środa, 9 grudnia 2015

Małe rzeczy. Wielkie rzeczy.

Czy znacie małe dziecko, które nie lubi Gwiazdki? Takie, które drażnią błyszczące ozdoby, denerwują rozświetlone drzewka? Czy znacie dziecko, które w świątecznych życzeniach, uśmiechach i dobrych uczynkach dopatruje się fałszu, obłudy i zakłamania? Ja też nie. Dzieci biorą święta z całym ich dobrodziejstwem. Cieszą się nimi, pławią w blasku choinkowych lampek, a na puste nakrycie patrzą z nadzieją, że w tym roku do drzwi zapuka strudzony wędrowiec. Niestety, z czasem ich nastawienie się zmienia. Stają się roszczeniowe, wymagające, znudzone. Już tylko najnowszy tablet, najdroższy smartfon, najszybszy quad może na moment je zadowolić. Takie czasy-powiecie? Nie, tacy dorośli!

Kolejka ma chyba czterysta kilometrów i porusza się w ślimaczym tempie. Na jej widok ogarnia mnie przerażenie. Z tymi czterystoma kilometrami może trochę przesadziłam, ale bita godzina stania to fakt. 
-Heluniu, tu trzeba bardzo długo czekać, jesteś pewna, że wytrzymasz?
-a tam w ślodku jest Mikołaj?
-tak.
-to wytsymam!
Stajemy na końcu ogonka. Helka cierpliwie czeka na swoją kolej. Oczywiście cierpliwie, nie oznacza w ciszy i bezruchu. Tańczy, śpiewa, pyta i czeka. Ona musi do Mikołaja. Ma w planach powiedzieć mu, że go kocha, a poza tym w liście nie doprecyzowała o który zestaw Lego Friends chodzi. Przed nami czeka czteroosobowa rodzina. Córka, synek, komplet rodziców. 
-tam zadają jakieś zagadki, pójdę zobaczyć-mówi chłopiec, po czym oddala się w stronę innego namiotu. W tym czasie mający dość stania w kolejce rodzice, zaczynają urabiać córkę:
-jedźmy już do domu. Tu nie warto stać. Zobacz jakie to wszystko dziadowskie!
-ja chcę do Mikołaja.
-a widzisz jaka tu jest kolejka, inteligencie?- dopytuje tata.
-ale jest Mikołaj. Będę miałą zdjęcie z Mikołajem! -odpowiada niezrażona dziewczynka.
-a idź, myślałam, że jesteś mądrzejsza-wtrąca się mama.
Dziewczynka robi hardą minę i stoi dalej. Rodzice głośno komentują.
-ale gówno. Takie dziadostwo ludziom puszczają. Stać godzinę w kolejce po zdjęcie z gościem ze sztuczną brodą. Tam jeszcze coś rozdają, ale kolejka gorsza niż tu. 
-też pewnie jakieś gówno.
Gówno przewija się w dialogu tej pary raz po raz. Gówniane namioty, gówniany mikołaj, gówniane zdjęcia i gówniane upominki. Iście magiczna kraina, wszystko wyrzeźbione z gówna! I żeby nikt mnie nie oskarżył o podsłuchiwanie! Tych ludzi słyszy cała kolejka. Ich słowa wreszcie docierają do uszu Helki. 
-mamusiu, a ten Mikołaj jest plawdziwy?
-jest tak prawdziwy, jak tylko Mikołaj może być prawdziwy! -odpowiadam, sprytnie nie okłamując dziecka.
-to dobze. Bolą mnie tlochę nogi. Następnym lazem psyniesiemy jakieś ksesło!
Tymczasem przed nami dzieje się rzecz następująca. Oto na łono rodziny wraca chłopiec, który poszedł szukać innych atrakcji. Uśmiechnięty od ucha do ucha pokazuje swoją zdobycz:
-dostałem taką kolorową posypkę do ciasteczek. Tu jest też przepis i można...
-ale gówno!-przerywa tata.
-ja i tak kupię gotowe.-dodaje mama.
Chłopiec markotnieje. Przed chwilą myślał, że to fajnie, jak ktoś ci coś daje, nawet, jeśli to tylko drobiazg, teraz już wie, że to wszystko to GÓWNO! Rodzice stoją w kolejce jeszcze kilka minut. Wreszcie znudzeni tłumaczą córce, że w namiocie nie ma prawdziwego Mikołaja, tylko jakieś sztuczne plastykowe... tak, macie rację- znowu gówno. Zdjęcie z Mikołajem to wydarzenie, powód do radości, chwila pełna emocji. Ale kto by tam stał godzinę w kolejce po zdjęcie z gównem? Wobec tak postawionej sprawy, dziewczynka daje za wygraną. Rodzina odchodzi,  kolejka przyspiesza. Stoimy dalej. Po godzinie drzwi namiotu rozchylają się przed nami. Co widzę? Za chudego, za młodego chłopaka w niedopasowanym kostiumie. Helka chyba widzi coś innego. Z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w pozłacany tron i białą brodę. Z przejęcia zapomina języka w gębie. Mikołaj zaprasza ją gestem, wreszcie wstaje i wyciąga do niej ręce. 
-mamo, chodź ze mną, bo tego nie wytsymam!
Po chwili w nasze ręce trafia jedno z paskudniejszych zdjęć jakie kiedykolwiek nam zrobiono.  Wracamy do domu z tarczą. Rozpromieniona Helka krzyczy od progu:
-tato, nie uwiezys!
Jest zachwycona. Siedziała przez chwilę na Mikołajowych kolanach. Ma na to dowód. Martwi się jedynie, że nie zdołała mu powiedzieć, że chodziło jej o Bazę Ratowniczą. W końcu jednak stwierdza, że Mikołaj nie taki głupi, z pewnością wie. 
W głowie Matki Rak kłębią się smutne myśli. Bo sama też ma na sumieniu niejedno bezmyślnie rzucone: ale dziadostwo. Robi w myślach plany naprawcze. Kiedy kilka dni później natrafia w parku na oświetlone drzewo, zamiast dać przyzwolenie na myśli w stylu- eeee, tylko jedno...- biegnie do domu po Helkę. Drzewo zostaje ochrzczone mianem magicznego. I dzieje się cud. Abo drzewo w istocie jest magiczne, albo odtańczony wokół pnia taniec radości sprawia, że Matka Rak nie musi już udawać swojego entuzjazmu. Iluminacja jest piękna, a radość, jaką daje Helce działa wyłącznie na jej korzyść. Spod drzewa ruszamy wprost pod ratusz. A tam... nawet krzywy anioł wygrywający na trąbie zyskał na urodzie. Lodowisko, które kilka dni temu wydawało się małe i brzydkie, już takie nie jest. Cóż za szczęście, że W OGÓLE JEST! Tak oto wygląda świat oglądany oczami dziecka. Przynajmniej do momentu, w którym naszym dorosłym narzekactwem nie zniszczymy dzieciom wzroku. Na szczęście Matka Rak przejrzała na oczy. Nieważne, czy za sprawą świątecznej magii, czy też krzywego zwierciadła, w którym przejrzała się stojąc w kolejce do gównianego Mikołaja.

wtorek, 17 listopada 2015

Sztuka spadania.

-uuuuuueeeeeeee... mamooooo...buuuuuu!!!
Odwracam się. Helka leży na mokrym betonie. Na brzuchu. Wystrojona w nową kurtkę za kupę pieniędzy. Podnoszę wrzaskuna i spokojnie oceniam straty. Uff, kurtka cała. Kolana trochę zdarte, ale pragmatyzm silniejszy niż troska. Bądźmy szczerzy, dziury na kolanach zrastają się stosunkowo szybko. Dziury w kurtkach za kupę pieniędzy nie zrastają się wcale. Zdarte noski nowych miodowych butów (też za kupę pieniędzy, a jakże) nie zrosną się z całą pewnością. Wzdycham i tulę. 
-boli? Pocałować?
-taaak-chlipie Helka- to wsystko psez bieganie! Juz nigdy nie będę biegać!
-córeczko, tak nie wolno. Chcesz przestać biegać, bo się przewróciłaś?
-taaak... chlip! Juz się nigdy nie psewlócę!
- przewrócisz się jeszcze tysiąc razy. I za każdym razem wstaniesz i pobiegniesz dalej.
-nie mogę, kolana nie są w odpowiednim stanie...słabe chlip.
-no może dzisiaj nie, ale jak tylko odpadną strupy, znowu będziesz biegać. 
-po co?
-ponieważ bieganie to świetna zabawa, ponieważ to lubisz, ponieważ jesteś struś Pędziwiatr. Nie wolno ci rezygnować z czegoś co się lubi ze strachu, że się przewrócisz. Wszyscy się przewracają.
-a dolośli nie.
-dorośli też! Poczekaj aż spadnie śnieg. Zobaczysz jak się damom obcasy będą na chodnikach rozjeżdżały! 
-tobie tez?
-a jakże!
-a ty się psewlóciłaś?
-a bo to raz! Każdej zimy zaliczam spektakularną glebę, tyle, że ja się przewracam na tyłek, nie na kolana. 
-hahaha, a ja mogę to zobacyś? Jak spadas na pupę!
-zobaczysz nie raz. A ja i tak będę chodzić na obcasach!
-bo lubis się pzewlacać? 
-bo lubię obcasy tak jak ty bieganie.
-mądla mamusia!
-mądra córeczka.
Tu następuje chwila zadumy. Łzy zdołały obeschnąć, tylko ciemne plamy na szarych rajstopach przypominają o niedawnym dramacie. No i pal je licho-noski butów. Nagle mgiełka zamyślenia znika z czarnych oczu, a trójkątna twarzyczka przybiera chytry wyraz. Drobna rączka puszcza moją dłoń i całe piętnaście kilogramów  szczęścia rzuca się do przodu. 
-ścigamy się do pomnika!

wtorek, 10 listopada 2015

Było sobie życie...

Matka stoi nad zlewem. W spracowanej dłoni dzierży druciak. Od dobrych kilku minut stara się zdrapać z dna przypalonego garnka resztki sczerniałego ryżu. Taka tradycja. Przypalanie ryżu to specjalność matki. Pochłonięta myślami w stylu: ostatni raz, gówniana robota oraz ryżu-sryżu się zachciało, nie zauważa, że tuż za nią pojawia się córka.

-mamooo, a skąd wylatują siki?
-z pęcherza moczowego. Masz w brzuszku taki woreczek. Kiedy jest pełny, czujesz, że chce ci się siusiu.
-a chłopcy siusiają pAnisami?
-tak.
-a dziewcynki?
-dziewczynki i kobiety mają takie specjalne dziurki-cewki moczowe.
-aaaa, to juz wiem. Zajzyłam.

I tyle. Obraca się dziewczę na pięcie, matka skrobie gar. Znów zatapia się w nienawistnych myślach.

-mamooo, a kupy tez z pęcheza?
-no coś ty? Siusiasz i robisz kupę tak samo?
-eee, nieeee. Zajzyłam.
-no właśnie. Od kupy są jelita. Takie długie poskręcane rurki w twoim brzuszku.
- aaa, to juz wiem!

Znów obraca się na pięcie, a matka szuru buru, szuru buru...

-mamooo... a my mamy w bzuchu pęcheze i jelitę, to gdzie mieści się ten wolek z dzidziusiem?
-tłumaczyłam Ci przecież. Ten woreczek jest malutki, a jak dziecko rośnie, powiększa się brzuch.
-taaak. Jak Tobiasek był w ślodku, to ciocia miała oglomny bzuch!
-no właśnie.
-aaa to juz wiem.

Na czym to ja... a! Szuru buru...

-mamooo, a któlędy dzidziuś wychodzi?

Druciak nieruchomieje. Do tej pory wystarczało, że z brzucha. Matka bierze głęboki oddech, odwraca się i tłumaczy.

-widzisz, obok dziurki do siusiania kobiety mają jeszcze jedną dziurkę.
-do lobienia kupy...
-nie! To znaczy też, ale nie mówimy o tej! Jest jeszcze jedna. I to przez nią rodzi się dzieci.
-to znacy, ze dzieci lodzą się psez waginę?
-dokładnie tak.
-oooo, głuptas ze mnie, ja sądziłam, ze psez pępek!
-nieee, przez pępek nie da rady. Yyy, wiesz już wszystko, czy chcesz spytać o coś jeszcze?
-eee, juz nic.

