzwonek i ucieka. Gorzej, jeśli do najbliższej przechowalni  ma prawie 600 kilometrów. Trzeba wówczas improwizować...

Zmywam. W głowie rodzi się plan: będę udawała że sprzątam, po kryjomu naleję wody do wanny i poleżę. Może nie zauważy! Tu należy wtrącić słowo wyjaśnienia. Helka nie należy do dzieci, które potrzebują ciągłej uwagi i całodobowego towarzystwa. Potrafi się  bawić sama. Kiedy mam zmywanie, pranie, mycie okien lub cokolwiek innego, proszę uprzejmie: Heluniu, pobaw się klockami w swoim pokoju. Dzieciak z bani na 45-60 minut. Oczywiście, pod warunkiem, że naprawdę sprzątam. Jeśli gadzina wyczuje ( a wyczuje zawsze-szósty zmysł), że akurat nie mam nic do roboty, natychmiast potrzebuje przytulania, całowania i uwagi. Muszę wysłuchiwać tysiąc zwrotek piosenek o jaworowych ludziach, podziwiać każdego kolejnego krzywulca z uszami jak placki, którego stworzy przy pomocy kredek, muszę odpowiadać na pytania w stylu: a gdzie mogą sikać klowy?, a kiedy już bliska płaczu proponuję: a nie chcesz pobawić się w pokoju? Dam ci plastelinę!-słyszę: nie mogę, musę cię sytulać. Jesteś taka ślicna!
Oto powód, dla którego kombinuję jak koń pod górę. Przechytrzyć Helkę! Zabieram się zatem do dzieła. Włączam radio, żeby zagłuszyć ewentualne podejrzane dźwięki, biegnę do łazienki i odkręcam wodę. Biegiem wracam do kuchni, trzaskam szafkami, szeleszczę workiem na śmieci i podśpiewuję- jak zawsze przy zmywaniu. Kiedy stwierdzam, że wanna powinna być już napełniona, cichuteńko wymykam się z kuchni. Bezszelestnie wyskakuje z ubrań i wstrzymując oddech wchodzę do wanny. Uważam, żeby nie pluskać. Siedzę. Radio w kuchni gra, dzieciaka ni widu. Udało się! Co by tu... łydki. Obrośnięte szczeciną. Uważając, żeby nie hałasować zdejmuję z półki maszynkę. Ledwie napoczynam prawą łydkę, kiedy nagle klamka zaczyna się złowrogo poruszać. Fuck! Światło! Mogłam wziąć latarkę. Za późno. Helka już wsadza łepetynę: a co ty tu lobis, mamusiu? ( tania zagrywka, normalnie nie mówi do mnie mamusiu). 
-nic, pobawisz się jeszcze pięć minut?
-nie mogę, jes  mi smutno. Musę się psytulić.-mówi i robi tę swoją minę, na którą zawsze się nabieram.
-ojej, już skarbie.- kładę maszynkę na brzegu wanny, wstaję i próbuję zgarnąć z siebie pianę, żeby nie zamoczyć dzieciaka. Helka w mgnieniu oka traci zainteresowanie psytulaniem, chwyta maszynkę i drze gębę:
-a co to jes?! Mogę to? Kupicie mi takie coś?! Ałaaaaaaaa......
