wtorek, 15 listopada 2016

Epitafium na śmierć Matki.

Była sobie Matka. Zwyczajna-niezwyczajna jak wszystkie. Mocą pocałunków koiła ból stłuczonych kolan, ciepłem ramion odganiała złe sny. Jak każda matka, była silna. Jak każdy człowiek, była słaba. Ot, z krwi i kości. Pewnego dnia świat zatrząsł się w posadach i runął. I wtedy Matka wzięła górę nad człowiekiem. Bo człowiek mógłby usiąść i płakać, ale Matka? Matka nie pozwoli aby jej dzieci żyły w ruinie. Cegiełka po cegiełce odbudowała świat. To nic, że na niepewnym gruncie, przecież dzieci nie mogą żyć w zgliszczach. Na bezwłosą głowę założyła kolorowy turban, na zmęczoną twarz- kolorowy uśmiech. I żyła. A ileż w tym życiu było Życia! Gdy człowiek już uwierzy w to, że jest śmiertelny, dzień przestaje być tylko czasem, który trzeba wypełnić aby móc położyć się do łóżka, tydzień nie jest jedynie oczekiwaniem na weekend, nawet zima przestaje być tylko drogą do wiosny. Każdy oddech, chwila, każdy uśmiech, każde "mamo"- smakuje jak najlepszy szampan, upaja. Ale jest jeszcze ciało. Boleśnie ciągnie w dół. Zwija się z bólu. Płacze, gdy dzieci już śpią. Bo Matka przecież wie. Walczy, ale wie. Musi wiedzieć. Musi myśleć. Czyje pocałunki ukoją ból stłuczonych kolan, gdy zabraknie jej ust? Czyje ramiona odgonią złe sny, gdy zabraknie jej ramion?
I gdzieś tam wierzy, ale wiara to nie to samo co wiedza. Żyją w niej obie. Jedna każe jej walczyć o każdy kolejny wschód słońca, druga szuka pragmatycznych rozwiązań. Komu powiedzieć, że mały nie lubi kminku? Komu, że starszemu trzeba wyjmować niezjedzone kanapki z plecaka, bo przechowuje je tygodniami? I jeszcze trzeba zadbać o buty na zimę...może to już ostatnia?

I tak Matka wyrywa chorobie dzień po dniu. Cztery lata. Cztery lata radości, cztery lata smutku, cztery lata szczęścia, cztery lata cierpienia. Cztery lata życia. I niech nikt nie waży się napisać, że w końcu przegrała! Choroba nigdy jej nie złamała, nie osłabiła jej ducha, nie pokonała. Do końca stała z podniesioną przyłbicą. Aż przyszła Śmierć, a z tą nie można przegrać, bo i niepodobna z nią wygrać. 

I znów świat zatrząsł się w posadach i runął. Tym razem odbudują go inne ręce. Matka pokazała im jak. Zostawiła fundament ze skały.   




Pamięci A. Dzielnej Wojowniczki.

środa, 26 października 2016

Wywiad z wampirem...

-Helka, pobawimy się w wywiad? 
-a co to?
-Ja zadaję  pytania, a ty odpowiadasz.
-nie, to nudne.
-a udzielisz wywiadu... kosmitom?
-dobra!
-no to jedziemy!


Jest noc. Pod oknem twojego pokoju zatrzymuje się statek kosmiczny. Fioletowe ludziki smugą magicznego światła zabierają cię z łóżka i wiozą wprost na swoją planetę. Chcą dowiedzieć się jak najwięcej o człowieku. Szef kosmitów zadaje ci pytanie:

 Skąd przybywasz?

-moja planeta to Ziemia, mieszkam w Polsce, w Koszalinie. Czasami na deser lubię jeść lody, najbardziej mi smakują te z lodziarni. Moja ulubione zajęcie to rysowanie.

Eeee, ok. Jak wygląda twoja planeta?

-przy moim domu jest wiele budynków, a moja planeta jest biało-niebiesko-zielona. Na Ziemi znajdują się domy, lasy, parki i place zabaw i więcej ciekawych rzeczy, niż wydaje się komuś, kto dopiero co się urodził.

Kim są mieszkańcy Ziemii.

-ludzie i zwierzęta, także dzikie zwierzęta. Człowiek to też zwierzę. Człowiek jest najmądrzejszym zwierzęciem. Ale nie każdy! Malutkie dzieci niewiele wiedzą. I głupki też.

Jacy są ci ludzie?

-ludzie są źli, dobrzy, chudzi, mali, starsi, średni, grubi i bardzo ciency- jak gumka do ścierania ołówka. 

Hm... a z czego są zbudowani?

-najpierw idą kości-maszerują po ciele- zacznijmy od stóp- potem idziemy do góry do głowy zakończonej takimi paseczkami jak u drzewa. Potem rozprowadzają się mięśnie. Prawie po całym ciele-tylko w głowie nie ma mięśni. Jest jeszcze serce- to też mięsień. Potem wszystko okrywa się ładną skórą, która nadaje ochronę człowiekowi. A u rąk mamy małe przezroczyste coś- to są paznokcie.Mamy też nos i usta do oddychania. Są też oczy do patrzenia, ale tak naprawdę to mózg obserwuje wszystko, a nie oczy.

Co to jest mózg?

-mózg jest w głowie. Głowa jest troszkę jak pomidor, ale nie czerwona i nie ma czuprynki jak pomidor...może bardziej jak dynia. I tu, na samej górze człowieka znajduje się ten mózg. Mózg jest owalowaty. On myśli i przesyła sygnały do całego ciała, aby człowiek mógł się ruszać. Bez tych sygnałów człowiek nie mógłby chodzić. Człowiek nie mógłby chodzić też bez kości- no bo jak? Gładką powierzchnią nóg? Kości są potrzebne. Chociaż nie wszyscy ludzie chodzą. Niektórzy sobie łamią kości, a niektórzy rodzą się z niesprawnymi nogami. Albo tylko jedną niesprawną- to jest lepsze.

Czy wszyscy zbudowani są tak samo?

-nie. To nie jest prawda.Ludzie są różni- z czarną skórą, jasną skórą, siną skórą i żółtą. A dzidziusie rodzą się z fioletową twarzyczką, są jak jakieś dziwolągi z kosmosu. Mają też różne włosy- to takie sznureczki. Można je obciąć albo wyrwać, ale lepiej tego nie próbować bo to bolesne. No i jeszcze się różnią! To ważne! Kobieta i chłopak różnią się wyglądem. Waginy się różnią, choć bardzo łatwo byłoby to zauważyć, to chłopak i dziewczyna nie pozwalają oglądać. Bo to są ich sprawy. A chłopak nie ma waginy- ma penisa. To ładniejsze słowo niż siusiak.

Skąd się biorą nowi ludzie?

-najpierw tatuś daje plemnik mamusi, potem plemnik idzie do jajeczka i wchodzi do niego. Traci ogonek, a potem leży sobie. Trochę idzie, trochę pływa. A potem znowu leży i odpoczywa. Potem zmienia się w małe ziarenko, a potem rośnie i rośnie. Wyrastają mu rączki i nóżki i staje się dzidziusiem. Potem odwraca się się główką do dołu i kopie mamę w żebra, bo takie jest jego zadanie. Mama mu daje witaminy. Jak jest już duży to się rodzi. Najpierw główka, ramionka, brzuszek, pupa.. szyneczka-tak mówi moja mama jak żaruje, a potem to już  kolanka i stópki. I już wychodzi. Wita go mamusia wesołym uśmiechem i tatuś. A potem ze szpitala wychodzi szczęśliwa rodzinka. I żyją długo i szczęśliwie.  Aaaaa, zapomniałam, że jeszcze trzeba odciąć pępowinę!

Co jest potrzebne ludziom?

-woda z kranu, lodówki do zamrażania, stoliki, krzesła, telewizja.

Co to jest telewizja?

-telewizja to jakby obrazek w którym wszystko się rusza. Telewizja nie uczy za duo. Pokazuje jakieś głupoty. Lepiej nie oglądać jej za dużo. 

A co jest dla ciebie najważniejsze?

-dla mnie najważniejsza jest miłość.

Co to jest miłość?

-to znaczy, że się kogoś kocha!

Na naszej planecie tego nie ma. Wyjaśnij.

-to znaczy, że chcesz kogoś całować i przytulać, ale nie tylko. Można miłość poznać po tym że się często to mówi i robi laurki nawet w zwykły dzień.

Gdzie można tę miłość obejrzeć i dotknąć?

-nie można! Miłość jest niczym, ale czymś jest. Bo nie można jej zobaczyć, ale można ją mieć. To takie uczucie.

Znacie jeszcze jakieś uczucia?

-jest uczucie bólu, strachu, radości, złości.

Uczucie są dobre, czy złe?

-dobre. Są potrzebne i ważne. Czasami jest ich w głowie dużo i się mieszają, ale bez nich człowiek nie istnieje. Tylko jakaś ...robotowa lalka. 

Czy na waszej planecie są jeszcze inne niewidzialne rzeczy?

-tak. Wymyśleni przyjaciele. Ja mam wielu przyjaciół z wyobraźni. Oni są potzrebni aby nie być nigdy samemu.

Co ci daje szczęście? Co jest najważniejsze?

-ty... to znaczy, moja mama. I tata. I babcie i dzadki i wszystkie ciocie. I jeszcze mam trochę prababć. Oni wszyscy mnie też kochają.

A czy jest coś czego się boisz?

-ciemności. Szarość to co innego.

Co strasznego jest w ciemności?

-wyobraźnia! Ona w ciemności robi potwory z różnych dźwięków!

Wyobraźnia to coś złego?

-nie! To moja moc. Bez wyobraźni nie byłoby pięknych obrazków ani wynalazków. Bez wyobraźni nie byłoby niczego! Ani magii, ani wróżek ani niczego pięknego.

Na tym skończymy. Mamy już dużo informacji na temat Ziemian. Dziękujemy!

-A porwiecie mnie jeszcze kiedyś?

Naturalnie! Będziemy cię porywać regularnie. Chcemy oprzeć naszą cywilizację na twojej mądrości.

-dobrze, bo ja jestem mądra, to się przyda...













piątek, 7 października 2016

Ziarko do ziarnka...