Matka oddycha z ulgą. Nagle szorowanie przypalonego garnka staje się łatwiejsze i całkiem przyjemne.

-mamooo...

Włoski na matczynym karku stają dęba.

-słucham kochanie?
-a to zialenko z któlego lośnie dzidziuś... skąd ono się bieze w bzuchu mamy?
-yyy...

Badawcze spojrzenie, uniesiona w wyrazie oczekiwania brew.

-... tatuś je tam wkłada. -odpowiada matka, czując, że w gardle jej nieco zaschło.

-aaa, to juz wiem.

Matka odwraca się w stronę garnka. Jakoś poszło-myśli. Tylko co będzie następnym razem?

-mamooo...
-słycham córeczko?- a w myślach -o kurwa, co teraz?! Mogłaś mówić, że bocian!
-mogę ciastko?
-tak!
-to dzisiaj niedziela?!
-wtorek, ale to nic.
-i das mi ciastko z cuklem?!
-tak, jeszcze ci drugą bajkę włączę.
-dlugą bajkę i ciastko? Chyba byłam stlasnie gzecna!
-Strasznie to dobre słowo. Jaką chcesz bajkę?
-było sobie zycie.

Obstawiam, że będzie już tylko gorzej...




środa, 14 października 2015

Lustro.





Stojąc przed lustrem w ciszy
matka z rękami u włosów
próbuje zbudować ład 
na głowie pełnej chaosu

Przebiera pospiesznie palcami
wzrok walczy jej z obrzydzeniem
ubrana w kwiecisty fartuch
nie widzi, że ktoś jest jej cieniem

Mamusiu, a jak dorosnę
to będę mieć włosy jak ty
i tę sukienkę jak wiosnę
w stokrotki, maki i bzy

I będę jak ty-wspaniała
pełna dobroci i serca
będę się bardzo starała
-tak córka w matkę wzrok wwierca

I w jednej krótkiej sekundzie
przed lustrem w korytarzu
staje się cud nad cudy 
niech u Was też się zdarzy

Bo matka musi być dzielna
piękna i dobra, wspaniała 
choćby się przed tym broniła
i choćby nawet nie chciała

Dla swego małego cienia
dla swojej małej córeczki
jaśniejsza jest od gwiazd wszelkich
piękniejsza niż wszystkie księżniczki

To ona w maleńkie serduszko
blask, pewność siebie przeleje
byleby miała skąd nalać
z pustego nic się nie dzieje 

Stojąc przed lustrem w ciszy
matka z rękami u włosów
uśmiecha się do siebie
znalazła wreszcie sposób...
 





 

niedziela, 23 sierpnia 2015

Baba z wozu, ojcu lżej...

Życie matki to kraina szczęśliwości. Uśmiechy, pocałunki, czułości, troska, ,,mamo pić", ,,mamo, siku", ,,mamo, jeść". Szczęście tak skutecznie i szczelnie wypełnia codzienność przeciętnej rodzicielki, że z czasem zaczyna ona tęsknić za nudą i samotnością. Zwłaszcza za tą ostatnią. Po blisko czterech latach macierzyństwa doszłam do momentu, w którym samotna wyprawa do śmietnika to relaksacyjny spacer. I czekam na niego z utęsknieniem! Nic dziwnego, że usłyszawszy od córki : nie idę z tobą na spacel i do sklepu, wolę zostać w domu z tatusiem- poczułam, że moje ciało przechodzi dreszcz rozkoszy. Półtorej do dwóch godzin samotności! Nie namawiając i nie ponawiając propozycji, zarzuciłam na usta neonową czerwień  i wybiegłam z domu. Oczywiście, nie byłabym matką, gdybym przedtem nie wydała Rakowi dyspozycji: uczesać,nakarmić, przebrać, wyjść do parku. I poszłam! Oczywiście na obcasach! Chodzenie w butach na obcasach bez obciążenia w postaci szarpiącego cię za ręce dziecka, to jedno z bardziej niedocenionych doświadczeń. No więc szłam sobie przez miasto pławiąc się w tej przyjemności. Ignorowałam kamyki i liście, lekceważyłam patyki, a co najważniejsze: deptałam po liniach! Marudziłam w drogerii, oglądałam ubrania, których nie zamierzałam kupić, niespiesznie czytałam etykiety. I wtedy dopadło mnie to, co po pierwszej euforii dopada wszystkie matki-tęsknota. Uznawszy, że czas najwyższy na powrót na łono rodziny, postanowiłam pójść prosto do parku. A tam... 
Raka zauważam od razu. Mój przystojny brodaty drwal siedzi sobie z wyrazem najwyższego zadowolenia. A ubrany! Prawilne dresiwo, którego nie pozwala mi spalić, bynajmniej nie podkreśla jego atutów. Nic to,- myślę sobie- usiądę dwie ławki dalej, będzie dobrze. I wtedy wzrok mój pada na małą, brudną istotę grzebiącą patykiem w ziemi. Istotka ma włosy jakby piorunem czesane, a ubrana jest z taką niestarannością, że nie potrafiłabym skonstruować takiej stylówki, nawet gdybym trzy dni kombinowała. Całości dopełnia czerwona plama w centralnym punkcie koszulki, podciągnięte do kolan skarpetki w paski, oraz dwu centymetrowa warstwa brudu i kolorowej kredy. Dopiero, kiedy  stworzenie uśmiecha się ukazując ostre kły, rozpoznaję- Helka. Moja piękna córka. Rozglądam się nerwowo, czy nikt nie zawiadomił odpowiednich służb- zapuszczony dzieciak ze slamsów wzbudza przecież instynkty opiekuńcze. 
-Raku! Uczesałeś ją?
-eeee, nie... zapomniałem.
-nakarmiłeś?
-eee, nie złożyło się.
-przebrałeś?
-eee, nie widziałem potrzeby, przecież jest ładnie...
Oczami rzucam gromy, a w myślach kompletuję epitety: bezużyteczny, głuchy, nieodpowiedzialny...
Z rozmyślań wyrywa mnie podekscytowany głos Helki:
-mamo, tata mnie naucył nowych zecy! Zobac jak umiem jeździć na loweze! 
Oglądam nowo nabyte  umiejętności z podziwem. Brudna, bo brudna, ale jak wymiata! Wiem, że nie pozwoliłabym jej na to. 
-jesce umiem się wspianać na samą gólę tamtej dlabiny dla duzych dzieci! Juz się nie boję! 
Patrzę z zawstydzeniem na brudną, szczęśliwą twarzyczkę. 
-no dobra. Niech wam będzie. Jutro też pójdę sama na zakupy.
Rak uśmiecha się z wyższością. Pozwalam mu. Przebiegły uśmiech godny starej lisicy zostawiam dla siebie. Właśnie upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu;)




środa, 12 sierpnia 2015

Matki Rak przypadki.

Są w życiu kobiety chwile, gdy czuje się jak prawdziwa heroina. Krok  jej staje się sprężysty, ruchy kocie. Z dumnie wypiętą piersią oraz na wszelki wypadek wciągniętym brzuchem, kobieta kroczy przez świat. Ma misję- oczarować wszystkich swoim nowo odkrytym seksapilem, wdziękiem oraz urodą. Ciężko stwierdzić co wyzwala w nas takie przekonania. Może to być nowa fryzura, odniesiony sukces, niespodziewany komplement, świeżo upolowana kiecka, butelka wina. Macie tak? Ja rzadko. I zawsze te chwile kończą się źle...

Byłam piękna. Serio. Spojrzałam w lustro i zachwyciło mnie to co widzę. Usta pociągnęłam jeszcze różową szminką dla wzmocnienia efektu. Narzuciłam na siebie długą sukienkę z rozporkiem do połowy uda,ot dwa zszyte ze sobą cienkie kawałki bawełny, ekstrawagancki naszyjnik dopełnił całości. Intrygująca, oryginalna, różowowłosa bogini. Nic nie piłam, przysięgam! Po prostu byłam na fali. Co z tego, że szłam tylko do muzeum i na lody z dzieckiem? Pławiłam się w tej swojej zajebiaszczości, przyznaję. Kroczyłam dumnie, a wiatr i rozporek w sukience robiły resztę.  Muzeum się udało, w lodziarni zostaliśmy obsłużone jako ostatnie klientki zanim zabrakło prądu, spacer wyborny-wszystko wskazywało na to, że to naprawdę mój dzień! I po jaką cholerę ja lazłam do tej galerii handlowej? To już w normalnym osiedlowym sklepie nie można płynu do podłóg kupić? Ale nie uprzedzajmy faktów! Wyobraźcie to sobie: oto stoję na szczycie ruchomych schodów. Przeglądam się w witrynach a z ust moich nie schodzi uśmiech Giocondy, aż tu nagle... mój subtelny acz odważny rozporek rozdziawia się nieprzyzwoicie. Zdezorientowana patrzę na własne nagie uda. Sukienka z romantycznej, zwiewnej szatki zmienia się w mocno dopasowaną. Oglądam się za siebie i widzę, że piekielne schody zżerają mój przyodziewek! O ludu, co ja się nagimnastykowałam, żeby z gołym zadkiem do domu nie wrócić! Stałam tam szarpiąc tę nieszczęsną kieckę w coraz większej panice. Oczyma wyobraźni widziałam, jak zjeżdżam na sam dół, sukienka wkręca się w machinę, a ja stoję tam goła nie licząc naszyjnika i różowych ust! Szczęściem, kobiety w ekstremalnych sytuacjach nabywają nie wiadomo skąd nadludzkiej mocy. W ostatnim momencie silnym szarpnięciem udaje mi się oderwać spory kawał kreacji. Rozporek wraca na swoje miejsce, tzn. ponownie sięga do połowy uda zamiast do pępka. Honor uratowany, duma nie ucierpiała. Zanadto.Tylko facet z Pleja dziwnie na mnie patrzy.
Do domy wracam przygarbiona, w połowie sukienki. W reklamówce ze stokrotki niosę płyn do podłóg i mleko. Pewność siebie została wkręcona przez ruchome schody, razem z kawałkiem kiecki. Po bogini nie został nawet najmniejszy ślad. Znów mam za małe cycki i za grube uda. Skromność, przede wszystkim skromność- obiecuję sobie. Aż do następnego razu...

niedziela, 9 sierpnia 2015

Memento mori, czyli Helka i kwestie fundamentalne.