Krew ścieka po rozciętym paluchu. Helka wydziera się:
-dlacego mi to zlobiłaś?!
Koniec relaksu.Trza wyleźć, odkazić i uspokoić. Matka spędziła w wannie jakieś półtorej minuty, z czego w samotności pół. Frustracja narasta.
To tyle z relaksu w wannie.
Kilka godzin później matka wpada na kolejny sprytny plan. Ledwie Rak przekracza próg, dostaje w garść kanapkę i wypowiedzianą najsłodszym tonem prośbę:
-proszę, jedźmy na basen.
Dwadzieścia minut później tarabanimy się do basenu dla dzieci. Jest słodko. Spijamy sobie z dzióbków. Bawimy się z Helką w wyścigi, uczymy pływać itd. Kiedy Rak pyta, czy może pójść na trochę na duży basen, zgadzam się z uśmiechem. Po kilkunastu minutach Rak wraca, a ja, znowu słodko pytam:
-to może pobawicie się teraz razem, a ja skoczę do dżakuzi?
Dostawszy pozwolenie biegnę w podskokach. Wszystko mi sprzyja! Właśnie basen opuściło stadko emerytek w za małych czepkach. Wpadam do cieplutkiej wody. Zamykam oczy, opieram się wygodnie, rozluźniam mięśnie i... 
-ścikamy się do mamy! -wrzeszczy rozentuzjazmowana Helka.
-dobrze! -odkrzykuje niemniej entuzjastycznie Rak.
PAC- kółko Helki spada mi na łeb, tuż za nim Helka, a na końcu zadowolony z siebie Rak. W tym momencie mam krótką wizję: oto tłukę głową małżonka o metalową barierkę okalającą basen. Otrząsam się i cedzę przez zęby:
-czy ty nie pojmujesz, że chciałam się was pozbyć?
-aaaaaaaaa! Bo ty nigdy normalnie nie powiesz!
Wychodzą wprost do basenu. Jest cisza. Zamykam oczy. Rozluźniam mięśnie i...
CHLAP-coś chlusta mi na  twarz. Otwieram oko i zezuję. Moje dwa uśmiechnięte głupki "chowają" się za niziutkim murkiem oddzielającym dziecięcy basen od dżakuzi. Uśmiechnięte jedno i drugie. Udaję, że nie widzę, może sobie pójdą. CHLAP-znowu obrywam, a zza murku dobiega -hihihihi. Nie odzywam się.
-heloł, mamo!-woła Helka.
Nadal się nie odzywam, ale obserwuję kątem oka. Rak nabiera do ust basenowej wody z sikami i pluję nią na mnie przez murek. Helka, nie chcąc być gorsza sypie dowcipem:
-seplasam panią baldzo! A dzie tu jest taleta do lobienia siku? Oooooj, jus zlobiłam kupę!- oboje zanoszą się śmiechem, a ja podrywam się z niepokojem. Znam moją córkę, gdyby uznała zrobienie kupska do basenu za naprawdę zabawny żart, mogłaby się pokusić. 
-zrobiła?-pytam spanikowana.
-no co ty? Nie. 
Kładę się z powrotem.
-wyłaź już stamtąd, czas nam się skończył.-informuje Rak.
-jus wychodziiimy.-wtóruję mu Helka.
To tyle z relaksu w dżakuzi.