W trzydziestym drugim roku żywota, Matka Rak postanowiła zapanować nad swoim utracjuszowskim stosunkiem do pieniędzy. Odkąd sięga pamięcią, kasa nigdy nie stanowiła dla niej większej wartości. Na bieżąco przepuszczała przez palce wszystko co wpadło jej w ręce. Początkowo każda próba "uzbierania" na coś poważnego, kończyła się hedonistyczną ucztą pod szkolnym sklepikiem. Z biegiem lat sklepik zastąpiły sieciówki, księgarnie, lumpeksy i drogerie. Szósta różowa szminka? Siedemnasty czerwony lakier do paznokci? Książka, która z braku mogącej ją pomieścić półki zasili piramidę rosnącą obok łóżka? Tak! Wszystko, byleby pozbyć się pieniędzy! Po trzydziestce w mózgu zachodzą jednak poważne zmiany. Przewartościowawszy co nieco, kobieta stwierdziła, że wartoby śmierdzieć groszem, a co ważniejsza, zobaczyć minę Raka, gdy się dowie, ile udało się zaoszczędzić jego małżonce! Z pomocą przyszły internetowe autorytety. A zatem- oszczędzać należy regularnie! Mogą to być małe kwoty. W końcu- ziarnko do ziarnka. Regularnie... małe kwoty...główka pracuje... bilety!
Zamiast jeździć po Helkę autobusem, mogę chodzić piechotą!-orzekła Matka Rak zachwycona własnym konceptem. Bilet kosztuje trzy złote. Żeby wrócić z przedszkola i pojechać po Helkę potrzebuję dwóch- wyliczyła świeżo upieczona ciułaczka. Biegła w dodawaniu w zakresie do dziesięciu kobieta błyskawicznie obliczyła, że da jej to sześć złotych oszczędności dziennie. Tygodniowo (tu już poszło trudniej, mnożenie to nie kaszka z mleczkiem) trzy dychy. Mało. Miesięcznie powyżej 120. Nadal mało, ale zawsze to jakiś początek. I tak operacja "oszczędzanie" została rozpoczęta. Dwudziestominutowe marsze o 8 i 13.30 przypadły kobiecie do gustu. Narzuciła takie tempo, że aż cellulit na udach drżał ze strachu, że się go pozbędzie (niepotrzebnie,kobieta na bieżąco uzupełnia go masłem, pączkami i czekoladą). Po tygodniu faktycznie, kondycja uległa poprawie. Fizyczna. Finansowa jakby nie bardzo. Zamiast spodziewanych trzydziestu złotych nadwyżki, na koncie pojawiło się sto pięćdziesiąt, tyle, że debetu. Klasyczny błąd początkującego finansisty. W swoich prognozach Matka Rak nie uwzględniła ważnych okoliczności. Nie mówię o spadkach na rynku finansowym, ani wartości złotego. Sprawa jest bardziej przyziemna. Jadąc autobusem nie mogła wchodzić do tych małych fajnych sklepików po drodze, idąc piechotą-owszem!
Po blisko trzech tygodniach oszczędzania nasz rekin finansowy wyznał wszystko małżonkowi (zwłaszcza, że ten debet trzeba było spłacić). Rak pokiwał głową z politowaniem i oznajmił skruszonej połówce, że nie wymaga od niej takiego poświęcenia. 
-ty już lepiej nie oszczędzaj. - rzekł błagalnym tonem.
Pierwszy dzień powrotu do nieoszczędnościowego trybu życia był deszczowy. Wracająca z przedszkola Matka spojrzała z niechęcią na trzyzłotowy karnecik. Trzy złote za trzy przystanki?! Rozbój w biały dzień. Kilkanaście minut później Rak odebrał entuzjastyczny telefon.
 -kochanie! Oszczędziłam dzisiaj stówę!
Odpowiedź małżonka poprzedziło przeciągłe, pełne rezygnacji westchnienie:
-niech zgadnę. Kupiłaś na wyprzedaży spodnie za pół ceny.
-nie! Skasowałam bilet na sekundę zanim podszedł do mnie kanar!

I co powiecie, internetowe autorytety od oszczędzania?! Ja nie umiem?! 

środa, 21 września 2016

Córeczko...


Dziś rano płakałaś. Ludzie na przystanku gapili się na nas, ale tym razem nie miało to dla mnie żadnego znaczenie. Tym razem, zamiast próbować za wszelką cenę Cię uciszyć, spróbowałam Cię zrozumieć. Udało się. Już wiem, że Twoje łzy nigdy nie są "wyciem bez powodu". Nie płakałaś dlatego, że jesteś niegrzeczna i niewychowana, ani żeby zrobić mi na złość, ani tym bardziej, żeby mną manipulować. Nie płakałaś, bo jesteś "bezstresowo" wychowywanym bachorem, który niedługo wejdzie mi na głowę. Płakałaś z żalu. Cały wieczór pracowałaś nad obrazkiem dla Zosi, a rano zostawiłaś go na stole. Żadne dorosłe "nic się przecież nie stało, zaniesiesz go jutro" nie jest w stanie ukoić takiego smutku. Było już za późno, żeby po niego wrócić. Na szczęście, gdy zrozumiałam dlaczego płaczesz, łatwiej było nam znaleźć rozwiązanie. Zamiast Cię uciszać, pocieszałam, zamiast mówić: nic się nie stało, mówiłam: rozumiem. Już w autobusie, wtulona we mnie powiedziałaś, że jak tylko wrócisz do domu, schowasz obrazek do śniadaniówki, dzięki czemu już go nie zapomnisz. Twoje wielkie, jeszcze załzawione oczy śmiały się do mnie. Byłam dumna z nas obu. Wzrok zgorszonej staruszki, która obserwowała całe zajście nie zepsuł mi tej dumy. Obiecuję, że już nigdy spojrzenia obcych ludzi nie będą dla mnie ważniejsze niż Twoje problemy. Poważne problemy. Przypominam sobie ile razy byłam wobec Ciebie niesprawiedliwa. Ile razy umknęło mi, to co najważniejsze. Ile razy zamiast starać się zrozumieć twój gniew, twój żal, twój smutek, mówiłam: nic się przecież nie stało. Stało! Ten obrazek, to przecież wielka rzecz dla takiego małego człowieka. Takich wielkich rzeczy było więcej. Czasami byłam zbyt zajęta, żeby je zauważyć, czasem były zbyt małe, bym jako dorosły mogła je zrozumieć. To ten brak zrozumienia sprawiał, że wpadałaś we wściekłość. To normalne. My, dorośli mamy tak samo. Od tego zaczynają się wszystkie kłótnie, wszystkie wrzaski i rzucanie talerzami- od braku zrozumienia, od niesłuchania, od wiedzenia lepiej. Ile razy wykrzyczałam w kłótni: nie słuchasz mnie i nie rozumiesz, nie wiesz co czuję! Ile razy walczyłam o zrozumienie dla siebie? Ile razy nie okazałam go Tobie, tylko dlatego, że Twój problem był dla mnie mały? Przepraszam. Widzisz, my dorośli nie jesteśmy mądrzejsi od Was. Mamy co prawda większą wiedzę, ale gubimy gdzieś tę prostą mądrość, która dla Was jest oczywistością. Kiedyś, obserwując  mrówkę chodzącą po brzegu kałuży powiedziałaś: spójrz, mamo! Taka mała kałuża, a dla mlówki to wielkie morze! Uśmiechnęłam się wtedy. Nie zauważyłam, jak mądrą rzecz mi powiedziałaś. Od dziś pomogę Ci przepłynąć każde morze. I nie obchodzi mnie, że dla innych będą to tylko kałuże.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Dziewczynka i rak.


Blisko dwadzieścia lat temu przyszło mi kochać dziewczynkę chorą na raka. To nie było łatwe, zwłaszcza, że sama byłam dziewczynką. A nie, bredzę, to nigdy nie jest łatwe, bez względu na to ile masz lat. Kochanie dziecka chorego na raka to współodczuwanie i współcierpienie. To irracjonalne poczucie winy- dlaczego nie ja?; i niezamierzona podłość- dlaczego nie inne obce dziecko? Kiedy kochasz dziecko chore na raka, każda wbita igła, każde cięcie, każda rana powstała na dziecięcym ciałku odznacza się piętnem na twojej duszy. Na zawsze. Nie zapomnisz, choćby życie sprezentowało ci ścieżkę usłaną różami. Gdzieś tam w tyle głowy na zawsze zostaje obraz łysej główki, wylane w chwili słabości łzy, wspomnienie przejmującej grozy. I coś jeszcze. Coś jakby... dobre wspomnienia. Bo rak to nie tylko choroba, ale również życie- w szpitalnych murach, podłączone do kroplówek, inne, ale jednak życie. Prawdziwe, takie w którym łzy przeplatają się ze śmiechem, radość ze strachem, takie raz na wozie, raz pod wozem-ekstremalne, ale jednak zwyczajne. Nie wierzysz? Odwiedź dziecięcy oddział onkologiczny. Porozmawiaj z dziećmi. Poobserwuj ich zabawy. I spójrz poza łysinę i podkrążone oczy, poza splątane kable kroplówek. To dzieci, takie same jak wszystkie inne. I rodzice, których życie zmusiło do przywdziania peleryny superbohatera.  Dziewczynki którą kochałam już nie ma. Zmieniła się w kobietę. Jasne loczki których utratę opłakiwałam zastąpiły ciemne pukle- pamiętam radość, kiedy po ostatniej chemii łysa głowa obrastała delikatnym meszkiem. Całowaliśmy tę łepetynę i mówiliśmy, że to kiwi. Dziś wybiera suknię ślubną, ale ja pamiętam inną sukienkę. Czerwoną w kratę- tak obrzydliwą, że choćbyście starali ją sobie wyobrazić, nie dacie rady. To Tomas kupił ją, bo kiedy po wielu tygodniach spędzonych w szpitalnych murach pozwolono im wreszcie wyjść na spacer ta sukienka była jedyną w pobliskim sklepie. Dziś śmiejemy się z brzydoty sukienki, z gustu Tomasa, z reakcji matek na oddziale, które zakłopotane chwaliły nowy nabytek. Śmiejemy się z "Doktora Łyska" w którego uwielbiała bawić się chora dziewczynka, a także z przybysza z planety Zero- kiedy przyczepiała sobie do łysej głowy akwariowe sitko z przyssawką. Choroba oprócz grozy i strachu zostawiła w nas coś jeszcze- poczucie siły, zdrowe priorytety i wbrew wszystkiemu-całkiem sporo wartych pielęgnowania wspomnień. Dlaczego wspominam zamierzchłe czasy-spytacie. Ano, mam córkę. I mam też świadomość, że takie "rzeczy" nie dotykają jedynie ludzi w amerykańskich wyciskaczach łez. Takie rzeczy-czytaj rak-mogą dotknąć każdego z nas, a co gorsza, każde z naszych dzieci. Moje i Twoje.Tym razem nie padło na mnie. Tym razem padło na małą  Izabelę i jej rodziców. W ciągu kilku dni życie tych ludzi wywróciło się do góry nogami. Był strach, były łzy, pewnie były też reklamacje do losu. A potem szybkie przegrupowanie- nie trzeba im przecież strachu i łez-trzeba im siły! Oglądam zdjęcia pięknej dziewczynki otoczonej uśmiechniętymi ludźmi i myślę, że oni tę siłę mają. Patrzę na zdjęcia z nosami klaunów i bańkami puszczanymi na szpitalnym korytarzu i uśmiecham się sama do siebie- znam ludzi, którzy radość życia zgubili mimo znacznie bardziej sprzyjających okoliczności. Wierzę, że ta mała dziewczynka sobie poradzi, wierzę, że jej dzielni rodzice za ileś tam lat będą mieli własne pogodne wspomnienia z tego ciężkiego okresu- własną najbrzydszą sukienkę świata. Wierzę, bo wiara naprawdę czyni cuda. Sęk w tym, że oprócz miłości, wiary i pogody ducha chore dzieci potrzebują jeszcze mniej cennych zasobów- mowa o pieniądzach. Przed Izą i jej rodziną długa i wyboista droga. Nie możemy zdjąć ciężaru z niej, ani z jej bliskich, możemy jednak sprawić, aby nie musieli martwić się o to, że leczenie okaże się zbyt kosztowne. Niewielka społeczność której członkiem miałam okazję być przez wiele lat, a do której należy rodzina dziewczynki stara się ze wszystkich sił. Dziś zapraszam Was, abyście do tej społeczności dołączyli. Dla tej uśmiechniętej błękitnookiej dziewczynki i dla siebie samych.

piątek, 22 lipca 2016

Nieporadnik małżeński, epizod kolejny: jak NIE czytać cudzych wiadomości.