Takie sprawy wypływają nagle. Zupełnie nieświadoma siedzisz przy stole oddając się najbardziej prozaicznej czynności na świecie, tj. piciu herbaty, gdy nagle podchodzi Pępek Świata i patrząc ci prosto w oczy zadaje pytanie:
-mamo, cy ludzie są na zawse?
W tym momencie w głowie następuje stop klatka, po czym umysł, niczym stare odtwarzacze VHS, przewija twoje życie na podglądzie. Po chwili kaseta zatrzymuje się. Widzisz małą, chudą dziewczynkę w plastikowych klapkach motylkach. Dziewczynka stoi przed upiększoną trwałą Gagą  i ze łzami w oczach pyta: -mamo, a to prawda, że wszyscy umrzemy? 
Pytanie owo jest pokłosiem rozmowy ze starszym bratem, który to (zapewne w ramach okrutnej rozrywki właściwej starszemu rodzeństwu) raczył poinformować, że jak już wszyscy pomrzemy, czeka nas zamknięcie w drewnianej skrzyni i pozostawienie na żer robactwu. Przerażona wizją zostania karmą dla pełzającego plugastwa, dziewczynka szuka ratunku u najmądrzejszej i najwspanialszej z istot. Niestety, srodze się zawodzi. Pyta, bo ma nadzieję, że starszy brat wymyślił to nowe gałgaństwo jak tysiąc innych przedtem. Gaga odpowiada jednak zgodnie z prawdą, a widząc łzy w oczach córeczki postanawia pocieszyć ją mówiąc, że sama umrze przedtem. Brawo! Genialnych ruch Gago. Pomna własnych nieprzespanych nocy i poranków, podczas których biegła do łóżka rodziców zbadać parametry życiowe rodzicielki, Matka Rak mruga nerwowo oczami wpatrując się w pełną oczekiwania twarzyczkę Helki.
-mamo!! pytam, cy ludzie są na zawse!
-yyy...nic nie jest na zawsze córeczko. Ani gwiazdy, ani góry, ani morza, ani ludzie. Nic nie jest wieczne, wszystko się zmienia.-odpowiada dyplomatycznie kobieta w nadziei, że uda jej się problem ,,zagadać". Helka jednak nie w ciemię bita, wyciąga poprawne wnioski:
-to znacy, ze umalniemy!
-kiedyś umrzemy, to prawda.- potwierdza matka.
-a cy jak juz umalnę, to nie będę mogła mówić?
-martwi nie mówią, kochanie.
-to stlasne! Ja nie chcę być umalnięta. Nie chcę tego mamusiu!
-córeczko, nikt tego nie chce. Nie martwmy się o to, bo nie mamy na to żadnego wpływu. Jesteś zdrową, silną i mądrą dziewczynką, myślmy o życiu. Myślenie o śmierci nic nam nie da.
-ale nie mozna mówić jak się jest umalniętym...
-zapomniałam o czymś ważnym! Jaki zestaw Lego chcesz na urodziny?
Szczęściem czteroletnie umysły są na tyle żwawe, że przeskok od najtrudniejszych tematów do kontemplowaniu kartalogu klocków zajmuje im tylko ułamek sekundy. Niestety, nie oznacza to, że temat śmierci zostaje zamknięty. Jeszcze kilka kolejnych dni Helka zadręcza matkę pytaniami, na które nie istnieją dobre odpowiedzi. 
-mamo, ale ja nie chcę być umalta!
-Heluniu, zobaczysz, że dorośli inaczej podchodzą do tego tematu. Porozmawiamy o tym jak będziesz trochę starsza...
-jak będę stalsa to tez nie będzie mi się to podobało!
-a może chcesz jeszcze salon fryzjerski albo lecznicę dla zwierząt?- pyta matka, choć wartość obiecanych zestawów już dawno przekroczyła rozsądną kwotę.
I tak Matka Rak stała się kobietą o godnej pożałowania pozycji. Z widokami na rychłe bankructwo, bez widoków na rozwiązanie problemów nurtujących Helkowe serduszko. Paląca kwestia śmierci zaprzątała umysł dziewczynki nader często, a Matka Rak żadną miarą nie potrafiła przynieść jej ukojenia. Na szczęście praktyczny umysł córki sam znalazł rozwiązanie wydawałoby się-patowej sytuacji. Pewnego dnia Helka ponownie podjęła temat, a matka z przerażeniem stwierdziła, że w katalogu nie ma już nic, czego jeszcze nie obiecała. Strach zdjął kobietę. Zastanawiała się poważnie nad udawanym omdleniem, kiedy rozmowa zabrnie w ślepy punkt. 
-mamo, my umalniemy, plawda- spytała Helka, upewniając się, że w rzeczonej materii nic się nie uległo zmianie.
-prawda córeczko, kiedyś nas to czeka.
-a ja tak wymyśliłam, że jak juz będziemy umalte to zostaną z nas same kości.
-yhy...
-a wtedy...wsyscy nas będą oglądali!
-???
-bo będziemy sobie lezeć w muzeum! Tak to sobie wymyśliłam!-to ostatnie zdanie zostało wypowiedziane tonem radosnym. Po raz pierwszy od kiedy temat śmierci zaprzątnął główkę Helki, znalazła ona okoliczność łagodzącą dla tego z wszech miar niepożądanego stanu. Bycie ,,umaltym" bez prawa głosu to wizja nie do przełknięcia. Co innego zostanie cennym i poważanym eksponatem muzealnym! Co tu dużo mówić, aby nie oglądać zawodu i cierpienia w oczach córeczki, Matka Rak skwapliwie zgodziła się na tysiącletnie leżenie w przeszklonej gablotce. A jednam sława jest nam pisana;)
 

piątek, 17 lipca 2015

Svenskie obyczaje. Nieprzewodnik turystyczny Matki Rak.

Helka nie jest osobnikiem, którego można zabrać na wakacje gdziekolwiek. Jej zamiłowanie do niskich temperatur, atopowa skóra i nazwijmy to delikatnie-specyficzne wymagania żywieniowe sprawiają, że żadne pomysły w stylu: dwa tygodnie na Seszelach nie przychodzą nam do głowy. Tak właściwie z racji Helkowej diety, do niedawna nie przychodziły nam do głowy żadne plany na wakacje. Aż do czasu, gdy otrzymaliśmy zaproszenie do Szwecji (a było to prawdziwe zaproszenie, a nie grzecznościowe "wpadlibyście kiedyś do nas"). Kiedy wujaszek Robert zabukował nam bilety, nie było już odwrotu. Oczywiście, życie z Helką sprawia, że człowiek wie, iż nie może pozwolić sobie na "pójście na żywioł", w związku z czym promem wysłana została walizka pełna bezglutenowego jedzenia. Tak przygotowani stanęliśmy na szwedzkiej ziemi. A tam... zupełnie jak w Polsce. Takie jest pierwsze wrażenie. Gdyby nie gulgoczący język i dziwaczne napisy na znakach, człowiek mógłby się nie zorientować, że oto jest za morzem. Oczywiście, w miarę czynionych obserwacji okazuje się, że różnice występują, a po kilku dniach  Polak ma wrażenie, iż dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się na innej planecie...

Korony.

Szwedzką  walutą są korony. Polak mieszkający w Szwecji i zarabiający w koronach, dość szybko pozbywa się fatalnego nawyku przeliczania ich na złotówki. Polak, który wpada do Szwecji na kilka dni, w dodatku zarabiający w złotówkach, przelicza wszystko. I tak okazuje się, że za kilogram piersi z kurczaka płacisz pięćdziesiąt kilka złotych, co zmienia tanie danie  w ekskluzywny smakołyk, trzy burgery z frytkami i colą to coś około stu czterdziestu złotych, a wypad trzyosobowej rodziny do wesołego miasteczka to jakieś sześćset złotych, nie licząc niespodziewanych atrakcji typu jedzenie, czapeczka z wiatraczkiem, ,,słodziunie plusacki" itd. Pomysł, by wszystkim znajomym i rodzinie przywieźć piękne pamiątki przechodzi przeciętnemu Polakowi już po pierwszej wizycie w sklepie. Rak zapytany o to, która atrakcja Grona Lundu sprawiła, że był bliski paniki i czuł, że zaraz wyskoczy mu serce, bez mrugnięcia okiem odpowiada: płacenie przy kasie. Inna sprawa, że odkąd wróciliśmy, wszystko wydaje mu się śmiesznie tanie. Hojny się zrobił jak nigdy!

Jedzenie.

Nie zrozumcie mnie źle-ja naprawdę nie mam nic przeciwko cynamonowi. Nawet lubię cynamon, ale na Boga, nie do wszystkiego! Po kilku dniach miałam wrażenie, że czuję go nawet w zwyczajnym chlebie (nadzwyczajnym jeśli chodzi o cenę, oraz nadzwyczaj paskudnym, jeśli chodzi o smak). 

Gdzie są Szwedzi?

Bywają miejsca, w których uświadczenie blond Svenssona graniczy z cudem. Szwecja jest prawdziwym kulturowym tyglem. Dumni ze swojej tolerancji Szwedzi, w niektórych miejscach zdają się być mniejszością. I tak sklepy z pamiątkami przy starówce prowadzone są niemal wyłącznie przez ludność skośnooką (nie będę nawet strzelać skąd pochodzącą, w końcu i tak oni wszyscy wyglądają tak samo), personel barów i restauracji to śniadzi brodaci mężczyźni oraz czarnookie piękne dziewczyny, a goście parków rozrywki to już totalna zbieranina. Wszystkie kolory, języki i orientacje, jakie przychodzą Wam do głowy. Nienawykła do widoku kobiet zachustkowanych po szyję  Helka, powodowana niegrzeczną ciekawością, wodziła wzrokiem tak intensywnie, że nie tylko baliśmy się, aby nie wyszła na niegrzeczną, ale aby nie skręciła sobie karku. Inna sprawa, że w Szwecji nie istnieje coś takiego jak niegrzeczne dziecko...

Svenskie dzieci.

Wbrew niektórym pogłoskom, Szwedzkie dzieci nie mają rogów. Sądząc po nabożnym podejściu Szwedów do dzieci, trafniejszą byłaby pogłoska, jakoby miały one aureolki. To również bzdura. W rzeczywistości to Szwedzcy rodzice mają aureole-znak świętości. Jako, że w Szwecji panuje komuna ( przyjazna i ładnie oprawiona, ale zawsze), normalnym widokiem są kolejki. W Polsce stanie w kolejkach również ma długie tradycje, wiąże się jednak z cwaniakowaniem, wpychaniem w ogonek, narzekaniem i kłótniami. Szwedzi stoją cierpliwie. Łagodnie uśmiechają się do współstaczy, pilnują, aby nikomu nie zagrodzić drogi. Rezultat jest taki, że polskie kolejki stoją, stoją i stoją, natomiast szwedzkie cały czas są w ruchu. Gdzie w tym wszystkim dzieci?-spytacie. Ano stoją razem z rodzicami. Polskie wydzierają japę i pytają sto razy na minutę -mamoooo, długo jesce?, ewentualnie chwytają rodzica za ręce urządzając z nich rodzaj wyrzutni dla swoich ciał -juhuuu, wyzej, das ladę mamo!. Szwedzkie dzieci reprezentują zgoła inny sposób na nudę. Mianowicie-depczą rodzicom po stopach. Nie, nie jest to wynik dreptania w miejscu i przypadkowych nadepnięć, a zakrojona na szeroką skalę akcja, mająca na celu  eksplorowanie pokładów rodzicielskiej cierpliwości. I tak stoisz w kolejce do rollercoastera obserwując spektakl. Sześcio-siedmioletni chłopiec o blond czuprynie mierzy uważnie. Przystawia stopę do buta matki, po czym unosi ją mocno do góry i łuuuuup! Matka uśmiecha się do synka i odsuwa krok do tyłu. Po chwili blond stwór powtarza czynność ze złośliwym uśmiechem. Matka znów obrywa, przy czym na wykrzywioną bólem twarz niemal natychmiast przywołuje uśmiech i głaszcze chłopca po policzku. Za trzecim łupnięciem kobiecina ma łzy w oczach i przemawia delikatnym głosem-ojojoj, znaczy, że boli. Co dzieje się dalej-nie wiem, bo właśnie wystałam swoją kolejkę. Zostawiam Svenską mamę życząc jej jak najlepiej i zastanawiając się, jakie prochy bierze?! I co, myślicie, że w przypadku matki Polki takie zachowanie dziecka zostałoby "nagrodzone" wyprowadzeniem z kolejki? Dobrze myślicie, ale w Szwecji-nie radzę. Jako, że Raki należą do ludzi głośnych i hałaśliwych, stanowili dla cichych Szwedów tak samo egzotyczne zjawisko. Szwedzi nie tylko nie krzyczą na swoje dzieci, ale również nie krzyczą do nich. I tak matka Rak drąca gębę: -Helkaaaa! Wracaj! Nie wolno na to włazić!-równa się kilkanaście życzliwych, ale czujnych niebieskookich spojrzeń. Pomna nagłówków w stylu ,,Włoch szarpnął za rękę syna- przesiedział trzy miesiące w sztokholmskim areszcie", zmienia natychmiast ton i najłagodniej jak potrafi przemawia: Helusiu, zejdź z tej barierki. To niebezpieczne, możesz spaść. Oczywiście, Helka, która ma w nosie krzyk, gardzi również łagodną perswazją- czyli jedyną powszechnie akceptowalną formą wywierania na dziecko nacisku. Formą-dodajmy- równie skuteczną, co upuszczanie krwi chorym.