Kiedy wieczorem rozbieram się przed snem, nie mam ochoty na kąpiel. Biorę prysznic, żeby zmyć z siebie smród przyniesiony z basenu i tyle. Nagle dostaję olśnienia. Jak powinna relaksować się matka? Szybko. Przypominam sobie o butelce wódki, która od niepamiętnych czasów stoi w lodówce...


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Sama radość...

Siedzę sobie na ławce w parku. Sielanka. Helka skarmia wróble bezglutenowymi bułkami ( po 12 złotych za cztery mikroskopijne sztuki), a ja bujam w obłokach (za darmo). Nagle do mych uszu docierają strzępki rozmowy dwóch młodych mam. Obie pchają wypaśne, nowiuśkie wózki wyposażone w niewinnie śpiące niemowlaki.
-dzieci to sama radość i szczęście, a dzisiejszym babom w tyłkach się przewraca! Narzekają i psioczą, a są tacy, co nie mogą mieć dzieci. 
-racja!
-teraz jest taki nurt, taka moda, żeby skarżyć się, jakie to macierzyństwo jest ciężkie. Durne to.
-racja, dzieci to sama radość!
Kobiety odchodzą, a mnie na hasło "sama radość" staje przed oczami  historia sprzed kilku miesięcy...
Było ich czworo i pół. Matka Rak, Rak, Józia, Kalil i Helka. Właśnie wysiedli z auta i skierowali się w stronę wejścia. Józia i Helka, trzymając się za ręce wchodzą na trawnik.
-czego ją uczysz? Wejdzcie na chodnik.-woła Matka Rak.
-nieszablonowego myślenia! Jesteśmy wolne, nie będą nam wytyczać dozwolonych ścieżek, same  wyznaczymy sobie drogę!
-no dobra...
Chwilę później cała ekipa wchodzi do budynku gdyńskiego Experymentu. Rak bierze Helkę na ręce, tak, aby siedząca za wysokim kontuarem kasjerka mogła sama stwierdzić, że małej przysługuje zniżka. Po zrujnowaniu się na bilety towarzystwo staje przy wejściu. Nagle Józia, z właściwą sobie gracją stwierdza:
-ale syfi... psim kupskiem! Oglądać buty!
Nie trzeba oglądać butów, wystarczy spojrzeć na Raka. Oto stoi, nadal trzymając Helkę na ręku. Jego spodnie unurzane są od biodra po kolano. Brudny jest również zamszowy kozaczek Helki. Zamsz i futerko. Wszystko obficie wysmarowane mazią, którą tak trafnie rozpoznała Józia. 
-kuuurwa.-cedzi przez zaciśnięte zęby Rak. -Zabierz ją, idę wyprać spodnie. 
Matka rak zdejmuje dziecku but.
-nieszablonowe myślenie...-gdera. 
Bosonoga Helka i Kalil czekają przed toaletami. W męskiej Rak spiera psią kupę ze spodni. W damskiej Matka Rak stara się oczyścić Helkowe obuwie. Józia wspiera:
-o fuuuu, ale jedzie! Faktycznie, mogłyśmy nie włazić na ten trawnik! Błeeeee, idę stąd.
Matka Rak stara się wykonać zadanie hamując odruchy wymiotne. Początkowo papierowymi ręcznikami. Bez rezultatu. Następnie moczy cały but (łącznie z nieszczęsnym futerkiem), oblewa solidną porcją mydła z dozownika i ... Litościwie opuścimy  zasłonę milczenia na to, jak ostatecznie Matka Rak pozbyła się kłopotu. Zużyła biedaczka mydło ze wszystkich dozowników. Zwymiotowała (dwa razy) i mniej więcej po piętnastu minutach staje przed drzwiami toalety.
W tym samym czasie Rak wychodzi z męskiej. Oboje bladzi i roztrzęsieni. Dziecko znów przesunęło w nich granicę obrzydliwości.
-zdjąłem spodnie w męskim kiblu...-szepcze Rak.
-dotykałam ręką psie gówno..- mówi drżącym głosem Matka.
Znudzona Helka majta bosą stopą.
-mamoooo! Mamoooo...
Głos córki wyrywa mnie z rozmyślań o traumatycznym wypadzie rodzinnym. Znów jestem w parku.
-mamo, wylało mi się...
Koszulka i spodnie Heleniastej wymazane są jasnobrązową papką. Solidnie. Na szczęście tym razem to tylko mus "obocowy". Wycieram husteczką na ile się da. Dzieciak wygląda jak obrzygany. Rozglądam się jeszcze za kwokami od wózków. Ani widu.
-sama radość?-rzucam w powietrze.
-sama ladość!-odpowiada Helka.



wtorek, 19 sierpnia 2014

Pożegnanie.