-nie będziesz zadowolona.
-przeważnie nie jestem, jaka to różnica?
-noooo, chodzi o niedzielę...
-niech zgadnę...mecz!
-yhm.
-no nie jestem zadowolona, zważywszy na fakt, że to kolejna niedziela.
-ale jest jeszcze coś.
-dajesz.
-trening w sobotę. Bardzo ważny. Omawiamy taktykę.Bardzo chciałbym na nim być. Powinienem.- w tym momencie moja lewa brew szybuje w górę naruszając symetrię twarzy i zatrzymując się mniej więcej w połowie czoła. Rak w odwecie wywraca oczami. To normalna taktyka w małżeńskich potyczkach. Mina o roboczej nazwie "krzywa gęba" oznacza kilka minut niemiłosiernego mędzenia, po którym to nastąpi łaskawa zgoda. Wywracanie oczami to z kolej naturalna reakcja na nadchodzące mędzenie. Rak rozumie, że muszę pomędzić, żeby móc pogodzić się z kolejnym samotnym weekendem. No wiec zgodnie z utartym zwyczajem biorę głęboki wdech i zaczynam:

-no pewnie! Dlaczego nie zamieszkasz z kolegami, łatwiej ci będzie, nie będziesz musiał tracić czasu na dojazdy! Ja rozumiem, chcesz się poruszać, jestem za, ale każdy weekend? Mamy połowę wakacji, a jeszcze nie urządziliśmy dziecku wycieczki z prawdziwego zdarzenia...

Rak świeci białkami oczu, ale inteligentnie milczy. Wie, że ewentualne wtręty w rodzaju: nie przesadzaj, daj spokój itd. byłyby strzałem w kolano. Po kilku minutach zdaje się, że sytuacja jest opanowana, ale nie! On ma kolejne rewelacje!

-no i... nie ma sensu żebym w sobotę nocował w domu.
-uffffff....puffff!
-no bo sama zobacz, w piątek wieczorem jedziemy do Wiśni. Żeby dojechać do Słupska potrzebuję ponad dwóch godzin. Trening na piętnastą do samego wieczora. Potem musiałbym pchać się na noc do Koszalina, żeby z samego rana wracać do Słupska na autokar do Bydgoszczy!
-a gdzie ty zamierzasz spać? Twoi kumple z drużyny mają średnio po dziesięć lat mniej i mieszkają z mamusiami. Może u czirliderek w internacie?
-no nie przesa....
-wrrrrrrrrrrr....
-u kumpla, tego Amerykanina z importu.
-obra, weź mnie nie denerwuj. Jak zwykle, ja od poniedziałku z dzieciakiem do szpitala, ale tatuś za jajkiem pobiega z kolegami. Jakieś priorytety wypadałoby mieć...itd, itp, coraz ciszej, ciszej i ciszej. Koniec. Corrida odegrana. Byk i torreador żyją. Yin i yang. I byłby to koniec, gdyby Rak nie poszedł do sklepu zostawiając otwarte okno dialogu na fejsbukowym mesendżerze. Żeby było jasne, brzydzę się takimi praktykami, ale to okno jest otwarte i na mnie patrzy. W odwecie rzucam niezobowiązujące spojrzenie. Nie zamierzam czytać, ale jak człowiek  raz posiadł tę umiejętność, to na widok liter mózg sam je składa. No więc mózg wbrew woli składa rząd czarnych znaczków w następującą treść:

chocolate
Girls are international

To tekst czarnoskórego importowanego kumpla. Rakowa odpowiedź brzmi:

He he he 

Oczy wychodzą mi z orbit mnięj więcej w tym samym momencie, co pierwsza "kurwa" z ust. Ja ci dam chocolate girls! O ty dziadu! Jak się nie zerwę, jak nie zacznę szukać w kuchni odpowiednio ciężkiego sprzętu, żeby uszkodzenia nim zadane były możliwie największe, jak nie zacznę wyzywać...
-mamo, co ci jest?- dobiega z pokoju obok.
-nic Heluś, baw się zaraz do ciebie przyjdę.

Ponownie zasiadam do komputera, a sprawdzę se ile dają w Polsce za morderstwo w afekcie, co mi szkodzi. Rzucam okiem na otwarte okno dialogu. W głowie zapala mi się lampka. A może sprawdzę? -przychodzi mi do głowy. W końcu kilka miesięcy temu podejrzewałam Raka o romans z reklamą google (kto do kurwy nędzy wysyła ludziom reklamy zaczynające się od Tęsknię za tobą?!). Pokonując wewnętrze opory przewijam rozmowę i oczom moim ukazuje się dialog (przejdę na polski, bo piszę z pamięci a mój angielski pozwala mi jedynie na przedstawienie się i wezwanie pomocy):

Rak:
 chyba będę na tym treningu, 
jeśli mnie przenocujecie. 
Muszę tylko porozmawiać z żoną, 
a to najtrudniejsza część zadania.

Importowany kolega, którego zdążyłam uraczyć wszystkimi obelgami świata, łącznie z rasistowskimi którymi brzydzę się bardziej niż czytaniem cudzej korespondencji:

flowers, and
chocolate
Girls are international

Kurtyna.


wtorek, 19 lipca 2016

Złota rybka.

W życiu każdego mistrza przychodzi dzień, w którym musi uznać wyższość swojego ucznia. Na szczęście ja nie muszę. Co prawda już od dawna wiem, że mój uczniak bije mnie na głowę, jednak fakt, że przerastam go doświadczeniem pozwala mi ten stan rzeczy trzymać w ukryciu. Zazwyczaj utrzymywanie tej iluzji idzie mi na tyle zgrabnie, że momentami sama  jeszcze we własną pozycję wierzę, jednak nie dziś. Dziś Helka znów mnie znokautowała. W dodatku sama się podłożyłam.

-Helka, zagramy w CO BY BYŁO GDYBY? -pyta mistrz z chytrym wyrazem twarzy.
-dobla, ja zacynam!-odpowiada nie podejrzewający podstępu uczeń.
-dajesz.
-co by było gdyby... zablać ludziom wsystkie batelie od telefonów i komputelów?
-doooobre! Myślę, że musieliby więcej ze sobą rozmawiać. Nie można byłoby zadzwonić, więc częściej by się odwiedzali.
-tak! I jesce cytaliby ksiązki zamiast siedzieć psed komputelem!
-nooo, to było niezłe. Teraz ja.-tu mistrz przechodzi do sedna-co by było gdyby... Helka złapała złotą rybkę?
-miałabym tsy zycenia!
-no tak, tylko jakie są twoje trzy życzenia? O czym marzysz?
-ale mogę wyblać wsystko co tylko chcę?
-tak- odpowiada mistrz.
- no to pielwse zycenie: zeby na świecie była ladość i scęście. Dlugie: zebym mogła wycalować psyjaciół dla wsystkich samotnych ludzi, któzy nie mają z kim lozmawiać. Tsecie: zeby kazdy cłowiek na świecie był dobly. KAZDY! Wtedy nikt by się nie bał i nikt nie lobiłby innym ksywdy.

A mistrz chciał się tylko dowiedzieć, co uczeń chce dostać na urodziny.

wtorek, 28 czerwca 2016

Ta druga...

Jestem trzydziechą. Dokładniej, z racji niedawnych urodzin należę już do kategorii 30+. Jako że posiadam pełne uzębienie i nie muszę podpinać piersi agrafkami, lubię myśleć, że czas nie obchodzi się ze mną brutalnie. Nie zmienia to faktu, że zdarza mi się tęsknym wzrokiem wodzić za sunącą po ulicach rozchichotaną młodością ubraną w kwieciste sukienki. Rakowi też się zdarza. Ja w takich sytuacjach myślę: tak niedawno to byłam ja. Co myśli Rak? Wolę nie wiedzieć. Oprócz ukradkowych spojrzeń małżonek nigdy nie dał mi powodów do zazdrości. Aż do tamtej nocy...

Obudziłam się dziwnie usztywniona. Potrzebowałam chwili, aby uzmysłowić sobie dlaczego. Leżałam na samiuśkim skraju małżeńskiego łoża napięta jak struna. Moje ciało instynktownie próbowało ratować się przed upadkiem. Spróbowałam przesunąć się ku środkowej części łóżka, jednak okazało się to niemożliwe. Zdezorientowana, zamroczona snem usiadłam na łóżku. I wtedy ich zobaczyłam. Rak leżał rozwalony jak turecki basza, zajmując nie tylko środek, ale również lwią część mojej połowy. W poprzek rakowej strony łóżka leżała ONA. Głowę trzymała na piersi mojego męża, ich dłonie były splecione. Ja rozumiem, że młodsza, ładniejsza, bez grama cellulitu, ale żeby tak?! Ona nie tylko wlazła mojemu facetowi do łóżka, ale sprawiła, że wypchnął mnie z niego. Powodowana słusznym oburzeniem jak nie huknę w ramię małżonka!
-co to ma być?
-eee....no co?
-wyrzuć ją stąd!
-oj przestań, tylko raz!
-u nich nie ma tylko raz, nie pozbędziemy się jej stąd do szóstej klasy!
-przesaaadzasz, przytul się z drugiej strony. Śpijmy już.
Dałam się udobruchać. Przytuliwszy się do wolnej połowy małżonka zgodziłam się na sypialniany trójkąt. I nie muszę chyba pisać, że to był błąd. Kolejnej nocy między trzecią a czwartą rano pojawiła się w naszej sypialni jak po swoje. 
-tylko nie mów "a nie mówiłam" -zaspanym głosem rzekł Rak po czym zgarnął Helkę w ramiona i zaniósł do jej prywatnego łóżka. Otulił, ucałował i wrócił do sypialni. Czynność tę powtarzaliśmy naprzemiennie przez pozostałą część nocy.
Przy śniadaniu postanowiliśmy zapytać córkę o powody nocnych wędrówek.
-dlaczego chcesz z nami spać? Coś ci się przyśniło? Boisz się? Nie lubisz już swojego łóżeczka? 
-nie o to chodzi- odparła z szerokim uśmiechem- psysłam, bo tatuś wcolaj mi pozwolił.
A NIE MÓWIŁAM?!

czwartek, 23 czerwca 2016

Baby, ach te baby...