Inną kwestią jest sprawność, wytrzymałość i odwaga małych Szwedów. Place zabaw na polskich podwórkach to zaokrąglone kanty, litel tajks, gąbki i sto procent bezpieczeństwa. Na Szwedzkich dzieci mają okazję nabijać guzy, kolekcjonować strupy a nawet rozbijać sobie głowy. I co? Ano nic z tych rzeczy. Te małe łobuzy są sprawne i pewne siebie. Ze szczęką opadłą do podłogi obserwowałam chłopców, którzy schodzili z rozbujanej do ,,podbitek" huśtawki robiąc salto. Małe dzieci, które w Polsce mogłyby liczyć co najwyżej na przejażdżkę autkiem na dwa złote, jeżdżą tam na rolercoasterach po których dorosły Polak dostaje palpitacji. Nie muszę chyba mówić, że ten stan rzeczy bardzo odpowiadał córce? Po tym jak z uśmiechem na ustach zlała z ustrojstwa, które wciągnęło ją kilkanaście metrów w górę, po czym zrzuciło na sam dół stwierdzam z pełnym przekonaniem- Helka to typowy rozwydrzony szwedzki dzieciak.

Strefy wolne od dzieci?

Wstawienie do niektórych polskich restauracji przewijaków i krzesełek dla maluchów sprawiło, że rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja na temat "stref wolnych od dzieci". Ludzie poczuli się przytłoczeni. Podjazdy dla wózków i brak mandatów za przewijanie niemowląt w miejscach publicznych sprawiły, że Polacy zaczęli kręcić nosami i przejawiać niezadowolenie z powodu coraz częstszej i odważniejszej obecności matek z dziećmi w przestrzeni publicznej. I na nic zda się tłumaczenie, że przewijaki, podjazdy i krzesełka dla dzieci to w polskich realiach nadal rzadkość! Co innego w Szwecji! Tam strefa wolna od dzieci nie istnieje. Każdy park, muzeum, instytucja oferuje szereg udogodnień. Przewijaki są montowane również w męskich toaletach, a ogólnodostępne stołówki z  mikrofalówkami do podgrzewania posiłków to norma. Szwedzi są "pudełkowi", tak jak Raki. Mam na myśli pudełkowość dietetyczną. Zawsze taszczymy ze sobą Helkowy prowiant, co sprawia, że często ludzie patrzą na nas jak na kosmitów, natomiast w Szwecji ten sposób żywienia jest na porządku dziennym- mnóstwo ludzi rozkłada koce w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, wyjmuje z toreb pudełka i rozpoczyna piknik. Rak podpowiada mi, że wolne od dzieci mogą być bary ze striptisem, ale, jako że nie byłam, nie dam sobie ręki odciąć. A nuż przewijak znalazłby się i tam?

I po ostatnie- uważaj co mówisz!

Komentowanie innych to typowa przywara Polaków. Oczywiście, zazwyczaj wypieramy się jak żaba błota, ale w skupisku ludzi tak innych od nas, pierwotne odruchy biorą górę. Nie radzę im folgować. 
-Kaśka, zoba na nią! Pot mi po tyłku spływa, a ona jest na basenie w dresie i chustce...
-dżeń dobry, ja bardzo dobzie znam polski, bo moja ziona jest ze Ściecina...





sobota, 27 czerwca 2015

***

Helka z zaangażowaniem wykonuje polecenia personelu medycznego. Pani doktor osłuchuje, mała ze świstem wciąga powietrze. Ciśnienie? Nie ma sprawy-wątła rączka wciska się w zbyt duży rękaw aparatu. Wypić następną porcję mleka? Proszę bardzo, przecież to dobre! Cieszymy się wszyscy. Helka-bo picie mleka przyjemne, Matka Rak i pani doktor- bo prowokacja idzie wyśmienicie. Właśnie do Helkowego brzucha trafia kolejna porcja białego płynu. Suma wszystkich dawek to przeszło sto mililitrów! Po każdej rzecz jasna badania i obserwacja. Żadnych niepokojących objawów. Matka Rak oczyma wyobraźni widzi tort urodzinowy z mlecznym kremem, ser, jogurty. Cieszy się na myśl o przyszłych śniadaniach-ileż to nowych możliwości. I kiedy już wydaje się, że mamy przełom, Helka przestaje współpracować. Nagle osuwa się na krzesełko i wodzi nieprzytomnym wzrokiem po ścianach. To najgorsza z możliwych reakcji. Żwawa i hałaśliwa dziewczynka przestaje kontaktować. Ziewa rozdzierająco, z nosa cieknie jej woda, na siłę otwiera przekrwione oczy. Chwytam ją i w jednej sekundzie wpadam do dyżurki. Lekarz pojawia się natychmiast. W użyciu standardowo sterydy i przeciwhistaminowe. Helka ledwie stoi na nogach, ale posłusznie łyka lekarstwa. Nie mówi nic, co samo w sobie jest stanem wyjątkowym. Pani doktor uspokajającym tonem mówi-może po prostu zmęczona. Mam ochotę na nią wrzeszczeć. Przecież zmęczona Helka to tajfun! Hałaśliwy, niszczycielski i pełen energii. Ta słaniająca się na nogach dziewczynka to nie jest zmęczona Helka, to bardzo chora Helka. Zaalarmowana ordynatorka spokojnym tonem mówi do mnie- wszystko mamy pod kontrolą, a potem ciszej do pielęgniarek- przygotujcie adrenalinę na piętnaście kilogramów. W razie czego macie dwie minuty. W tym momencie wstrzymuję oddech. Z napięciem wpatruję się w twarzyczkę Helki. Wszyscy się wpatrujemy. Sekundy dłużą się niemiłosiernie. Wreszcie po kilku minutach słyszę nieśmiałe: a dostanę duzo naklejków za odwagę? I ten wiatlacek tez bym chciała. Ze świstem wypuszczam powietrze. Pielęgniarki chowają strzykawki. Czas znów zaczyna płynąć zwykłym tempem. I kiedy jest już po wszystkim, kiedy wiem już, że będzie dobrze, pękam na milion kawałeczków. Rozsypuję się i rozpadam. Jestem kompletnie bezsilna. Tym razem to ja z trudem utrzymuję się na nogach. Helka podskakuje i urządza sobie bęben ze stołka. Próbuje ściągnąć z szyi pani doktor naszyjnik z motylkiem. Śpiewa. Jeszcze godzinę spędzamy pod opieką w dyżurce. Uśmiecham się i mówię, ale w rzeczywistości czuję się bezradna i pusta. Znów okazało się, że nic nie wiem. Znów strach ścisnął gardło i przyczaił się na piersi. Właśnie skończyłam trzydzieści lat, a czuję się jak bezsilna staruszka. Znów zbieram się-kawałek po kawałku. Do kupy. Wiem, że jeszcze kilka tygodni będę miała przed oczami zaczerwienioną i oszołomioną twarzyczkę Helki. A potem wepchnę to wspomnienie najgłębiej jak się da. Ze spokojem będę pakować do żółtego plecaczka bezglutenową bułkę, wodę i strzykawkę-jak zwykle. Znów będę silna.

środa, 3 czerwca 2015

Nieporadnik Matki Rak. Odchudzanie. Jak nie schudnąć. Pięć podstawowych kroków.

Doskonale orientujecie się, że Matka Rak nie jest ekspertem. Nie uzurpuje sobie prawa do wygłaszania jedynych słusznych racji w żadnej dziedzinie. No chyba, że w nieodchudzaniu. Nieodchudzałam się na tyle sposobów, że śmiało mogę robić za autorytet. A zatem, zapraszam wszystkie adeptki trudnej sztuki nieskutecznego obniżania masy ciała na krótki tekst o najskuteczniejszych metodach.

1. Liczenie kalorii.
Absorbujące i urocze hobby. Znam kobiety, które nie muszą już nawet posiłkować się pomocami dydaktycznymi w postaci dołączanych do kolorowych pisemek tabeli. Wyrwane ze snu wyrecytują jak mantrę: ptasie mleczko 432, jabłko 53, kanapka z boczkiem 400... . I co z tego? Ano nic. Bez względu na to jak dobrze będziesz znać indeks glikemiczny, kaloryczność, zawartość tłuszczów i cukrów, nic Ci to nie da. Nikomu jeszcze nie udało się schudnąć od samego liczenia. Próbowałam.

2. W drodze wyjątku...
W drodze wyjątku zjem to ciastko. W drodze wyjątku nałożę sobie czwarty kawałeczeczyniuniek (taki maleńki, że normalne zdrobnienia nie oddają jego skali) tortu czekoladowego. W drodze wyjątku opierdzielę tę golonkę- nie można przecież odmówić sobie wszystkiego. I wszystko byłoby dobrze, gdyby droga wyjątku trafiała się raz w miesiącu. Niestety, nie trafia się. Droga wyjątku zaczyna się najczęściej w drugim dniu diety (bo zaczęłam się odchudzać w piątek a nie pomyślałam, że w sobotę wesele, bo przecież nie będę katować się dietą w urodziny siostrzeńca, bo mąż wjechał do kfc, przecież nie będę patrzeć jak sam się truje tym syfiastym kubełkiem, pomogę chłopinie...). Strach przed życiem bez słodyczy i tłuszczów jest tak silny, że zamiast na dietę przechodzimy na drogę wyjątku. Rezultat? Po dwóch tygodniach odchudzania przestajesz mieścić się w spodnie. Przerabiałam.

3. Nie jem. Ja tylko próbuję.
Po bezskutecznym liczeniu kalorii oraz diecie "w drodze wyjątku" nadchodzi czas na wytoczenie najcięższych dział.Zwłaszcza, jeśli podczas ostatniej przymiarki okazało się, że spodnie w kant stały się dla ciebie legginsami, a jedyny pasek zdolny cię objąć możesz kupić w castoramie. Patrzysz w lustro a uczucia które tobą targają to zlepek rozpaczy, nienawiści i obrzydzenia. -to koniec- mówisz do siebie.-od dzisiaj nie jem NICZEGO! Oczywiście, jesteś matką i żoną. Sama możesz sobie nie jeść, ale rodziny nie porzucisz na pastwę głodu. Gotujesz zatem. I próbujesz. Zupę- jakieś 68 razy. Jakby to zliczyć, wyszłoby półtora litra, ale kto by to liczył? Nie nałożyłaś sobie przecież na talerz, więc NIE JADŁAŚ. Możliwe, że mąż zapyta, dlaczego co drugi kotlet (z trzydziestu sztuk, żeby było na kilka dni) jest uszczknięty. Jak to dlaczego? Próbowałaś, czy już usmażone. Z mielonymi nigdy nic nie wiadomo. Tak prowadzona dieta ma wiele plusów (nie czujesz głodu, nie jesteś poddenerwowana) oraz tylko jeden minus- nie chudniesz. Stosowałam.

4. Mikro porcje.
Jesteś doświadczona. Stosowałaś już wiele nieskutecznych metod. Ostatnio wyczytałaś, że aby skutecznie stracić na wadze nie można odstawić jedzenia całkowicie. Małe porcje- oto tajemnica sukcesu. Idąc za ciosem nakładasz obiad na spodek od filiżanki. Zwykły widelec jest zbyt potężny, aby obsłużyć tę nędzną porcyjkę. Zwijasz w rulon banknot (a jeśli to koniec miesiąca karteczkę z notesu samoprzylepnego), przykładasz do nosa i wciągasz zawartość talerza. Nie czujesz absolutnie żadnej różnicy, co oznacza, że działka była za mała. Powtarzasz operację. Do skutku. Do najedzenia. Przecież chcesz się tylko odchudzić, a nie zniknąć całkowicie. Nie można przemilczeć faktu, że metoda małych porcji przewiduje pięć posiłków dziennie. W życiu nie byłam tak nażarta, jak podczas odchudzania małymi porcjami! Tyle, że nie schudłam.