Umarło się ciotce staruszce. Żal mi, chociaż nie moja to ciotka. Rak miał w niej zastępczą babcię, dlatego też wpakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy w siedmiogodzinną podróż. No cóż, trzeba pożegnać staruszkę, która kojarzy się z miodem, pszczołami i słonecznikiem. Ciocia doczekała słusznego wieku. Co ważne do końca pozostała samodzielna i niezależna. Odkąd ją znam nie zmieniła się ani na jotę! Widocznie osiągnęła ostateczny stopień pomarszczenia już osiem lat temu. A Jaki miała uśmiech! Kiedy wchodziło się do jej domu w odwiedziny, to tak jakby ktoś włączał jarzeniówkę. Mimo twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka ciocia wydawała się sporo młodsza. Wyobraźcie sobie szczerbatą sześciolatkę, która właśnie odkryła, prezenty pod choinką- tak właśnie uśmiechała się ciotka! Niech obrazu dopełni jeszcze krzywy domek z drewnianymi okiennicami i pelargonie na każdym parapecie. Taka to była ciotka. 
A charakterna! Wywinęła się z poważnej choroby, i to tak, że aż dziw bierze! Uciekła ze szpitala, bo jej wariaty kazały w miejscu na rowerze jeździć. Aż się te szpitalne wariaty dziwiły, że w takim wieku taka forma i werwa. Ciotka miała też nieczęstą dla staruszek pobłażliwość dla młodych. Na rozbrykane dzieciaki patrzyła z uśmiechem, nie z potępieniem. Dekolty młodych dziewczyn nie raziły jej i nie gorszyły. Taka to była ciotka!
 Nadszedł wreszcie dzień, w którym ciotka postanowiła porzucić swój krzywy domek, doniczki, pelargonii i ule. Widocznie tak postanowiła, bo nie sądzę, żeby pozwoliła losowi podjąć taką decyzję. Przecież wszystkie decyzje podejmowała sama. Jak każdy starszy człowiek, który żył pięknie i długo, nie pozostawiła za sobą czarnej rozpaczy i ziejącej pustki. Owszem, zaszklone oczy wnuków żegnały ją i swoje dzieciństwo (bo jak umiera babcia, to umiera też rozpieszczony wnusio, któremu po cichaczu w tajemnicy przed mamą wpychała  słodycze wyjmowane z antycznego barku). Kto jeszcze żegna ciotkę? Dzieci. Mała Ala drepcząca ze zniecierpliwienia w miejscu, Dominik dłubiący patykiem w ziemi, Helka, która ściągam z najbliższego nagrobka, bo wlazła i śpiewa Single Ladies Beyonce, wreszcie pękate brzuchy wnuczek. A ciotka siedzi gdzieś tam na niebieskim krześle, popija herbatkę ze starożytnych szklanek z metalowym koszyczkiem i klaszcząc z uciechy w dłonie krzyczy: no patrzcie, takie to wszystko małe, a takie sprytne! 
I kończę już to wspomnienie cytując moją ulubioną filozofkę- Helkę. Nasłuchawszy się matczynych wyjaśnień o pożegnaniu, obróciwszy się na pięcie pomachała rączką w kierunku stosu kwiatów piętrzącego się pod zielonym baldachimem: papa, ciociu.
No więc, papa ciociu! Sama nic mądrzejszego już nie wymyślę.


wtorek, 5 sierpnia 2014

Wieczorne rytuały.

Odkąd Helka siedzi, to Rak jest odpowiedzialny za wieczorną toaletę i wszelkie okołołóżkowe działania. Matka w tym czasie mogłaby zrobić coś konstruktywnego, ale po co? Woli podsłuchiwać pod drzwiami:
-tato, secytas mi bajkę?
-tak, może tę o Mikołaju?
Tu Matka zgrzyta zębami, ponieważ bajka o Mikołaju to mała kartonowa książeczka z obrazkami. Tekstu będzie z osiem wersów. Chce się gałgan wymigać!
-a moooze o Duninku?
-o Mikołaju jest lepsza, taka...zwięzła.
-a moooze o Duninku?
-no dooobra!
Tu następuje popis aktorki Raka. No audiobooki chłop mógłby nagrywać! Krzyżacy zajęliby mu maksymalnie godzinę. Przecinki, kropki i pytajniki w interpretacji Raka nie mają żadnego udziału. Wypluwa tekst z prędkością CKMu. Rozdział Muminków trwa minutę.
-no to dawaj buziaka i dobranoc.
-jesce zaśpiełaj kołysankę, ale nie kawalelie!
-ja znam tylko kawalerię.
-no doooobla, śpiełaj.
-do kawalerii wstąpić chciałem...
Tu następuje z kolei popis wokalnych umiejętności Raka. Podsumuję krótko-chłop lepiej czyta, niż śpiewa.
-koniec, dawaj buziaka...
-jesce o Dolotce.
-ale ja nie znam o Dorotce.
-naucę cię. Ta Dolotka, ta malusia, ta malusia tańcowała do kolusia...śpiełaj!
- tańcowała do kolusia, do kolusia i już była bardzo śpiąca, bardzo śpiąca, że aż poszła sobie spaaaać. Może być?
-moze być.
-buzi i dobranoc.
Cmokanie.
Rak chwyta za klamkę, żeby wyjść.
-tato!
-co tam?
-jesce buzi.
Cmokanie.
Klamka.
-tato!
-no co?
-a wies, ze cię kocham?
Cmokanie.
Klamka.
-tato!
-co?!
-kocham cię najbaldziej na siecie.
Cmokanie...

I tak do 21 każdego dnia. Kocham te wieczorne rytuały. Jakby się tak głębiej zastanowić, to najbardziej za to, że mnie nie dotyczą;)

Ps. Wieczorny buziak dla mamy też trwa dobre pięć minut (jesce musis posałować ocy...).