Dając posłuch własnym feministycznym zapędom, które to wzmagają się za każdym razem, gdy Rak skrewi, Matka postanowiła zorganizować babskie wakacje. Przychodzą bowiem w życiu kobiety chwile, gdy całkowite rozczarowanie męskim gatunkiem każe jej szukać towarzystwa istot nadających na tych samych falach. Tym to sposobem Matka Rak, Helka i Gaga znalazły się w pociągu do Wrocławia, gdzie czekała na nie słomiana wdowa- Zi (dawniej zwana Juzią). Wizja pięciu dni wypełnionych babskimi pogaduszkami, wycieczkami i nieustającym szczęściem doszczętnie zawładnęła umysłami wszystkich uczestniczek. Mimo utrudnień, komunikacji zastępczej, korków i czarnego kota na dokładkę- dojechałyśmy na miejsce. Na powitanie postanowiłyśmy urządzić sobie mega ucztę, co wiązało się z koniecznością zrobienia mega zakupów. Jakże cudownie było włóczyć się niespiesznie po sklepie bez ponaglających samczych spojrzeń i westchnień. Jak fantastycznie ładowało się do koszyka wszystko, na co  miałyśmy ochotę, bez irytujących uwag w stylu: nie krępuj się, weź jeszcze kawior i szampana, a co tam, stać nas! Wreszcie wypełniony po brzegi kosz trafił do kasy, a chwilę później do wyjścia. W tym momencie pojawiła się pierwsza niezgodność wyobrażeń z rzeczywistością: niby kto do jasnej cholery miał zataszczyć toto do domu?! Gaga wykpiła się chorym kręgosłupem, Helka odpadła z racji gabarytów. Pierwsza próba uniesienia torby wielkością przypominającej klasyczną "czeczenkę" zakończyła się fiaskiem. Matka Rak i Zi (największe ścisłe umysły stulecia) zgodnie oszacowały wagę zakupów na jakieś osiemset kilogramów. Po krótkim namyśle kobiety postanowiły... zawinąć koszyk. Pomysł ten, choć ze wszech miar nieetyczny, niemoralny i ryzykowny-wydał się im jedynym sposobem na wyjście z sytuacji. Niestety, niewiasty pchające wózek daleko poza strefą parkingową supermarketu zaczęły zwracać uwagę, a nie o to przecie im chodziło, aby w pierwszy wspólny wieczór wylądować na komisariacie. Nieco wystraszone postanowiły porzucić pojazd wśród wózków należących do innego sklepu (za co jest im wstyd i szczerze żałują). Po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie Matka Rak i Zi niczym Kołecki w najlepszych czasach, dźwignęły we dwie owoc własnego łakomstwa i nieumiarkowania. To była długa droga, w trakcie której wielokrotnie zmieniałyśmy opinię na temat przydatności mężczyzn. Przystanki co kilkadziesiąt metrów na: zamianę rąk, porównywanie sinych pręg zostawianych na dłoniach, jedno Helkowe siku. Dotarłyśmy na miejsce, jednak uczta się nie odbyła. Nie miałyśmy siły jej zorganizować. 

W drugim dniu pobytu na własne nieszczęście trafiłyśmy na jeden z tych niebezpiecznych dla naszej płci "fajnych sklepów z niedrogimi rzeczami". Świadome ograniczeń finansowych-wszak mamy przeżyć pięć dni i odwiedzić kilka przybytków kulturalno-edukacyjnych w których opłacenie wstępu boli, wiedziałyśmy, że nie możemy pozwolić sobie na rozrzutność, dlatego też kupiłyśmy jedynie absolutnie niezbędne artefakty: fajną mydelniczkę ze sztuczną trawą, zestaw kolorowych koralików, grę planszową, zakładkę do książki, piórnik, kołczan prawilności (szerzej znany jako "nerka") w kształcie arbuza, książkę, magnes na lodówkę, zestaw do baniek mydlanych i głowę konia na patyku.

Trzeci dzień przyniósł za sobą kolejne trudności. Najpierw trzeba było zadzwonić do mężów i wyjaśnić im, że Wrocław to drogie miasto i potrzebujemy małego dofinansowania. Następnie okazało się, że głowa konia na patyku ma teraz na imię Amelka i absolutnie nie może zostać sama w domu. Po usilnych namowach i próbach przekupstwa stanęło na tym, że Amelka może z nami jechać, ale żadna z nas (oprócz Helki rzecz jasna) nie zamierza jej nosić. Taszczyłam ją już w drodze na tramwaj, co było do przewidzenia. Zwiedziwszy Afrykarium i obejrzawszy Gdzie jest Dory? wróciłyśmy w strugach deszczu: Matka Rak, Helka, Zi, Gaga i głowa konia na patyku.

W czwarty dzień trafiłyśmy na "fajny sklep z niedrogimi ubraniami" i to by było na tyle. 

W piąty stać nas było jeszcze na zakup wody mineralnej, a wróciłyśmy do domu jedynie dlatego, że bilety powrotne kupiłyśmy razem z tymi do Wrocławia. Oczywiście, na tę okazję odziałyśmy się od stóp do głów w nowe (nie założyłyśmy tylko tych szalików, cośmy je wyhaczyły z takiej promocji, że grzech nie wziąć). Wróciłyśmy wprost w silne ramiona stęsknionych mężczyzn. Z pewnością ta rozłąka uświadomiła im, jak wiele w ich życie wnosimy, oraz to, że bez nas kompletnie sobie nie radzą;)

piątek, 10 czerwca 2016

Dlaczego należy bić kobiety?

Kobiety należy bić z kilku powodów. Po pierwsze, jako istoty niższego rzędu i słabszej konstytucji umysłowej, niewiasty potrzebują silnego przewodnika. Grzeszna i kapryśna natura kobiet sprawia, że stoją one niżej od mężczyzny. To zrozumiałe. Ponadto, płoche kobiece umysły niezdolne są do głębszych analiz i właściwych mężczyznom przemyśleń. Kobiece umysły schodzą zatem na manowce, a  rolą dobrego męża jest sprowadzenie ich na powrót na właściwą ścieżkę. Wiadomym, że męskiej retoryki kobieta nie jest w stanie pojąc, zaleca się zatem skarcenie małżonki. Należy pamiętać, aby kara nie była zbyt okrutna-wszak działamy z dobrych pobudek. Kij do nawracania małżonki na właściwe tory winien być nie grubszy niż kciuk męża, albowiem grubszym moglibyśmy narobić nieestetycznych śladów, a to jednak marnotrawstwo. To tyle, jeśli idzie o wyższe sfery. W niższych nikt nie przejmował się ani nieestetycznymi śladami, ani próbami nawracania błądzącego umysłu kobiety. Baby dostawały łomot za niesubordynację, za słoną zupę, za niewłaściwe odezwanie się do zmożonego  bimbrem małżonka, za wrzeszczące dzieci. Oczywiście, powody podbitych oczu i wyrwanych kłębów włosów bywały bardziej przekonywające, przykładowo ten: jak mąż żony nie bije, to jej wątroba gnije. I tak w trosce o moralność, przyszłość i wątrobę kobiety, mąż lał żonę ku złośliwej satysfakcji sąsiadów i przy pełnej aprobacie rodziny. Coś Wam to przypomina? Nie? Więc przeczytajcie jeszcze raz, tyle, że w miejsce kobiet wstawcie dzieci, a w miejsce mężów-rodziców. Tak, w dzisiejszych czasach możesz się dowiedzieć, że dzieci, jako istoty niższego rzędu, o wiele głupsze od dorosłych, potrzebują silnej ręki, aby wyjść na ludzi. Bez lania nie można wychować dziecka, gdyż argumenty dorosłych są dla ułomnego umysłu nie do ogarnięcia. Oczywiście, nie należy katować dzieci- co to to nie, ale rezygnacja z okładania ich po tyłkach (a w praktyce również szarpania i ciągania za uszy) jest błędem, bowiem brak lania wypacza dziecięcy charakter dokładnie w ten sam sposób, w jaki dawniej wypaczał kobiecy. Przez kilka pokoleń kobiety walczyły o to, aby świat uznał je za LUDZI. Wcześniej były pozbawioną praw kategorią podczłowieka. Emancypantki walczyły za nas, za przyszłe pokolenia kobiet. Dziś cała masa pozbawionych refleksji matek własne niepowodzenia na polu wychowawczym uzasadnia dokładnie tak samo, jak dawniej mąż-oprawca uzasadniał potrzebę okładania żony. 
Daleka jestem od skazania na łagry każdej matki która nie wytrzymała i dała się ponieść emocjom. Nie chodzi o to, aby odbierać im dzieci i publicznie linczować. Należy im pomagać, edukować, tłumaczyć. Znam masę kobiet, które przyznają: uderzyłam, ale wiem, że zrobiłam źle. Walczę, aby więcej się nie złamać. Znam kobiety, które biły, bo "dawniej to było normalne", ale wiedząc tyle ile dziś mówią: to był błąd. Wreszcie znam kobiety, które mówią: mnie bili i wyrosłam na ludzi! I to jest prawdziwy kosmos! Przeczytałam dziś słowa troskliwej matki, która twierdzi, że bicie kablem naprostowało jej charakter. Nie muszę się wysilać, aby domyślić się w jaki sposób rzeczona kobieta dba o rozwój moralności u własnego potomstwa. Ja rozumiem, że ona sama jest ofiarą "dawnych" czasów. Mogę pojąć, że w znoju codzienności nie ma czasu na refleksję. Nie mogę jednak pojąć, że w kraju w którym prawo gwarantuje dziecku nietykalność cielesną, publiczne wyznanie : biję swoje dziecko, nie niesie za sobą żadnych konsekwencji. Gdybym napisała, że ukradłam rower spod sklepu, internauci doprowadziliby mnie na komendę w trybie ekspresowym!  W jedynym głośnym jak dotąd procesie o stosowanie kar cielesnych wobec dziecka, sąd orzekł, że ręczne karcenie nie wykazuje znamion przestępstwa. Co ciekawe, popychanki w celebryckim klopie pomiędzy Dodą a Szulim- wykazują, wszak to pobicie! 
Zagotowałam się, przyznaję. Nic tak bardzo mnie nie mierzi jak przemoc wobec słabych, jak poniżanie dzieci, jak pieprzenie głupot typu: jak nie wlejesz gówniarzowi, to cię nie będzie szanował. Słyszałam to od człowieka, który z dorosłymi już dziś dziećmi nie ma żadnego kontaktu. Widocznie za mało lał, że nawet w święta nie dzwonią. Wreszcie, denerwuje mnie fakt, że polskie czy jakiekolwiek prawo, potrzebuje specjalnego artykułu aby bronić dziecko przed biciem. Bo przecież powinien wystarczyć ten:

Art. 217. § 1. Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

Fakt, że nie wystarcza, świadczy tylko o jednym: dziecko to nie człowiek. Wszystkim mamom strzelającym po tyłkach swoim dzieciom, przypominam: całkiem nie dawno ty też nie byłaś człowiekiem. Ktoś o ciebie walczył. Dlaczego nie walczysz o własne dziecko?