5. Diety odchudzające.
Wszystkie diety odchudzające są skuteczne. Schudniesz na Ducanie, truskawkowej, owsianej, kapuścianej, Kwaśniewskiego, owocowej, a nawet tłuszczowej (autentyk-znam ludzi, którzy odchudzili się smalcem).  I co z tego, że schudniesz? Ano, nic. Znowu lipa. Wie o tym każdy, kto po tygodniach jedzenia serków wiejskich, owsa pod milionem postaci lub owoców (one też się przejadają) wraca do starych nawyków. Najpierw ze zdziwieniem stwierdzasz, że nie przytyłeś po zjedzeniu pizzy, a potem tracisz czujność. Jako, że restrykcyjna dieta odchudzająca bywa monotonna i uciążliwa (oraz najczęściej niezdrowa), nie sposób przyjąć jej na resztę życia. Powoli (albo zupełnie szybko) wracasz do swojej diety (tej, która sprawiła, że dotarłaś do stanu, w którym odchudzanie było koniecznością). I co? JOJO. Bo w gruncie rzeczy schudnięcie jest łatwe. Trudniej utrzymać to, co się osiągnęło. 

Zła wiadomość na koniec.
Istnieją ludzie, którzy po prostu są szczupli. Jedzą co chcą i ile chcą, a mimo to ich brzuchy są płaskie a uda smukłe. Oczywistym jest, że reszta (czyli my-normalni) nienawidzimy ich z całego serca. Żeby osiągnąć i zachować to, co oni mają od życia za free, musimy nie tylko schudnąć, ale również przemeblować nasze żywota, zmienić nawyki i ruszyć tyłki. Nie jest to sprawiedliwe, ale niezbędne. Nie powiem Ci jak to zrobić, bo nie wiem. Sama jestem gdzieś pomiędzy wprowadzaniem zdrowych nawyków a jojo. Cholera wie, na którą stronę przeważy się szala. Wiem jedno-zdecydowanie się na bycie szczupłym to robota na całe życie. Jeśli nie jesteś na to gotowa, a mimo to nie zadowala Cię to jak wyglądasz, możesz z powodzeniem stosować powyższe metody-w ramach oszukiwania samej siebie, rzecz jasna, bo przecież od nich nie schudniesz;)



wtorek, 26 maja 2015

List do M.

Pamiętam czasy, kiedy Twoją gładką twarz okalały złote loki. Miałaś oczy błękitne jak wiosenne niebo i nogi szczupłe jak u modelki. Byłaś najpiękniejsza w świecie. Pamiętam również chwile, kiedy miałam Cię na wyłączność. Razem kleiłyśmy w kuchni róże karnawałowe, robiłyśmy kukiełki z ziemniaków i skrawków materiału, wycinałyśmy stempelki (te kartofle takie uniwersalne!). Nie, nie zawsze było tak miło. Bywałaś zołzą. Najgorzej wspominam czesanie. Ależ Ty mnie ciągnęłaś! Najgorsze było to ostatnie pociągnięcie szczotką- od spodu...brrr. Pamiętam chwile, w których byłaś najsłodszą i najlepszą z istot, a także te, gdy nie starczało Ci cierpliwości i siły. Pamiętam Twój śmiech, Twoje łzy, Twoją radość, złość, dobroć i gniew. W końcu zawsze byłaś tylko człowiekiem. Byłaś nim także wtedy, gdy nastąpiła mała apokalipsa. Nie wiem i nie chce wiedzieć, co czuje matka słysząc diagnozę swojego dziecka-rak. Wiem, co czuje starsza siostra, ale to chyba za mało, żeby zrozumieć. I jakby ten jeden cios to było mało, zaraz potem Ty i my wszyscy oberwaliśmy od losu po raz drugi- wada serca, operacja, niebezpieczeństwo. Takie scenariusze może pisać tylko życie, bo żaden szanujący się scenarzysta nie wpadłby na to, aby jedną kruchą bohaterkę obarczyć takim ciężarem. To by się nie sprzedało. Nikt by w to nie uwierzył. Pamiętam tamten okres jak przez mgłę. Łysą głowę małej siostrzyczki, ogromną bliznę na ciałku kilkumiesięcznego braciszka. Ciebie nie pamiętam. Nie ma się co dziwić. Krążyłaś gdzieś między Warszawą a Gdańskiem, bo tam leżały Twoje dzieci. Nie zawsze starczało Cię dla tych, które zostały w domu. Byłaś tylko człowiekiem. Zmęczonym czuwaniem przy szpitalnych łóżkach, słuchaniem diagnoz które brzmiały jak wyroki, walką o względną normalność w całym tym bałaganie. Dziś ogromna niegdyś blizna, to tylko mała szrama na plecach dorosłego faceta. Łysa przed laty głowa to teraz owłosiony łepetyna wytatuowanej hippiski. I ta trójka przez którą nieraz miałaś wyrzuty sumienia, też wyszła na ludzi. Dałaś radę. Do teraz nie wiem, jakim cudem. Zwłaszcza teraz. Bo wiem już jak to jest drżeć o dziecko, nawet gdy śpi w drugim pokoju, znam za dobrze szpitalne łóżka, znam lęk o życie malucha, wiem jak to jest, gdy twoje serce żyje sobie obok, w drugim człowieku. I ni cholery nie potrafię sobie wyobrazić jak to jest pomnożyć to przez pięć.  Po wszystkim co przeszłaś, powinnaś być rozdygotanym kłębkiem nerwów, a Ty się trzymasz! I stać Cię na pogodę ducha, na optymizm, na uśmiech, na odważne patrzenie w przyszłość. Obronną ręką wyszłaś z najgorszej zawieruchy, nie tracąc przy tym ani odrobiny ze swojej wielkości. Bo jesteś wielka. Nigdy nie odkryłam w Tobie ani odrobiny złośliwości lub cynizmu (a wiem jaka to trucizna, bo sama z nią walczę). Nigdy nie byłaś małostkowa ani mściwa, nawet wtedy, gdy nikt nie miałby o to pretensji. Zbierałaś cięgi i coraz wyżej trzymałaś głowę. I zawsze pokazywałaś klasę, wyciągając rękę do ludzi, którzy traktowali Cię źle. Nie ma na świecie człowieka, któremu zrobiłaś krzywdę, jest za to piątka, która wie, że zawsze może na Tobie polegać. Że w razie potrzeby, nie bacząc na ból pleców ruszysz z odsieczą. Bo taka już jesteś. Niezłomna. W Dniu Matki życzę SOBIE być taką jak Ty.

poniedziałek, 25 maja 2015

Diebelskie nasienie.

Szczerze powiedziawszy-dziwię się, że dopiero teraz. Znam moje dziecko na tyle dobrze, żeby nie robić wielkich oczu i nie chrzanić głupot w stylu: co? Moja córeczka nigdy by tego nie zrobiła! Ale o czym mowa? Czego się czepiam dzieciaka? Ano, dziś po raz pierwszy z hukiem wyleciała z zajęć. Tak skutecznie sabotowała lekcję  baletu, że doprowadzona do ostateczności instruktorka wykopała ją za drzwi. Oczywiście, były łzy wielkie jak grochy oraz nieszczere przeprosiny. I naturalnie- poważna rozmowa.
-co się wydarzyło na zajęciach?
-byłam niegzecna. Nalpiew lezałam sobie na ślodku, a potem zacepiałam dziewcynki.
-pani prosiła, żebyś się tak nie zachowywała?
-tak, duzo lazy ale jej nie słuchałam.
-czyli rozumiesz, dlaczego pani cię wyprowadziła z sali?
-tak, lozumiem. Pseskadzałam wsystkim.
-a czy ty chciałaś już wyjść?
-nie, ja chciałam zostać!
-no widzisz, są pewne zasady. Jeśli je łamiesz, nie możesz chodzić na zajęcia. Musisz pomyśleć o swoim zachowaniu.
-dobze, ale może jutlo, bo juz dzisiaj nie mam casu.
-Hela! Jeśli takie zachowanie powtórzy się na następnych zajęciach, nie będziesz więcej na nie chodzić. Nie możemy pozwolić na to, żebyś przeszkadzała innym dzieciom. Nie możesz zachowywać się jak łobuz.
-a może lepiej posukamy nowych zajęć? Takich, na któle psyjmują łobuzów?

Jakieś propozycje? Tylko oprócz poprawczaka...

Ps. Dziadkowie są z ,,osiągnięcia" wnuczki niezmiernie ucieszeni. Twierdzą zgodnie, że po pierwsze: instruktorka najwyraźniej nie radzi sobie z dziećmi (padła nawet propozycja, żeby to ją wykopać za drzwi), po drugie: Helka to indywidualistka skazana na sukces i właściwie to dobrze, że nie słucha nikogo oprócz siebie, bo cytuję: dzieci nie są od tego, żeby wypełniać rozkazy. Szkoda, że te poglądy dojrzewały w nich tak długo. Z tego co pamiętam, za czasów mojego dzieciństwa nie byli tak liberalni;p

środa, 20 maja 2015

Nawrócona.

Otwieram drzwi lodówki i wyjmuję słoik dżemu. Jeszcze nie ruszany, dziewiczy. 
-Michaaaał!- wołam, ale po sekundzie namysłu chwytam za nakrętkę. Po chwili wieczko odskakuje z głośnym kliknięciem. Wybałuszonymi ze zdumienia oczami patrzę to na otwarty słoik, to na nakrętkę. Przybyły na wezwanie Rak również nie kryje zdziwienia:
-otworzyłaś słoik. Sama.
-o kurwa, mam moc!

....................................................................................................................................................................

Schudło się Matce Rak. To był moment, w którym pogodziła się z faktem, że już zawsze będzie za gruba na szczupłą, za szczupła na puszystą. Ot, kobita w rozmiarze L. Owo pogodzenie się sprawiło, że na charytatywną zbiórkę odzieży trafiły wszystkie eSki i XeSki . A potem nagle, bez większego wysiłku waga spadła o jakieś dwanaście kilo. Ot, trochę nerwicy, szczypta kurwicy,alergia, dwie przeprowadzki w ciągu półrocza, oraz drugie "moja firma właśnie ogłosiła upadłość" w ciągu roku. Niestety wraz ze zmianą wagi moje ciało zmieniło również stan skupienia. Na półpłynny. Okazało się bowiem, że zrzucić dobrą dychę z dwudziestoletniego tyłka, to nie to samo, co zrzucić ją z trzydziestoletniego. I tak stanęłam przed schizofreniczną sytuacją: waga mówiła ,,stara, dobrze jest, tak trzymać!", a lustro ,,are you fucking kidding me?". Lustro miało rację. Brzuch, jeszcze niedawno napięty, choć okrąglutki przelewał się smętną fałdą za pasek spodni. Dupsko wyraźnie zmniejszyło odległość do kolan, a skóra na ramionach majtała się przy każdym ruchu jak peleryna u Batmana. Matka Rak nie należy do osób działających pochopnie, poza tym, miała nadzieję, że się ,,wchłonie". Po kilku miesiącach oczekiwania, aż samo się, uznała, że nie ma co liczyć na cud. I tak dokładnie miesiąc temu, kobieta, która siłownię widziała jedynie na amerykańskich filmach, pojawiła się na pierwszych zajęciach...

...........................................................................................................................................................