czwartek, 19 maja 2016

Plany vs życie

Ten post miał wyglądać inaczej. Miałam Wam opowiedzieć o przedszkolnej aklimatyzacji, o matczynych wątpliwościach, o utracie pierwszego miejsca wśród autorytetów, na rzecz przedszkolnych cioć, wreszcie o godzeniu się z faktem, że oto rozpoczął się czas "odchodzenia" dziecka od matki. Niestety, plany swoje, a życie swoje. Ledwie odezwałam się do Gagi w te słowa:
-już nic nie będzie takie samo. Już nigdy nie będziemy spędzały ze sobą całych dni. Skończył się ten etap naszego życia. Niedługo dowiem się, że nie mam racji, bo pani w przedszkolu mówiła co innego. Będzie inaczej!- a na Helkę spadł poważny cios. Otóż, wyobraźcie sobie, że po kilku tygodniach przedszkolnej codzienności, moje dziecko zostało...wykopane. Użyłam brzydkiego słowa? Owszem, bo sposób rozwiązania umowy właśnie taki był. Powód? Choroba. Dokładniej fakt, że jako hiperalergus, Helka wymaga trzymania na podorędziu adrenaliny. To takie zabezpieczenie na wypadek reakcji wstrząsowej. Każdy, kto opiekuje się Heleną przechodzi kurs podania adrenaliny i uczy się procedury postępowania. Nigdy nie musieliśmy z tego zabezpieczenia korzystać i mamy nadzieję, że tak pozostanie, niemniej MUSIMY być przygotowani na najgorsze. Tak samo personel przedszkola. I wyobraźcie sobie, że placówka, która doskonale wiedziała zarówno o chorobie jak i konieczności podania leków w ewentualnej sytuacji kryzysowej, po blisko miesiącu oznajmiła, że nie jest w stanie zapewnić mojemu dziecku warunków, które nie narażałyby zdrowia i życia. Przez miesiąc okłamywano mnie, że moje dziecko jest bezpieczne. Po miesiącu zostałam poinformowana, że tak naprawdę nikt nigdy nie zamierzał podać dziecku leku, bo personel nie ma uprawnień, a także, że przyjęto moje dziecko ( a w przeszłości również inne chore dzieci) z nadzieją, że nic się nie stanie. Wypowiedzenie dostałam z rąk wynajętej do czarnej roboty pielęgniarki, która próbowała winą za zaistniałą sytuację obarczyć mnie. Przyznaję, czuję się winna. Uwierzyłam zapewnieniom personelu, uwierzyłam w renomę placówki, w dobrą wolę opiekunek, w ich kompetencje. Tym samym jestem winna. Przedszkole do winy się nie poczuwa. Cieszę się, że podczas tej ostatniej rozmowy nie było Helki. Dowiedziałaby się, że dla ulubionej "cioci" przestała być dziewczynką, a stała się problemem do pozbycia. Dowiedziałaby się, że prawa, które przysługują innym dzieciom jej nie dotyczą. Że jest gorsza, bo chora. Że jej nie chcą. Że nie ma znaczenia to, że jest mądrą, dzielną i dobrą dziewczynką. Ani razu podczas rozmowy nie padło jej imię, zupełnie, jakby przestała istnieć, jakbyśmy mówiły o przypadku z doktora House'a. Moja propozycja-chciałam na własny koszt zorganizować profesjonalne szkolenie- została odrzucona. Panie nie chcą się szkolić, nie chcą zdobywać nowej wiedzy, nie interesuje ich dziecko. Chcą mieć spokój. Zapewne, gdybym zapytała, odparłyby, że zawód wybrały z miłości do dzieci. Ale nie takich jak Helka. Helka ma iść w diabły. W trybie natychmiastowym. Dyrekcji nie interesuje jak czterolatka, która kilka tygodni wcześniej z drżącym serduszkiem przekraczała próg przedszkola przyjmie tę sytuację. Przyznaję- rozpłakałam się. Ja, która ucinam wszystkie żale nad losem "biednej" Helki, gdy na urodzinach podają glutenowy tort. Ja, która twardo zabraniam rozczulania się z powodu diety, astmy i leków. Bo to w porównaniu do cierpiących, ciężko chorych, sparaliżowanych dzieci-drobiazg. Bo Helka nie ma się czuć pokrzywdzona. Nie byłam twarda. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że moja córka jest biedna. Że dla innych jest gorsza. Płakałam, bo tego samego ranka Helka z przejęciem opowiadała o piegowatym Natanielu który bawił się z nią w dom. Relacjonowała jak idzie jej misja o kryptonimie "zdobyć psyjaciół", którą sobie sama narzuciła. Płakałam, bo te kobiety wprost powiedziały, że w krytycznym momencie nie ratowałyby życia mojego dziecka, powołując się na niejednoznaczny i nie wiążący przepis. Płakałam, bo na pytanie, czy wiedzą, że w polskich szkołach umierają dzieci takie jak Helka, ponieważ nikt nie próbuje podać jedynego leku ratującego życie, odpowiedziały wzruszeniem ramion. Płakałam, bo miałam powiedzieć córeczce, że nie pójdzie więcej do przedszkola, a jej misja skończy się niepowodzeniem. Wreszcie, płakałam ze zwykłej ludzkiej wściekłości. A kiedy już wypłakałam na przystanku autobusowym cały żal, kiedy podjęłam decyzję o interwencji we wszystkich instytucjach jakie zechcą mnie wysłuchać, wróciłam do domu, aby stanąć twarzą w twarz z moim dzieckiem. I po raz pierwszy w życiu ją okłamałam. Nie mogłam powiedzieć jej takiej prawdy. Musiałam ją wygładzić, aby nadawała się do przełknięcia. 
-mamo, ale ja pseciez jesce nie zdobyłam psyjaciół- łkała Helka, a ja zaciskałam powieki, bo przecież kiedy płacze mama, to znaczy, że jest naprawdę źle. Kiedy łzy obeschły a emocje opadły, zaczęły się pytania. Wreszcie, przyparta do muru powiedziałam:
-ciocie z przedszkola bały się twojego leku. Nie potrafiły go odpowiednio pilnować i podać.
-mamo, ale ja potlafię! Powiedzmy im, ze ja go będę pilnowała, będę go nosić w plecaku nawet do łazienki. Powiedzmy im, że ja wiem, ze mi nie wolno jeść nicego samej!
-Helu, ja im to wszystko tłumaczyłam, ale one nie rozumieją.
-ja lozumiem. Mamo, cy to znacy, że jestem od nich mądzejsa?
Niby powinnam przywyknąć, ale dziecięca przenikliwość wciąż mnie zadziwia.



piątek, 6 maja 2016

Poskromienie złośnicy, czyli uczuciowy savoir vivre dla dziewczynek.

Kilka lat temu oglądając reportaż na temat samoobrony kobiet, dowiedziałam się, że na tego typu kursach uczy się nie tylko kopania i wykręcania rąk, ale także... krzyku i przeklinania. Okazuje się, że rzekomo wrodzona kobieca łagodność, bierność i uległość, to dla napastnika spore ułatwienie. Głośno wyrażony sprzeciw podkreślony kilkoma soczystymi inwektywami to dla zwyrodnialca sygnał: nie będzie łatwo, to zły cel! I wiecie co? WIĘKSZOŚĆ z nich ustępuje wobec "niekulturalnego" zachowania niedoszłej ofiary. Problem polega na tym, że kopanie w krocze i sprytne chwyty stanowią dla kursantek mniejszy problem, niż wywrzeszczane przekleństwa! Psychiczna bariera jest dla wielu kobiet nie do pokonania. To dlatego ofiary milczą. Milczy podwładna obłapiana przez szefa, milczy żona gwałcona przez męża, milczy napadnięta w parku biegaczka i sekretarka molestowana przez kolegę z pracy. Jak piszą uczestniczki kursów, dopiero w połowie ich trwania, dane jest usłyszeć ich własny, powodowany słusznym gniewem krzyk.  Szkoda, bo to sprzeciw słowny i nasza postawa sprawia, że napastnik się wycofuje. Celny kopniak w krocze paraliżujący rosłego draba, wymierzony przez lżejszą o trzydzieści kilo kruszynę jest możliwy, ale trudny. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo właśnie teraz w życiu mojej córki nadszedł moment, w którym "programuję" ją na przyszłość. I nie chcę wpoić jej mentalności ofiary. W jaki sposób ułatwić zadanie gnidom, które w przyszłości będą próbowały skrzywdzić Twoją córeczkę? To łatwe i powszechnie praktykowane- odbierz swojemu dziecko prawo do przeżywania własnego gniewu. Wartościuj uczucia- wmów córce, że złość jest negatywnym, szkodliwym i "brzydkim". Zabroń jej krzyczeć i trzaskać drzwiami, bo to nieładnie. Naucz ją strachu przed brzydkimi słowami. I powtarzaj często: dziewczynce nie wypada! 
I tu część z Was orzeknie zgodnie: zwariowała baba na stare lata! Uczy dzieciaka kląć, tupać i drzeć jadaczkę! Tak. I nie. Zauważcie, że dajemy dzieciom prawa do przeżywania radości. Nikt nie protestuje, kiedy dziecko śmieje się jak szalone. Radość jest przecież uczuciem pozytywnym! Czy aby na pewno? To przypomnijcie sobie Kargula. Największą radość sprawiała mu zawsze krzywda sąsiada. I na odwrót: czy kiedy wścieknę się na człowieka, który na moich oczach katuje psa- to źle? Do czego zmierzam? Ano, uczucia nie powinny podlegać wartościowaniu i szufladkowaniu. Nie są złe same w sobie, złe może być to, co z nimi zrobimy (jak z  wódką i telewizją). Wmówienie dziewczynce, że nie wypada się złościć to robienie jej krzywdy. Jakimś cudem ten problem nie dotyczy w takim wymiarze chłopców. Chłopiec ma prawo do pewnej dawki "łobuzowania". Nie powinien być uległy, nie powinien być "babą w spodniach". I zdecydowanie rzadziej (jeśli w ogóle) słyszy: chłopcu nie wypada! Rezultat znamy. Przez pokolenia matki hodowały swoje córki na "słabą płeć". A ja mówię nie. I nie znaczy to, że w napadzie szału Helka demoluje mieszkanie i tłucze talerze, a matka z zachwytem w oczach szepce: jaka piękna rozpierducha! Nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie karzę dziecka za uczucia. Nie robię awantury o trzaśnięcie drzwiami, podniesiony głos, ani tupnięcie nogą. Nie powiem, że zawsze stać mnie na stoicki spokój. Czasem sama działam na granicy wybuchu. Niemniej, kiedy patrzę na czerwoną twarzyczkę wykrzywioną grymasem złości, na zaciskające się piąstki i przerażone oczy, wiem, że moje dziecko przeżywa coś, czego w pełni nie rozumie. 
-mamo...cuję, ze chce mi się ciebie bić!
Co zrobić z takim wyznaniem? Po pierwsze, nie pozwolić, aby ci zołza przyłożyła. Po drugie nie wyjść z siebie, mimo niemałej pokusy. Po trzecie- ucieszyć się. Jest z czego. Twoje dziecko analizuje i nazywa to co czuje. Tej sztuki nie posiadło wielu dorosłych. To wyznanie pomoże w rozmowie. Świadomość przeżywanych uczuć to doskonały początek. I nie płacz , nie gniewaj się za rzucone w gniewie  "nienawidzę", "nie kocham", "nie chcę cię mieć". Porozmawiaj o tym co dziecko czuło, co czuje teraz. Mów o swoich uczuciach. Naucz córkę przeżywania złości, bez autodestrukcyjnych zachowań, ale pod żadnym pozorem nie ucz, że to co czuje jest złe. Postarajcie się uczucia nazwać i zrozumieć. Ustalcie, ile można rozzłoszczonej dziewczynce- rzut poduszką, krzyk, tupnięcie, trzaśnięcie drzwiami- co kto lubi. Złość uświadomiona, zrozumiana i odreagowana nie jest szkodliwa. Szkodliwa jest ta skrywana za zagryzionymi do krwi wargami, ta która przez zaciśnięte pięści kaleczy dłonie paznokciami. Ta, która lubi tajemnice, jest brzydka, wstydliwa i nikomu się o niej nie mówi. Nie da się (chyba, że jesteś matką  kolejnego Dalajlamy) oduczyć dziecka odczuwania złości. Ucząc dziecko ukrywania jej, uczysz nie okazywania uczuć, każesz mieć przed tobą tajemnicę, pokazujesz, że jest brzydka strona "mnie" którą trzeba chować przed światem. I możliwe, że usłyszysz pochwały: taka grzeczna dziewczynka, taka dobra, taka posłuszna, nigdy nie krzyczy, nigdy nie walczy, zawsze ustępuje. Jest tylko jedno ale... łatwo zostać ofiarą, kiedy nauczono cię, że nie masz prawa do gniewu.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

O "nieświętych" co garnki lepili.