Jak wiele kobiet wyobrażenia na temat zajęć fitness opierałam na popularnym niegdyś klipie ,,Call on me". Tego mniej więcej się spodziewałam, stając w drzwiach sali do ćwiczeń. Że będę jedyną lebiegą z wiszącym cielskiem. Że będę śmieszna i żałosna na tle wysportowanych lasek rodem z hollywodzkich filmów. Ze zdziwieniem i ulgą stwierdziłam, że wśród zebranych kobiet ani jedna nie wygląda jak panie z teledysku. Są za to: grube, chude jak patyki, stare, młode, ładne, nieładne, długowłose, krótkowłose, rude blond i siwe-innymi słowy, zwyczajne kobiety, jakie co dzień mijamy na ulicach. Nieco podniesiona na duchu zajęłam stanowisko (naturalnie w najdalszym kącie sali, z dala od ludzkich spojrzeń). Po chwili weszła instruktorka. Ona też nie wyglądała jak laski od Erica Prydza. A chuda! Ja z moim minus 12 nadal wyglądam przy niej jak czołg. Każdy ruch, gest, skinienie ręki sprawiał, że pod skórą drobniutkiej kobiety poruszały się żelazne mięśnie. No i się zaczęło! Pierwszy kryzys nastąpił mniej więcej w piątej minucie. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że muszę napić się wody, inaczej odpadną mi ręce. Kiedy tempo ćwiczeń wzrosło, byłam przekonana, że nie tylko nie dotrwam do końca, ale zejdę w trakcie na zawał. Instruktorka zaczęła dodatkowo używać obcego języka: single, dwa na dwa, zatrzymaj na trzy, krótki ruch itd. Wreszcie wykrzyknęła: deska! No, kurna, wiem, że nie mam za dużo, ale żeby tak? Okazało się jednak, że wcale mnie nie wołała, że deska to takie ćwiczenie. -wygląda na łatwe-pomyślałam opierając się na rękach. O luuuudzie! Po kilku sekundach wszystkie części ciała drżały w spazmatycznych skurczach. -oddychamy spokojnie-krzyknęła instruktorka. W tym momencie padłam plackiem na materac. -to ja miałam oddychać?! Jakim, kurna cudem?! Unosząc się z materaca zerknęłam na twarz w lustrze. Lico koloru buraka i przerażone oczy zadające pytanie: po jakie licho? Jakieś 3/4 pierwszych zajęć spędziłam na przewracaniu się na materac, udawaniu, że sznuruję buty oraz piciu wody, a i tak wracając do domu czułam się jakby coś mnie rozjechało. Każdy staw, mięsień i ścięgno dygotało. Kilkanaście godzin później całości dopełniły takie zakwasy, że klękajcie narody. I wciąż nie wiem, jakim cudem udało mi się zmusić samą siebie do pójścia na kolejne zajęcia. Możliwe, że to skąpstwo. W końcu karnet za darmola nie był.
................................................................................................................................................................

Miesiąc później ja, człowiek, który nie odkręcał samodzielnie butelki wody mineralnej, mam moc. Brzuch przestał żyć własnym życiem, a tyłek dzielnie walczy z grawitacją. I mam mięśnie! Póki co, jeszcze dobrze ukryte, ale są! I to kochani nie jest wszystko! NIC MNIE NIE BOLI! Ani stawy, które bolały od dziecięctwa, ani plecy, które bolały od czasów ciąży. Nie dręczą mnie skurcze, nie pamiętam zakwasów. Chodzę za to wyprostowana jak struna. I jest mi dobrze. 3-4 razy w tygodniu pakuję torbę i uciekam. Przed Helką, przed domem, przed Rakiem. Żeby było jasne, nadal nie lubię ćwiczeń, Uwielbiam za to moment, w którym słyszę: -koniec, byłyście świetne!

czwartek, 14 maja 2015

Odpowiedzialność małego człowieka.

Jak w każdy czwartek odstawiam Helkę  na zajęcia baletowe. Dzieciak pędzi na salę przytulać się koleżankami ( z tego co zdążyłam się zorientować, robi tam trochę za maskotkę), Matka Rak pędzi do dziury w okleinie drzwi, żeby podglądać. Podgląda nie tylko dlatego, że jara się własnym dzieckiem w trykocie, ale przede wszystkim dlatego, że mu nie do końca ufa. No bo jak tu ufać?
-Heluniu, jak było na zajęciach?
-Spaniale, byłam baldzo gzecna.
-To ciekawe, bo pani mówiła coś innego.
-tak? A co?
-że jej nie słuchasz i że się do niej wcale nie odzywasz.
-tak, to plawda.
-a wyjaśnisz mi dlaczego?
-bo pomyślałam, ze to będzie świetny zalt!
Abstrahując od tego, czy instruktorka dysponuje odpowiednim poczuciem humoru, aby docenić Helkowe żarty, Matka Rak podgląda, żeby wiedzieć co w trawie piszczy. Oczywiście, Helka nic o tym podglądaniu nie wie. I tak dziś z nosem przyklejonym do szyby oraz wypiętym tyłkiem (bo dziura znajduje się jakieś metr trzydzieści od ziemi) widzę następującą scenę:
Na środku stoi mała blondyneczka w koronie. Wszystkie dziewczynki łącznie z Helką wyśpiewują gromkie "sto lat". W rączkach solenizantki widzę pudło czekoladek. Żal mi już serce ściska, bo wiem, kogo poczęstunek musi ominąć. Śpiew milknie, a rozbawiona Helka strzela w stronę instruktorki. Otwieram drzwi i tłumaczę, że uczulona, że nie wolno i tak dalej.
-wiem, Hela już mi powiedziała- mówi dziewczyna.
Patrzę na Helę. Rozchichotane dziewczynki częstują się cukierkami. Wśród nich biega równie rozchichotana Helka- bez cienia żalu. Cieszy się, bo już tak ma, że cudze urodziny cieszą ją niemal jak własne (niemal, bo nie inkasuje prezentów). Cień żalu pojawia się oczywiście w matczynym sercu. Na szczęście, szybko zastępuje go duma. Bo muszę być dumna, kiedy uświadamiam sobie, że moja trzy i pół letnia córka jest odpowiedzialna i dojrzała. Gdybym nie siedziała pod dziurą, to... nic by się nie stało. Bo Helka nie rzuci się na cukierki i ciastka tylko dlatego, że nie ma mnie w pobliżu.
Nie będę więcej warować pod dziurą. Ufam mojej córce. A instruktorka, no cóż. Lepiej żeby miała poczucie humoru...

czwartek, 30 kwietnia 2015

Moja, mojsza, najmojsza...

Chłopiec jest wysoki, z wyraźną nadwagą. Pod pachą tarmoli paczkę Lejsów XXL. 
-no chodź, pojeżdzimy samochodzikami -mówi ojciec chłopca.
-UUUUUUEEEEEEEEE.....AAAAAAAAAAA....BUUUUUUUU...- odpowiada syn.
Oboje z Rakiem spoglądamy na siebie. CO ZA BACHOR-wisi w powietrzu. Niewypowiedziane, pomyślane.

Tydzień później w tym samym miejscu:

-Helu, jesz tę bułkę, czy nie?
-UUUUUUEEEEEEEE....AAAAAAAAAA...BUUUUUUUU...
CO ZA BACHOR wisi w powietrzu. Niewypowiedziane, ale wyraźne. W spojrzeniach wszystkich gości restauracji, w naburmuszonej minie kelnerki, w uniesionej brwi kucharza, który właśnie wychylił głowę ponad wahadłowymi drzwiczkami.
Oboje z Rakiem spoglądamy na siebie.
WIDOCZNIE ZMĘCZONA.

Kurtyna.

....................................................................................................................................

Pod drzwiami sali baletowej:

-moja to prawdziwa aktorka! Uwielbia występować.
-a moja to mogłaby trzy razy dziennie.
-a moja ma aż cztery spódniczki do tańca.

Mijam mamuśki, a szyderczy uśmiech sam wpełza mi na usta. O czym z takimi gadać?
Zaglądam przez dziurę wydrapaną w okleinie szyby (przysięgam, że nie ja wydrapałam). Tylko tak można podejrzeć zajęcia. Oczom mym, a właściwie jednemu oku ukazuje się kilkanaście dziewczynek. Słodkie i śliczne, a wśród nich ONA. Ubrana w czarny trykot. Na głowie elegancki koczek. Najmniejsza i najmłodsza. To dopiero jej trzecie zajęcia, jednak talent widoczny jest gołym okiem. Ze ściśniętym sercem patrzę, jak unosi rączki nad głowę, wykonuje piruety, unosi nóżki obute w różowe baletki, podskakuje. Tak, zdecydowanie ma najwięcej wdzięku. I jak świetnie opanowała kroki! A reszta? No cóż. Ewidentnie są mniej zdolne. Nie ogarnęły najwidoczniej kroków, bo wszystkie tańczą co innego niż Helka...

środa, 22 kwietnia 2015

Pojedynek...

Z siłowni wychodzę krokiem sprężystym. Po pokonaniu mniej więcej trzech metrów okazuje się, że cztery treningi to jeszcze za mało, aby się popisywać po zajęciach. Sprężysty krok zastępuję zatem bardziej pasującym do ogólnej kondycji krokiem wlecząco-czołgającym. Galaretowata poduszka, którą z grzeczności nazywam brzuchem piecze niemiłosiernie, uda drżą, zmęczone barki zwisają smętnie- i ja jeszcze za to płacę! Zmierzając w stronę domu tonę we własnych myślach. Właśnie daję sobie dyspensę na chipsy solone i ser (no już nie przesadzajmy z tym zdrowym stylem życia), kiedy oczom mym ukazuje się następujący obrazek: młodzian idący z naprzeciwka "ściąga ostatniego bucha" z wiszącego w kąciku ust papierosa, po czym ciapie niedopałek na deptak. Po obydwu stronach rzeczonego deptaka ciągną się  rzędy ławek. Są one oddalone od siebie co pięć metrów, a po obydwu stronach każdej z nich znajdują się kosze na śmieci wyposażone w popielniczki. Wokół nas znajduje się zatem kilkadziesiąt popielniczek. Jako, że należę do aktywnych naprawiaczy świata, bez chwili wahania podejmuję interwencję:
-przepraszam pana, czy naprawdę nie mógł pan wrzucić tego do śmieci? 
-eee?- chłopak przystaje i patrzy na mnie wzrokiem mówiącym "nie mam mózgu, ale za to potrafię przypierdolić".
-jeśli wszyscy będziemy tak dbać o wspólną własność, to bez względu na to, ile pieniędzy władze miasta wydadzą na remonty, będziemy tonąć w brudzie i śmieciach.- tłumaczę niezrażona.
-spierdalaj!- cięta riposta skutecznie odbiera mi chęć do bycia miłą. W pierwszym odruchu próbuję kopnąć delikwenta, na szczęście nie ma w pobliżu nikogo, kto rozmachałby mi nogę. Po chwili dociera do mnie, że bez względu na to, jak bardzo czuję się zła i urażona, moje szanse w tym pojedynku są równe zeru. Facet jest jakieś dwadzieścia centymetrów wyższy i ze dwadzieścia pięć kilo cięższy. Rozpatruję jeszcze możliwość szturchnięcia buca pięścią w oko, ale pomysł ten odrzucam jako zbyt ryzykowny. Nie chcąc jednak wyjść na ofiarę losu, która pozwala jakiemuś troglodycie nawrzucać sobie na środku ulicy, postanawiam dopiec mu w jakiś inny-bezpieczniejszy dla mnie sposób. By uśpić jego czujność mówię:
-aha.
Chłopak odchodzi rzucając mi pogardliwe spojrzenie i wtedy dokonuje się moja zemsta. Ręką ukrytą w kieszeni kurtki posyłam mu "faka". A niech mu pójdzie w pięty!

sobota, 11 kwietnia 2015

Trudne nowego początki.

Stare powiedzenie mówi, że trzy przeprowadzki to jak jeden pożar. Jako specjalistka od przywracania na właściwe tory rozpieprzonego przez przeprowadzki życia, potwierdzam. Choć walizki, pudła i kartony zostały już rozpakowane, szacowanie szkód trwa nadal. Zaznaczyć trzeba, że ekipa przeprowadzkowa, czyli ja i mąż mój Raczysław, to  najgorzej dobrany tandem w dziejach. Różnice w zakresie planowania, trybu pracy oraz metod pakowalniczych wywołały serię poważnych awantur już w trakcie pakowania. To, co działo się podczas rozpakowywania określić można krótko: furia. Najpierw przyszło mi ze łzami w oczach czyścić białe meble Helki. Nowe, dodam, bo pół roku to dla mebli tyle co nic. No chyba, że Rak zajmuje się transportem. Otarcia, zadrapania, dziury we frontach- bolało. Niemniej bolało odkrycie, że porysowana i ogólnie jak psu z gardła jest również nasza komoda. Ale najbardziej bolało...uszko od filiżanki. Nowy serwis. Niby nic specjalnego, żadne tam rozentale, mimo to serce pęka. Dlaczego? Bo miałam w końcu sześć jednakowych filiżanek w miejsce zbieraniny reklamowych kubków i szklanek od nutelli. Kupiłam na "nowe mieszkanie". Pomyślałam, że jak ktoś przyjdzie na herbatę to podam kulturalnie, jak człowiek. Rak postanowił mi "pomóc" i wyjął naczynia z kartonu. Ktoś go prosił?! Nie. Czy ma w zwyczaju wyręczać mnie w takich rzeczach? Nie. Ot, zrobił wyjątek. Ten wyjątek sprawił, że podczas mycia szafki (bo oczywiście włożył naczynia do brudnej), natrafiłam na wciśniętą w najdalszy kąt zdewastowaną filiżankę. Kurwica serca-tak Gaga zwykła określać stan, w który wpadłam. Dzwonię do szanownego małżonka i pytam grzecznie:
-czego mam się spodziewać?!
-yyy... znalazłaś?
-znalazłam! I meble pooglądałam. Następnej przeprowadzki nie przetrwają!
-przeeeestań...
-żadne przestań! Ja mogę być nomadą, ale nie menelem!
-to sama sobie to pakuj i przewoź!
-i będę! Co jeszcze zniszczyłeś?!
-yyy....
-gadaj! Chcę mieć to za sobą.
-no dobra...pamiętasz nasze kieliszki? Te cięte?
-yhm...
-ile ich było?
-osiem.
-a te gładkie?
-dziesięć.
-a te do szampana?
-sześć.
-no to...teraz mamy dziewięć.
-??? Tych do szmpana?!
-wszystkich razem.

Do chwili obecnej status zaginionych mają: cukiernica, pojemniki kuchenne, ubrania letnie, domek dla Barbie i wiele innych...

 

piątek, 27 marca 2015

Kabarety...

Helka chce zostać mistrzem stand-up. Charyzmę dziewczyna ma, pracowita nad wyraz, poczucie humoru również jest. Jedyne czego nie ma, to publiczność. Niestety, z braku laku za publiczność robię ja. Jest ciężko. Dowcipasy opowiadane przez artystkę trwają zwykle po 10-15 minut i występują seriami. Bywa, że odpływam myślami w trakcie występu i włączam się jedynie po to, aby w odpowiednim momencie wybuchnąć śmiechem. Niewybuchanie śmiechem jest przez Helkę traktowane bardzo osobiście- w końcu sama pisze sobie teksty. No więc wybucham- żeby nie urazić uczuć, a przede wszystkim, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy powtarzać. Zdarza się jednak, że przezabawne opowiastki córki wymagają rodzicielskiej interwencji i cenzury...

Kończę czyścić kuchenkę. Mleko znów zrobiło się większe od garnka. Helka od dobrych kilku minut opowiada dowcip. Odrywam się od ściery akurat, aby usłyszeć błyskotliwą puentę:
-...i wtedy na głowę spadła im SLACKA! A hahahaha...
Zniesmaczona kloacznym żartem postanawiam interweniować:
-a fe! Ani to zabawne, ani mądre. To nie jest dobry dowcip.
-nie jest?- dopytuje zaskoczona autorka.
-ani trochę. To niesmaczne i nieładne.- zapewniam.
-i nie jest wcale smiesne?
-wcale a wcale.
-a bulaki?
-ale...co z tymi burakami?
-no...ze wtedy na głowę spadły im bulaki!
-okej, buraki są trochę lepsze.- godzę się wreszcie na warzywną wersję dowcipu.
Helka myśli przez chwilę, po czym twarzyszkę rozjaśnia jej uśmiech:
-i wtedy na głowę spadły im bulaki! A od bulaków dostaje się slacki... ahahahahaa...
 

czwartek, 19 marca 2015

Przyjaciółki...

-mamoooo, na huśtawkę! 
-Heluuu, ja mam ręce do kolan od tych zakupów...
-mamulko, ale ja musę to mój obołjązek!
No cóż, mus, to mus. Obowiązkowy dzieciak mi się trafił, nic tyko się cieszyć. Stawiam siatę obok huśtawki i majtam w tę i we w tę metalowym ustrojstwem. Nagle do moich uszu dochodzi piskliwy wrzask i ogarnia mnie panika. Mózg nie zadziałał jeszcze na tyle, aby do głosu dopasować twarz, jednak instynkt zadziałał poprawnie-czas się bać.
-czaaaaaaaść!- rozlega się ponownie i w tym momencie widzę JĄ. Jadowita we własnej osobie!
Rozciągam usta w wymuszonym uśmiechu i odpowiadam najuprzejmiej:
-cześć, miło cię widzieć.
-no. Widzę, że wam się nie powiodło, bo wróciliście...-uśmiech mojej rozmówczyni w przeciwieństwie do mojego, nie jest wymuszony.
-Rak zmienił pracę. Na lepszą-dodaję po krótkim namyśle. 
Uśmiech Jadowitej blednie.
-aaa, to dobrze. Gdzie ta moja...o jest! Juhuuuu, Klauduniaaaa!
Mała Jadowita. Urosła przez pół roku. Wygląda jak mniejsza wersja matki. Obie rude jak marchewki. Normalnie nie wierzę, że rude jest wredne, ale w tym wypadku matka natura się nie pomyliła. Barwy ostrzegawcze w przypadku tej dwójki są jak najbardziej uzasadnione. Mała Jadowita nie ma oczywiście zamiaru się przywitać.
-dzień dobry, Klauduniu. Urosłaś- mówię.
-phi. Ale Hela ma brzydkie buty!-odpowiada Klaudunia. Nagle wzrok małej natrafia na reklamówkę stojącą obok mojej nogi. Oczy zwężają się w szparki, lisia twarzyczka przybiera chytry wyraz. 
-Klaudunia jest najwyższa w klasie!
-mhm- bełkoczę starając się nogą osłonić reklamówkę. Klaudunia krąży wokół niej z miną głodnego sępa. Taka natura. Tak jak obowiązkiem Helki jest pobujtać się na każdej mijanej huśtawce, tak obowiązkiem Małej Jadowitej jest wiedzieć co niosę w reklamówce! 
-Te dzieci tak rosną! Teraz Zajączek się zbliża, znów nie wiadomo co kupić!
-mhm...-odpowiadam, po czym kucam i zawiązuję ucha torby na supeł- zwiążę to, bo mi zakupy wypadają-mówię. Klaudunia posyła mi nienawistne spojrzenie. Matka, niezrażona ciągnie dalej:
-no naprawdę quada ma, bo dostała w zeszłym roku na komunię, komórkę ma, laptopa ma, tableta ma. No co ty byś Klaudunia chciała?
- gluta! Nie mam glutów!-odpowiada naburmuszona dziewczynka.
-a idź!-krzyczy jadowita- z tymi glutami mi znowu wyskakujesz!- jest zła. Glutem nie da się przyszpanować, więc najpewniej Klaudunia ich nie dostanie.-musimy lecieć, naraaaa- rzuca nie zaszczyciwszy nas nawet spojrzeniem. 
-a Hela ma trzy gluty!- wołam jeszcze za nimi.
Klaudunia z wściekłości kopie mijaną ławkę, Jadowita ciągnię ją za rękę.
-mamusiu, a co to są gluty?
-Heluniu, nie mam pojęcia...

czwartek, 12 marca 2015

Prawo dżunglii.

Zacznę od tego, że Raki są mięsożercami. Jemy mięso, wiemy czym to pachnie. Żadne światopoglądowe dyskusje nie zmienią naszych poglądów (póki co). Szanuję i rozumiem wege, jednak sama wybrałam inaczej. Helka również je mięso. Oczywiście, dopóki jej dieta leży w mojej gestii. Nigdy dotąd nie siliłam się aby pokazać jej skąd pochodzi mięso, ani jaką cenę za jego pozyskanie płacą nasi bracia mniejsi, czekałam aż stanie się samo. I pewnego dnia stało się samo. Dziadek Tomas przytachał rybę. Oto przed Helką bolesna lekcja życia. Córka żywo zainteresowała się stworzeniem. Dokonała dokładnych oględzin, po czym zadała pytanie:
-a jak ona ma na imię?
Zakłopotana, postanowiłam przyjąć sytuację na klatę:
-obiad.
-na imię? Obiad?
-skarbie, tę rybę zjemy na obiad.Nie nadamy jej imienia.
-ale ona śpi!
-nie, kochanie. Ona nie żyje.
-nie żyje?
-tak.
-i ją zjemy?
-tak.
Tu dopadły mnie wątpliwości. Mnie, orędowniczkę mówienia dzieciom prawdy. Temat okazał się wybitnie trudny. Chyba za trudny. Dla mnie. Helka bowiem przetrawiła i orzekła co następuje:
-wysklobcie jej te ocy, to ją zjem!
Wrażliwość ewidentnie ma po ojcu.

środa, 11 marca 2015

Dignity, always dignity...

-lobimy implezę!-oznajmia Helka, a Matce Rak pozostaje jedynie przewrócić oczami. Wie, że jej weto nie ma szans, zwłaszcza, że wspólniczka Helki-Mańka, zdołała już wyjąć z czerwonego plecaczka balową sukienkę. Helka w te pędy biegnie po tiulową kreację i brokatową koronę. Matka Rak wywraca oczami po raz kolejny, bo oto wystrojona Mania staje przed nią i robiąc maślane oczy pyta:
-ciocio Neno, a pomalowas mi buzie?
Ciocio Neno nie ma odporności na miny prezentowane przez blond krasnoludki, sięga więc po farbki, aby zrobić sześćsetny  makiaż. Kiedy kończy malować kwiatki na pucatych policzkach Mani, w pokoju pojawia się niezadowolona Helka. 
-tak nie moze być! Nie mogę mieć spodni  pod sukienką!
Matka Rak zastanawia się przez chwilę, w którym kartonie mogą znajdować się odpowiednie rajtki, niestety, nie wie.
-Helu, nie wiem gdzie masz cienkie rajstopy. Spójrz, Mania też ma kieckę na dresik naciągniętą. Dzisiaj zrobimy bal w dresach, ok?
-nie pasuje mi to...uuuuuuuuueeeeeeeeee!
-Heleno, tak się nie negocjuje.- strofuje Matka
-EEEEEEEEEEEEEEEEEEE- odpowiada Helka.
-Helu, najpierw się uspokój...- Matka próbuje zapanować nad sytuacją, niestety, nie ma wprawy. Helka po prostu nie urządza histerii, a tu taka niespodzianka.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
-Przestań wrzeszczeć, to porozmawiamy. -Matka nie walczy już o rajstopy, ale o godność. Nie będzie dzieciak pluł jej w twarz!
-ŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
-Dopóki się nie uspokoisz w ogóle nie będzie balu. Przytulimy się?
-NIEEE! ŁAAAAAAAA..EEEEEE...BUUUUUU!!!!
-W takim razie możesz iść do sypialni i tam się uspokoić. Potem porozmawiamy- Matkę, nienawykłą do takiego zachowania zaraz trafi szlag. Ona do dzieciaka jak do człowieka, a dzieciak nic!
Na szczęście, Helka tupiąc nogami i wrzeszcząc jak opętana wynosi się do sypialni. Jeszcze przez chwilę słychać coś, co brzmi jak wyzwiska, ale Matka Rak woli nie przysłuchiwać się zbyt dokładnie. Po chwili następuje błoga cisza. Raczyca wie, że się nie dała. Szantaż nie wchodzi w rachubę.
-widzisz, uspokoi się to dam jej te rajstopy. Żeby histerii nie robiła, to już dawno bym jej poszukała.- z tryumfującą miną Raczyca rzecze do Gagi.
-no tak, nie może myśleć, że wrzask to sposób, żeby forsować swoje zdanie... -zaczyna Gaga, ale nie dane jej skończyć.
Oto Helka staje przed nami. Usta  ma rozciągnięte w uśmiechu, a na nogach szare rajtki wygrzebane z któregoś z kartonów zalegających w sypialni.
-no i widzis? Tak jest lepiej. Po co było się kłócić. To niepotsebne. Jus jestem zadolowona!
-ale cię zrobiła!- cieszy się Gaga.
-gratulacje, wygrałaś.- dodaje ubawiony wujek Dawko.
-ale...godności trochę zachowałam... -odpowiada Matka Rak drżącym głosem. Bez przekonania. Zupełnie bez przekonania.


sobota, 7 marca 2015

Subiektywny przegląd chudych lalek.