Pamiętacie jak razem zbieraliśmy kredki (tu żeśmy zbierali)?  Podarowaliśmy wówczas zbłąkanym owieczkom chwile beztroskiej zabawy. Pokazaliśmy wtedy MOC. Przypominam Wam to nie bez przyczyny. Chcę, żebyście przywołali w sobie to uczucie, które ogarnia ludzi "dobroczyniących". Przyjemnie było, prawda? Mam świetną wiadomość! Możemy to powtórzyć! Tym razem uratujemy magiczne miejsce, które ma na swoim koncie uratowanie wielu dzieciaków. Nie, nie ratują tam dosłownie, nie reanimują, nie robią przeszczepów ani transfuzji. Wrocławska Galeria Młodych w ramach ratowania, zaraża! Zaraża sztuką. Robi to wszędzie gdzie da radę- zwłaszcza w obrębie obszarów zagrożenia patologią społeczną. Jak to działa? Przy współpracy ze świetlicami środowiskowymi, szkołami oraz ośrodkiem opieki społecznej, Galeria organizuje kursy i warsztaty. Dzięki zapaleńcom i  wolontariuszom, dzieciaki i młodzież  borykający się na co dzień  z wieloma problemami, mogą zaznać dobrodziejstwa specyficznej terapii- terapii sztuką! Niestety, na świecie istnieje zbyt wielu ludzi dla których takie działania to brednie. Nie rozumieją oni jakie efekty przynosi rozbudzanie w dzieciach kreatywności. Nie wiedzą, że uświadomienie zbuntowanemu nastolatkowi, że w jego palcach drzemie twórcza moc, może przynieść wspaniałe efekty.  I dlatego działanie Galerii jest tak ważne i tak bardzo potrzebne! Niestety, ignorancja tych, w których rękach spoczywają decyzje dotyczące finansowania takich inicjatyw, okazuje się przeszkodą nie do pokonania. Oczywiście, każdy chętnie wspomógłby kulturę ( bo to dobrze wygląda w życiorysie), ale co ma kultura do bandy dzieciaków lepiących krzywe garnki? Organizacja pożytku publicznego- jasne, pod warunkiem, że dotyczy karmienie sierot. Wyrównywanie szans poprzez warsztaty umuzykalniające i literackie? Brednie! Na co biednym dzieciom plastyka? Aktywizowanie dorosłych? A po co ich aktywizować? Starzy już, niech się nie wygłupiają, że teraz obrazy zaczną malować! I tym sposobem kobieta, która poświęciła projektowi blisko dwadzieścia lat, odbijając się od drzwi stanęła przed groźbą zamknięcia Galerii. Możni tego świata uznali, że sztuka to luksus dla bogaczy. Finansowanie niewielkiej organizacji krzewiącej kulturę, nie ma przecież sensu. Po cholerę kultura szarakom? 
I tak, podczas gdy panowie w drogich garniturach mówią: niestety, nie mamy funduszy na ratowanie waszej inicjatywy, gdzieś tam, w szarym falowcu zgrzyta zamek w drzwiach. Do ciemnego przedpokoju wchodzi młody Michał Anioł z kluczem na szyi. Mógłby już wkrótce zadziwić świat dziełem na miarę piety. Mógłby, gdyby ktoś włożył mu w dłonie pierwszą bryłę gliny. 

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Spowiedź matki frustratki.

Nawrzeszczałam dziś na dziecko. Darłam się jak głupia. Pierzchły gdzieś wszystkie ideały, którymi szczycę się na co dzień. Nie starczyło mi dziś rano cierpliwości, mądrości, a przede wszystkim czasu. Nie wyhamowałam, tam gdzie powinnam. Dałam się ponieść złości i bezsilności.
Helka nie zrobiła niczego specjalnie złego. Ot, zagubiła się dzisiejszego poranka. Bo jak tu się nie zagubić, kiedy jednocześnie chcesz iść do przedszkola, ale nie chcesz się ubrać? Jak nie wpaść w złość i frustrację, skoro za nic nie masz ochoty na mycie zębów, ale chcesz, żeby były czyste? I jeszcze chcesz być uczesana, ale tak, żeby w żadnym wypadku nie dotknąć szczotki. Jak nie wpaść w złość wobec takiego rozgardiaszu we własnej głowie? No i wpadła. Cztery i pół roku to niewielkie doświadczenie w kiełznaniu własnych uczuć. A trzydzieści? Trzydzieści powinno wystarczyć, aby wiedzieć, że szept jest najlepszą odpowiedzią na krzyk, tak jak miłość najlepiej odpowiada na nienawiść a spokój pacyfikuje złość. Niestety, jeden rzut oka na zegarek sprawił, że umysł Matki Rak zawładnięty został jedną myślą "nie zdążymy". Durna kobieta pod presją czasu zapomniała o najważniejszym. A najważniejsze leżało na podłodze i darło się jak opętane. Nie pomagały prośby wypowiadane spokojnym tonem po raz enty. I coś w Matce pękło. Krzykiem pomnożyła krzyk, wściekłością wściekłość. I przeraziła się dopiero wówczas, gdy dotarło do niej, że trzyma na wyciągnięcie ramion swoje wierzgające dziecko, lecz zamiast je przytulić, wpycha je na siłę w spodenki. Dlaczego tak? ,,Bo się spóźnimy". Wiadomo, że spóźnienia do przedszkola karane są śmiercią przez rozstrzelanie! No i prawie pół godziny czekania na kolejny autobus- koniec świata. Gdy wreszcie przyszło opamiętanie, sytuację dało się opanować w minutę. I nawet udało się zdążyć na autobus- światła jakby specjalnie dla nas zaprogramowane. A w autobusie...

-pseplasam mamo. To nie był dobry polanek. Byłam baldzo zła, jest mi smutno.
-i ja ciebie przepraszam córeczko. Nie powinnam krzyczeć i nie powinnam ubierać cię na siłę.
-ja nie jestem małym dzidziusiem, nie mozes mnie ubielać!
-wiem, skarbie. Ja też byłam bardzo zła i nie wiedziałam co zrobić. Tak jak ty, czasami nie radzę sobie z tym co czuję.
-Nie maltw się. Ja się jutlo ubiolę jak cłowiek i jesce ci pomogę.
-a ja nie będę się zachowywać jak czarownica.
-jutlo zacniemy od nowa! I zobacys jak będzie pięknie!

I tak, wśród pocałunków i uścisków nastąpiło pojednanie. Obok żalu do samej siebie w sercu Matki Rak pojawiła się  duma. W końcu dziecko, które potrafi tak przepraszać, wybaczać i rozmawiać o uczuciach, musiało dostać dobry przykład. Myśl, że bywam też dobrą matką nieco rozjaśniła ponury poranek. Skłamałabym jednak twierdząc, że wyczyściła  wyrzuty sumienia. O to nie tak łatwo, ale dam radę. Bo umiejętność wybaczania i wyrozumiałość najlepiej ćwiczyć na sobie. A jutro? Jutro zaczniemy od nowa. I dopilnuję, że będzie pięknie! Najwyżej spóźnimy się na autobus.

 

 

 

piątek, 15 kwietnia 2016

Prawdę mówiąc...

Przez pierwsze lata życia naszych dzieci wtłaczamy do ich głów i serc szczytne ideały. Jednym z nich jest prawdomówność. Z niewyjaśnionych przez naukę przyczyn, przekazujemy kolejnym pokoleniom mit na temat pozytywnych skutków mówienia prawdy zawsze i wszędzie. Prawdę jako cnotę przedstawiają wszystkie religie świata, a poradniki psychologiczne pełne są bzdur typu: na kłamstwie nie da się zbudować udanego związku. Jak to nie? Kłamstwo jest niezbędne, aby zbudować udany związek! Przykłady można mnożyć:

-nie, nie wyglądasz grubo kochanie.
-nie, rozmiar nie ma znaczenia.
-nie, nie podobają mi się wulgarne silikony dwudziestoletnich siks. Fuj!
-ależ skąd, nie oglądam Wikingów żeby popatrzeć na klaty!
-oczywiście, że gotujesz lepiej niż moja matka.
-prawdziwy mężczyzna powinien mieć brzuch!
-jakie porno?! Samo się włączyło.

Choć wszyscy zdajemy sobie sprawę z faktu, jakim piekłem byłoby życie w wiecznej prawdzie, nadal wbijamy do dziecięcych głów szkodliwe banialuki. Na efekty nie trzeba czekać długo...

-dlacego ma pani siwe zęby? Nie dba pani o nie? Tseba myć po jedzeniu.
-ale glubaśna kobieta! Zobac mamo, nigdy takiej nie widziałam!
-a jak cię nie było, to tata puścił bąka i nawet nie pseplosił!
-chłopcyku, ale mas wielką głowę!

W tym momencie powoli lecz konsekwentnie zaczynamy przystosowywać dziecko do prawdziwego życia. Oczywiście, nadal utrzymujemy, że należy zawsze mówić prawdę, namawiamy jednak do stosowania tak zwanych niedopowiedzeń: nie musisz mówić sąsiadce, że ma wąsy. Ona o tym z pewnością wie. Następnie przechodzimy do nauki półprawd: jakby babcia pytała, powiedz, że mamusia ugotowała  obiad, ale nie mów, że to była kanapka z dżemem. Aż wreszcie przychodzi dzień w którym po prostu każemy dziecku otwarcie kłamać: nie, nie możesz powiedzieć cioci, że sukienka którą dla ciebie uszyła jest okropna i drapie! Powiedz, że jest piękna i dziękujesz.
I tak oto pomiędzy trzecim a piątym rokiem życia, kończy się wiek niewinności. To proces nieunikniony i ze wszech miar pożądany, bez niego wykluczony jest przyszły sukces życiowy i zawodowy ( wyobraź sobie, że mówisz swojemu szefowi to, co naprawdę o nim myślisz). Oczywiście, zanim dziecko nauczy się kłamać tak dobrze jak większość dorosłych, czeka nas wiele kłopotliwych sytuacji. Wielokrotnie zostaniemy obrzuceni gniewnymi spojrzeniami grubych, których nasze dziecko nazwie grubymi, chudych nazwanych chudymi, śmiesznych z których będzie się śmiało w głos, starych, którym policzy zmarszczki, a przede wszystkim durnych, którzy nie pojmują, że w dziecięcych prawdach nie kryje się ani złośliwość, ani ocena.

środa, 13 kwietnia 2016

Bez paniki, tylko bez paniki!

W życiu przeciętnej matki są dni, gdy przeszczep główki kapusty w miejsce głowy pozostałby niezauważony. I nie chodzi o brak makijażu, ale o galopujący niedowład umysłowy. Jako, że w życiu Matki Rak właśnie następuje przełom, kobieta jest nań narażona bardziej niż zwykle...

Dzień jak co dzień od tygodnia. O 6.40 gotuję obiad, gdyż przedszkolny catering, choć niczego sobie, nie jest dla Helki do końca bezpieczny. Niby panie o bezglutenowej diecie coś wiedzą, ale po kilku minutach rozmowy wychodzi na to, że dodatkowe ograniczenia Helkowej diety będą do wdrożenia z dnia na dzień niemożliwe. Nic to, damy radę. Przygotowuję torbę pełną ulubionych dań i budzę przedszkolaka. Przedszkolak mruga powiekami i z wyrzutem w głosie pyta:
-a dlacego ty mnie juz budzis? Ja tylko zamknęłam ocy, policyłam: jeden, dwa, tsy, a ty mi kazes juz wstawać?!
Po trwających dobre pół godziny pertraktacjach i perturbacjach wyruszamy w drogę. I się zaczyna!
-mamo, my jesteśmy za daleko.
-Helu, co ty odpowiadasz, ja wiem na którym przystanku mamy wysiąść.
-ja tez wiem, na tym któly juz był dawno temu!
Okazuje się, że ma gadzina rację. Wyjeżdzamy gdzieś na koniec świata i stoimy na pętli. Czas mija, a my kasujemy kolejne bilety. Podliczam w myślach koszty dowozu  autobusem i zgrzytam zębami. Do przedszkola trafiamy spóźnione. Helka dołącza do dzieci, a matka gna na przystanek tylko po to, aby smutnym wzrokiem odprowadzić tył odjeżdżającej ósemki. Dwadzieścia minut czekania. Wreszcie autobus nadjeżdza. Kolejny bilet za trzy ziko. Od rana wydałam na nie tyle, że rozważam dowóz taksówką. Do domu docieram zziajana. Wkładam rękę do torebki w poszukiwaniu kluczy i znajduję...strzykawkę z adrenaliną. Trzy szybkie kopnięcia w drzwi okraszone kilkunastoma paniami lekkich obyczajów pozwalają dać upust emocjom. Wracam na przystanek. Ósemka odchodzi, kiedy stoję na światłach. Dwadzieścia minut czekania. Kasuję kolejny bilet. Tym razem wysiadam na odpowiednim przystanku.  Zdyszana i przerażona oddaję zestaw ratunkowy na ręce nauczycielki. Muszę jeszcze zrobić zakupy. Nie opłaca mi się jechać do domu. Zabijam czas wałęsając się po galerii handlowej. Odbieram radosną Helkę, kasujemy bilety i wracamy do domu. Przez telefon zdaję Rakowi jęczącą relację z tego, jakże udanego dnia. Nie oczekuję wiele, jedynie odrobinę współczucia. Zamiast tego czeka mnie kolejny cios:
-a dlaczego ty w ogóle kasujesz te bilety? Na stronie MZK masz napisane, że Helka ma darmowe przejazdy a ty jesteś jej opiekunem.

Tak, w życiu przeciętnej matki są dni, gdy przeszczep główki kapusty w miejsce głowy pozostałby niezauważony. Dla matki. Kapusta mogłaby poczuć się urażona.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Rzecz o dorastaniu. Z kryzysem w tle.

Rodzisz sobie swój Pępek Świata. Dmuchasz, chuchasz i pieścisz. A maleńkie toto, a cudne, że klękajcie narody. Nie spuszczasz z oka, chronisz i trwasz na posterunku. Aż pewnego dnia leniwiej niż zwykle mrugasz powiekami przy porannej kawie, a kiedy otwierasz oczy z niemałym przerażeniem stwierdzasz, że twój maleńtas zniknął. I nie ma już pucołowatego, pociesznego Pączka. Jest dziewczynka. Nieco chuda, z trójkątną twarzyczką. Ma włosy do pasa, rzęsy do sufitu i tupet aż do chmur. Potrafi tupnąć nogą i zmarszczyć brwi w słusznym gniewie. Potrafi ostatnią dwuzłotówkę z różowej portmonetki wrzucić do hospicyjnej skarbonki "bo to dla cholych dzieci a ja mam już wsystko". Potrafi wykrzyczeć "ja nie chcę takiej mamy!", a za chwilę tulić cię i zalewając się łzami szlochać "ja ciebie kocham i chcę, tylko mi się tak w ślodku coś wściekło".  I patrzysz z przejęciem na tego anioła, na tę zołzę cudną i wiesz, że to już czas. Że albo odważysz się wypuścić ją z rąk choć na trochę, albo zadusisz ją swoim opiekuńczym uściskiem. Boisz się. To normalne. Bo gluten, bo roztocza, bo mleko. I jeszcze astma, co to ją lekarz dopisał kilka dni temu do i tak już długiej listy, jako kolejny powód aby z opiekuńczych ramion jeszcze jej nie wypuszczać. Wreszcie jednak przełamujesz się. Dla niej, bo tęsknym wzrokiem wodzi za mijanymi na ulicy grupkami maluszków w odblaskowych kamizelkach. I dla świata. Bo przecież nie poznanie Helki byłoby dla niego szkodą.

                                                                               .........................

Sala było duża, ładna i kolorowa. Dzieci z życzliwym zainteresowaniem zlustrowały nas od stóp do głów. Uśmiechnięta pani zapraszającym gestem wskazała miejsce przy małym stoliczku. I wtedy zaczął się koszmar...
Zaliczyłyśmy wszystko o czym piszą mądre poradniki. Lęk separacyjny poziom hard. Atak nerwicy. Rozdzierający serce szloch. Było cierpienie obecne w każdym spojrzeniu, był obecny tuż pod skórą atak histerii, usta rozwarte w niemym krzyku. Było "nie zostawiaj mnie" nie wypowiedziane co prawda, ale pomyślane tak głośno, że niemal słyszalne. Było wreszcie kurczowe trzymanie za nogi. To tyle, jeśli chodzi o Matkę. Córka pomachała wesoło i pobiegła do dzieci. Łzy w jej oczach zalśniły tylko raz. Kiedy przyszłam ją odebrać. Bo za szybko.

wtorek, 8 marca 2016

Ile ważą słowa matki?


Każda kobieta w dniu w którym zostaje matką, powinna mieć odczytane swoje prawa. Zwłaszcza ten ustęp: wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie...

-mamuniu, a cy ty wies wsystko?
-nie, skarbie. Nikt nie wie wszystkiego.
-nawet ty?!
-nawet ja.
-i casem mówis nieplawdę?
-nie okłamuję cię, ale zdaża się, że się mylę. Dlatego czasami cię przepraszam. Jeśli popełniamy błąd, powinniśmy umieć go naprawić.
-a cy ja mogę zjeść batonik?
-nie, przed chwilą jeden zjadłaś.
-i co się stanie jak zjem dwa?
-hmmm, cukier w nadmiarze psuje zęby, jest bardzo niezdrowy. Poza tym, mogłoby ci się zrobić niedobrze.
-ale ja wolałamby splóbować. Pseciez ty nie wies wsystkiego i casem się mylis...

***



-łaaaaaaaa.....ale ja chcę!
-Helenko, świat nie tak nie działa. Nie dostajemy wszystkiego, czego chcemy.
-a mówiłaś, ze jak się cegoś baldzo chce, to to się spełnia!

***


-nie, nie możesz.
-ale mamooooo!
-Helenko, ja ci na to nie pozwalam.
-a mówiłaś, ze mi wolno decydować!
-ale nie we wszystkim.
-dlacego?
-bo masz cztery lata i nie wiesz wszystkiego.
-ty tes nie wies wsystkiego! Tak mówiłaś!
-bo to prawda, ale na niektórych rzeczach znam się lepiej od ciebie.
-ty mnie wcale nie słuchas! Na nic mi nie pozwalas!
-decydujesz o wielu rzeczach, ale na niektóre decyzje jesteś za mała.
-to ty ządź sobą, a ja będę ządziła mną, umowa?
-Helaaaaa! Naprawdę nie możesz iść do sklepu w sukience na ramiączka!

***

-mamo, ja chyba jestem mistsem.
-tak? A w czym konkretnie?
-pięknie lysuję i świetnie lobię awantuly!





sobota, 13 lutego 2016

Love krowe. Jak to robią małżeństwa.


 ***
-pamiętasz naszą rozmowę o kwiatach?
-tak.
-pamiętasz co mi obiecałeś?
-tak.
-a wiesz, że minęło od niej już pół roku?
-tak.
-to gdzie do cholery są moje kwiaty bez okazji?!
-skarbie, każdego dnia próbuję. Włączam Wikipedię i sprawdzam, czy to już. I wiesz co? Każdego dnia jest jakaś okazja! Jak nie dzień łapania za dupę, to święto niepodległości Argentyny!

***
-kochanie, nie chciałabyś poczuć wiatru we włosach? Nie chciałabyś, żebym zabrał cię w podróż gdzie oczy poniosą? Nie chciałabyś...
-nie, nie możesz kupić motocykla.
-aaaaaaaaaa!!!
***
-ej, Raku, popatrz na mojego nowego powiększającego puszapa.
-o w mordę! To jest oszustwo i powinno być karane!

***
-czy ty nie wiesz, że ta czerwona migająca bateryjka w rogu telefonu oznacza, że telefon jest GŁODNY i trzeba go naładować?!
-wiem.
-to dlaczego nigdy tego nie robisz?!
-bo nie muszę.
-co?!
-on się sam ładuje.
-jak?
-nie wiem, ale codziennie rano stwierdzam ze zdziwieniem, że jest podłączony do ładowarki, a ja go przecież nie podłączam.

***
-zrozum, nie stać nas teraz na motocykl.
-niezupełnie, bo jakby wyjąć pieniądze z naszego konta oszczędnościowego...
-jakiego konta?
-oszczędnościowego. Tego, na którym odkładamy pieniądze.
-coś mi tu nie gra. My mamy konto oszczędnościowe? A ja nic o tym nie wiem?!
-gdybyś o nim wiedziała, to ono by nie było oszczędnościowe!

***
-mamooo, nigdy ci nie powiemy co dla ciebie mamy na balentynki!
-błagam, powiedzcie! 
-eeee.... taką specjalną pompkę do pompowania... pipki! Hahahahaha!
-zabrałeś czterolatkę do sex-shopu?!
-zgłupiałaś?! Ja nie wiem co ona znowu wymyśliła! Nie kupiłem niczego w sex-shopie.
-łeeeeee...szkoda...

***
-myłaś zęby moją szczoteczką?
-żartujesz? Brzydziłabym się!
-myłaś zęby moją szczoteczką!
-tak, bo moja się rozładowała! Zresztą, podmieniłam końcówki, więc skąd wiesz?
-oznaczyłem.

***
-wiesz, zrobiłam to zamówienie w drogerii i jakoś tak... wydało mi się za dużo pieniędzy.
-to znaczy?
-dużo za dużo.
-dokładniej?
-więcej niż przedwczoraj w tym sklepie z bielizną.
-o w mordę!
-nie jęcz!
-ok, tylko wiesz co mnie zadziwia? Jak można wydać tyle pieniędzy na takie niepotrzebne pierdoły? 
-już zmieńmy temat!
-dobra, muszę podejść do paczkomatu.
-po co?
-przyszły spodnie do futbolu amerykańskiego, ochraniacze i jeszcze sobie kupiłem taki fajny.... dlaczego tak patrzysz? Co ja takiego powiedziałem?

***
-mamooo....
-powtarzam ci! Nie mamo, tylko tatooo! Wołaj tato, jak tata jest w domu.
-jak chcę pić to tez?
-tak!
-a jak zlobię kupę?
-zwłaszcza jak zrobisz kupę.
-ej, wy dwie! Co robicie?
-nic nic, takie tam babskie pogaduszki...

***
-Żaneta!!! Dlaczego nie wyrzuciłaś przeterminowanego jogurtu z lodówki?!!!!
-Michał!!! Dlaczego nie wyrzuciłeś przeterminowanego jogurtu z lodówki?!!!!
-w sumie... racja.

***
- w życiu mężczyzny przychodzi moment w którym musi postawić na swoim, nawet wbrew całemu światu. Ja jednak kupię ten motocykl.
-nie odważysz się.
-skąd ta pewność?
-a potrafisz wyobrazić sobie jaką byłabym eks żoną?
-o kurwa, wygrałaś!

poniedziałek, 8 lutego 2016

Kurza ślepota Vs potęga wyobraźni.

-Heleno, powtarzam po raz setny: ZAŁÓŻ BUTY! Za moment musimy wyjść z domu.
-mamoooo! Zalaz, jezdzę na koniu! Spójz, jest niebieski i ma tęcowy ogon! Jadę z nim do blokacialni, zeby poblokatować mu kopyta!-rzecze nieco urażona matczynym pokrzykiwaniem Helka.
-córeczko, załóż buty, bo znów się spóźnimy.-cedzi przez zęby Matka Rak, jednocześnie tuszując sobię rzęsy  prawego oka. W tym momencie Helka z impetem rzuca się na drzwi wejściowe. Głośne ŁUP sprawia, że ręka matki uzbrojona w uczernioną szczoteczkę drży. 
-Helu...- nie dane jest kobiecie skończyć, gdyż córka przemknąwszy przez korytarz i otwarte drzwi łazienki rzuca się barkiem na kabinę prysznicową. Tym razem to już nie jest ŁUP. To potężne JEB! Szczoteczka od tuszu ląduje w oczodole i w tym samym momencie kończy się resztka cierpliwości. Helka bynajmniej, nie traci czasu. W kilku susach na powrót przemierza korytarz i rzuca się na drzwi, po czym pokonuję tę samą co poprzednią trasę i podejmuje kolejną próbę zdemolowania kabiny prysznicowej. ŁUP JEB ŁUP JEB!
-Co Ty wyprawiasz?! Zwariowałaś?! Natychmiast przestań i załóż te przeklęte buty!!!!
Helka staje w bezruchu i oczami pełnymi żalu wpatruje się we wrzeszczącą matkę.
-ale... mamuniu... koń mnie poniósł i nie mogę go postsymać! Cy ty naplawdę nie widzis?
 Mrugnąwszy kilka razy rozmazanym i załzawionym okiem kobieta zdała sobie sprawę z przykrego faktu- nie widzi. Oślepła. Ona! Ta sama, która wpatrując się w gwiazdy machała do Małego Księcia i widziała wyraźnie, że on  odmachiwał! Jak to się stało? Kiedy z dziewczynki która z koca w kratkę i krzeseł budowała sobie najprawdziwsze marmurowe pałace zmieniła się w ślepą kurę, dla której wytuszowanie rzęs jest ważniejsze niż ratowanie córki przed zdziczałym poniaczem? Coś jakby wstyd i żal pojawiło się w sercu Matki Rak i w jednej sekundzie wyparło całą złość, która jeszcze przed chwilą buzowała w każdej komórce. I może to ten wstyd, a może wygięte w podkówkę usta i pełne żalu spojrzenie, a może po prostu łzawienie wywołane włożeniem szczoteczki do oka sprawiło, że wzrok kobiety poprawił się i wyostrzył. I oto stał przed nią! Niebieski jak wieczorne niebo i dziki jak wyobraźnia która go zrodziła!
-nooo, tak nie będzie! Żeby jakaś wściekła  chabeta rzucała mi dzieckiem o ściany?! Złapmy tego dzikusa!
Twarz Helki rozpogodziła się w ułamku sekundy.
-ale jak?! On jest za silny!
-mam lasso!
-mamoooo, to jest magicny koń!
-a moje lasso to nie? Ty wiesz z czego ja je zrobiłam?
-lasso to snurek...
-oooooo nie! To nie sznurek, to... warkocz najprawdziwszej komety! Specjalnie do łapania magicznych niebieskich koni.
-łaaaaaaał! Daj potsymać! Ja chcę, ja chcę!

Kilkanaście minut później wyszłyśmy z domu. Uśmiechnięte, szczęśliwe i mocno spóźnione. To zrozumiałe. Wie o tym każdy, kto próbował zagnać magicznego rumaka do "masyny uspokajającej dla nanibnych koniów". Całe szczęście, po zastosowanej kuracji zwierzak stał się do rany przyłóż. Wyszłyśmy we trzy z klatki schodowej. I wiecie co? Ślepi przechodnie  nie raczyli spojrzeć na niebieską klacz o imieniu Amelia. Ale to jeszcze nic! Pozostali ślepi nawet, gdy Amelce wyrosły srebrzyste skrzydła i szybowałyśmy ponad parkiem. A wystarczyło spojrzeć w górę...;)


 


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Kultura wysoka i choinki.

Zachciało się Rakom kultury. Jako, że poziom wydarzenia kulturalnego należało dopasować do całej trójki,  wybór padł na lalczane przedstawienie teatralne. Dotarłszy na miejsce, rodzice posłali Helkę do  pierwszego rzędu pełnym dzieciaków, natomiast sami wcisnęli się do trzeciego. Z dumą i rozbawieniem obserwowali jak Helka ukłoniwszy się wdzięcznie zadaje uprzejme pytanie:
- dziewcynki, cy mogłybyście się trochę psesunąć?

-ależ ona jest słodka- rozpływa się Rak.
-prawda? I te jej wszystkie proszę,  dziękuję, dzień dobry!- wtóruje małżonkowi  Raczyca.
-tak, to taka mała dama! Jestem z niej dumny.

W tym czasie rzeczona dama zajęła już miejsce wśród innych "dziewcynek". Jako, że do rozpoczęcia przedstawienia pozostało kilka minut, nasza bohaterka postanowiła bacznie przyjrzeć się scenografii. Od przyglądania do wyciągania wniosków u Helki niedaleko, a jeśli już jakieś wyciągnie, nie ma siły, aby nie próbowała się nimi podzielić z resztą ludzkości. I tak odwróciwszy swoją dziewczęcą twarzyczkę w stronę rozanielonych rodziców, nasza kwintesencja delikatności rzecze:

-mamo, tato, zobaccie jakie chujowe choinki!

Gwar na widowni ucichł. Dało się słyszeć jedynie gorączkowy szept Raków:

-czy ona powiedziała... 
-tak.
-nie. Nie wierzę! Przesłyszeliśmy się.
-ja wiem, co słyszałem.
-nie, to niemożliwe, ona powiedziała... fajowe! Fajowe choinki! Patrz!

To mówiąc Matka Rak możliwie jak najciszej zawołała w stronę obytej i kulturalnej córki:

-Helu, czy ty powiedziałaś fajowe? Te choinki są fajowe?
-nie, mamuniu, one są CHUJOWE.

Raczyca cofnęła się na miejsce z twarzą na której malowały się której szok i niedowierzanie.

-mówiłem. Powiedziała chujowe.-rzekł wyraźnie rozbawiony dumny ojciec.

Matka wychyliwszy się ze swojego miejsca podjęła ostatnią próbę:

-Helenko, tak nie wolno mówić. To okropnie brzydkie słowo...
-mamo, ja wiem, ale te choinki naplawdę są chujowe!

W tym momencie niemi świadkowie owego wydarzenia przestali być niemi. Nie dosyć, że zewsząd dał się słyszeć śmiech, to jeszcze krytyka wygłoszona przez młodą miłośniczkę teatru padła na podatny grunt:

- ona ma rację! Krzywe jakieś i niedorobione.

Całe szczęście, w tym momencie wybiła godzina zero i rozpoczął się spektakl. Oglądając perypetie Zajączka i spółki, Helka klaskała, śmiała się i wykazywała oznaki najwyższej aprobaty. Sądzimy, że jej się podobało, ale pewności nie mamy. Baliśmy się zapytać...















-

wtorek, 5 stycznia 2016

Matki Rak przypadki; Listonosz nie zawsze dzwoni dwa razy.

Upociwszy się niemiłosiernie przy odgruzowywaniu mieszkania, Matka Rak pozwoliła sobie na luksus popołudniowej kąpieli. Potomkini zamknięta w swoim pokoju, jak nigdy, postanowiła fanaberię matki uszanować. Zajęta gruntownym demolowaniem świeżo wprowadzonego ładu, nie zauważyła widocznie, że rodzicielka się relaksuje. Wierzcie mi, gdyby choć przez chwilę podejrzewała, że matce jest dobrze, natychmiast próbowałaby owo "dobrze" obrócić w ruinę. Dzieci tak mają. Spróbuj usiąść z filiżanką herbaty i książką- natychmiast zachodzi gwałtowna potrzeba przytulania, całowania, opowiadania bajki, a w skrajnych przypadkach potomstwo jest w stanie dokonywać drobnych uszkodzeń ciała ( przytrzaśnięte drzwiami paluchy, guzy i zadrapania)- wszystko byleby tylko zepsuć ci chwilę relaksu. Ale wróćmy do tematu. Zafundowawszy sobie pielęgnację od A do Z, Matka Rak postanowiła poprzymierzać nowo upolowane fatałaszki. Na wdzięczeniu się do lustra kobieta strawiła dobre dwadzieścia minut, wreszcie poczuła się zmęczona byciem seksowną boginią i postanowiła wrócić do właściwego sobie stanu- matki dresiary. W tym momencie odezwał się dzwonek telefonu, a na wyświetlaczu pojawia się brodata gęba Raka. Oto za kilka minut pan domu powróci na łono rodziny. Tym szybciej należy przedzierzgnąć się w dresik- pomyślała Matka Rak, po czym postanowiła ostatni raz przymierzyć szpilki na platformie. Właśnie podziwiała efekt jaki wywierają niebotyczne obcasy na łydki, kiedy rozległo się donośne pukanie. Przekonana, że za drzwiami stoi małżonek, seksowna kocica przemierzyła korytarz i z rozmachem otworzyła drzwi na oścież, a tam... listonosz. Och, to nic takiego otworzyć listonoszowi w butach na obcasie-powiecie. Sęk w tym, że oprócz butów na obcasie nasza pożałowania godna seksowna kocica miała na sobie jedynie pomarańczowe majtasy z koronką i bokserkę Jacka Danielsa! To zmienia postać rzeczy, prawda? Listonosz zamiast "dzień dobry" rzekł jedynie "eee?" Matka Rak próbując zachować godność odparła  spokojnym tonem: proszę sekundę zaczekać, po czym zatrzasnęła drzwi i w ułamku sekundy dokonała transformacji. Gdy otworzyła drzwi ponownie listonosz uśmiechał się szeroko. Kobieta z kamienną twarzą odebrała przesyłkę. Rak, który pojawił się minutę później, na kamienną twarz nawet się nie silił. Ubawiony nowym gałgaństwem małżonki, jak zwykle wynalazł pozytywne aspekty całego zajścia.
-założę się, że już nam więcej nie wrzuci awizo, kiedy będziemy w domu!
I wiecie co? Miał rację!