Przeprowadzka to doskonały okres aby poddać w wątpliwość zasadność trzymania w domu artefaktów typu: sukienka ze studniówki, zestaw złoconych sztućców w iście królewskim wydaniu (prezent, nie pytajcie), dziecięce odświętne ubranka schowane na specjalną okazję która nie zdążyła nadejść, nim dzieciak zmienił rozmiar, itd. Przeprowadzka to także doskonały pretekst aby krytycznym okiem przyjrzeć się zabawkom naszych pociech. Szacowanie wartości nie wchodzi w rachubę- tysiące złotych w zabawkach, z czego część nie warta funta kłaków. Po co się zatem denerwować i liczyć? Liczenie zostawmy masochistom, sami natomiast przyjrzyjmy się czym bawią się nasze córki...

Barbie.

Poczciwa staruszka. Jej niemądry wyraz twarzy nie zmienił się od czasów mojego dzieciństwa. Tak samo miłość do różu. Barbie jest miła, dobra i zupełnie nijaka. Od czasu do czasu sprzedają ją w zestawach wraz z defekującymi zwierzątkami, brokatowymi pasemkami i innym dziadostwem, jednak w gruncie rzeczy Barbie to Barbie. Nie zmienia się ani na jotę. Raczej nie groźna. Rzecz jasna, jak każda ze sławnych blondynek zdołała uzbierać spore grono przeciwników zarzucających jej: anoreksję, złe prowadzenie się (oficjalnie Ken nigdy nie został jej mężem) oraz brak ambicji tudzież bierną postawę wobec emancypacji kobiet. 

Monsterhajki.

Jeśli oceniać po ubraniach, monsterhajki to zorganizowana grupa pań lekkich obyczajów. Kabaretki, kuse spódniczki, cekiny itd. Jeśli natomiast oceniać po wyrazie twarzyczek, budowie ciał i ich kolorycie, można wysnuć następujący wniosek: lale są martwe ( w najlepszym razie bliskie śmierci z powodu skrajnego niedożywienia). Reasumując: wredne martwe tirówy. Jako, że walory estetyczne zabawki są dość dyskusyjne, laleczki dochrapały się sporej grupy zagorzałych wrogów. Niektórzy przedstawiciele kleru zarzucają im konszachty ze Złym, okultyzm oraz demoralizujący wpływ na dzieci i młodzież. Matka Rak zarzuca im tylko jedno: brzydkie w chuj .

Bratz.

Przeciętna lala z tej serii wygląda jak połączenie Megan Fox z Ewą Minge. O ile MH przywodzą na myśl przedstawicielki najstarszego zawodu świata, o tyle Bratz to już inna liga, mianowicie PORN STAR. Półprzymknięte w orgastycznym uniesieniu oczy i wary jak pontony +wulgarny makijaż oraz dyskusyjne ciuszki. Bratz występują w kilku wariantach, w tym  inspirowanym hamerykańskimi wyborami małej miss.  Przerażające!

Equestria girls.

Projektant tychże lal ( z dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że dewiant) uznał, iż połączenie dziewczynki z koniem to świetny pomysł.  Co wyszło? Ano dość paskudne dziwolągi. Nieproporcjonalne  dziewczynki w kolorach tęczy. Olbrzymie głowy, chude kończyny i ...końskie uszy. Przyznać im trzeba, że mimo bezdyskusyjnej brzydoty posiadają jedną zaletę: nie są wyuzdane ani "seksowne". Fakt, ubranka nieco za skąpe, ale usta w rozmiarze S i sympatyczny wyraz naleśnikowatych twarzyczek. Ps. zamiast stóp mają takie kulki. Wygląda to naprawdę dziwacznie.

Księżniczki Disneya.

No cóż, tu mam mieszane uczucia. O ile na ocenę wyglądu Martwiaków, Gwiazd Porno i Kucyko-dziewczynek (będących ucieleśnieniem podejrzanych zoofilskich fantazji ) nie miały  wpływu materiały reklamowe w postaci kreskówek (większości nigdy nie widziałam na oczy), o tyle trudno mi oceniać disneyowskie mimozy bez uprzedzeń. No bo tak, same lalki są po prostu ładne. Wdzięczne dziewczątka w balowych sukienkach. Z drugiej jednak strony, większość  z nich to... głupie pindy. Bezgranicznie dobre naiwniaczki, zupełnie zależne od facetów. Dodatkowo, blachary i materialistki- tylko książęta im w głowie! Archaiczne i skazane na wymarcie. Oczywiście, istnieją wyjątki! Pierwszą względnie bystrą księżniczką była Bella. Nie dosyć, że działała zamiast czekać jak nierozgarnięta, aż zajmie się nią jakieś książątko, to jeszcze czytała książki. Arielkę z kolei cechowała ciekawość i żywiołowość, co się chwali, jednak nie można pominąć faktu, że poświęciła wszystko dla widzianego raz w życiu bubka. O Kopciuszku to już nawet szkoda gadać. Kobieta pozbawiona jakiejkolwiek ikry. Gdyby wróżka nie dała jej sukienki za free, prawdopodobnie po dziś dzień służyłaby za popychadło macochy. Moralnie też wypada słabo-wystarczyła  jedna impreza, żeby związać się z obcym chłopem. Równie bierna i naiwna co Śnieżka. Tamta z kolei obsługiwała krasnali i wyszła za widzianego dwa razy w życiu faceta. Nie jestem pewna, czy to właściwy wzór dla dziewczynek, jeśli jednak mam wybierać czym bawi się moja córka, księżniczki wygrywają z poprzedniczkami. 

Dawno, dawno temu, w innym życiu ( to będzie ze trzy lata wstecz, zanim urodziła się Helka), obiecywałam sobie umiar i minimalizm. W kwestii zabawek, rzecz jasna. Pokój mojego dziecka miały wypełniać jedynie starannie wybrane, gustowne i sensowne gadżety. Nie powiem, sporo takich funkcjonuje w codziennym użyciu, niestety, minimalizm mi nie wyszedł. Obok dizajnerskich klocków, ręcznie robionych zabawek i całej masy mądrych i rozwijających gier mam w domu pięć plastykowych kucyko-straszydeł, Barbinę i rudą Syrenkę z krzywymi nogami. Jako, że Helka nie skalana zgubnym wpływem telewizji i reklam, udało nam się uniknąć Bratzów i Monsterhajek. Pokazałam  zainteresowanej rzeczone poczwary podczas jednej z wizyt w zabawkarskim. Z drżącym sercem zadałam pytanie: 
-chcesz takie lalki?
-...yyyy...nie, one są bzydkie! Kup mi lepiej kucyka.
Z radości kupiłam dwa!






 

środa, 4 marca 2015

Wyobraź sobie...

Wyobraź sobie, że ktoś sprawia, iż twoje ciało przestaje być posłuszne rozkazom woli i mózgu. Ot, czujesz, myślisz, pragniesz jak każdy człowiek, jednak nie jesteś w stanie rządzić rękoma i nogami. A teraz wyobraź sobie ten stan rzeczy u noworodka. Wyobraź sobie codzienność wypełnioną walką z przykurczami i bolesną rehabilitacją. Wyobraź sobie bystrego, żwawego trzylatka, zamkniętego w pułapce własnego, niesprawnego ciała. Wyobraź sobie nastolatkę marzącą o tym samym, o czym śnią wszystkie nastolatki, jednak zupełnie bez nadziei na to, że owe pragnienia się spełnią. Wreszcie, wyobraź sobie kobietę, która nigdy nie zaznała rzeczy tak zwyczajnych, że na co dzień nie tylko ich nie cenimy, ale nawet nie zauważamy. Ola nie musi sobie tego wyobrażać. Od dwudziestu czterech lat boryka się z czterokończynowym porażeniem mózgowym. Co to oznacza? Brak władzy nad własnym ciałem, trudności w mówieniu, całkowitą zależność od pomocy najbliższych. Dzięki bystremu umysłowi i zdecydowanie ponadprzeciętnej dawce optymizmu, a także pracy i opiece rodziny, Ola wyrosła na fantastyczną kobietę. Z właściwą sobie pogodą ducha i godnością znosi to, czego my, nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Po co tak właściwie piszę o Oli? Ano, niedawno pojawiła się szansa na to, aby scenariusz zakładający, że życie dziewczyny już zawsze będzie zależne od innych, uległ zmianie. Istnieje realna szansa na to, aby ciało Oli wreszcie stało się jej sprzymierzeńcem, a największe marzenie-spacer z psami, miało szansę się spełnić. Po dwudziestu czterech latach oddawania swojego życia w kochające ramiona najbliższych, Ola mówi dość! I nie jest to przejaw irracjonalnego buntu, ale odważna i racjonalna decyzja. Jeżeli dziewczyna podda się operacji do której niedawno została zakwalifikowana, dostanie szansę na samodzielność. Oczywiście, taka szansa nie może być tania. I nie jest. Nie da się wycenić ogromu pracy, bólu i poświęcenia, jakie są potrzebne Oli i jej rodzinie, aby dokonać cudu. Da się jednak wycenić koszty operacji oraz rehabilitacji. Niestety, przekraczają one możliwości finansowe dziewczyny i jej bliskich. Czy możemy pozwolić, aby Ola dalej tkwiła w więzieniu bezwładnego ciała, tylko dlatego, że nie ma wystarczająco dużo pieniędzy? Możemy. Możemy też użyć wyobraźni.  Wyobraź sobie, że los Oli jest w Twoich rękach. I uwierz w to. Razem możemy pomóc Oli postawić pierwszy krok.

niedziela, 15 lutego 2015

Tutti frutti...

Naczytawszy się o zdradach i rozwodach których przyczyną są zaniedbane żony, Matka Rak postanowiła ratować małżeństwo. Wychodzi bowiem na to, że bawełniany dresik i flanelowa piżama to początek końca. Jako, że Raczyca posiada na stanie po kilka sztuk rozwodotwórczej konfekcji, sprawa wyglądała nader poważnie.  Co robić? Ano, na ratunek, jak zwykle przyszedł internet. Posiłkując się forami na których znudzeni małżonkowie wylewali swe żale, Matka Rak zrozumiała, że jest o krok od tragedii. Panowie, którzy opisywali zbrodnie przeciwko małżeństwu popełniane przez małżonki wymieniali obok dresów i aseksualnych piżam również: obwisłe piersi, krótkie fryzury (obcieła włosy, bo ponoć jej po ciąży wypadały!),nadwagę (obraziła się, bo powiedziałem jej, że jest gruba. Powinna wziąć się za siebie, w końcu nie można całe życie zwalać na ciążę. Urodziła przedwczoraj.), brak zaangażowania seksualnego (mówi, że nie ma siły i ochoty, a to już trzy miesiące po porodzie! Nic dziwnego, że ja biedny zdradzam ją z sekretarką!). Matka dała radę czytać jedynie do fragmentu w którym jeden z panów dowodził, iż fakt, że zdradza żonę jest jej wyłączną winą. Miała bowiem czelność nabawić się w ciąży  rozstępów! Tu Matka Rak trzasnęła komputerem, po czym wystawiła forumowiczom zbiorczą diagnozę: obmierzłe capy! Zadra jednak pozostała. Zaniepokojona kobieta postanowiła dokonać stosownych oględzin przed lustrem: obwisłych piersi nie odnotowano. W zasadzie nie odnotowano żadnych piersi, ale panowie skarżyli się na obwisłe, a nie nieistniejące, więc kobieta postanowiła liczyć to sobie za plus.  Długich loków brak (chyba, że liczą się łydczane), łeb ogolony na amerykańskiego żołnierza. Słabo. Nadwaga-chwilowo (jestem realistką) nieobecna. Zaangażowanie...chyba w normie, ale może za mało?! Z zapuszczeniem warkocza do pasa będzie problem-pomyślała -resztę naprawimy od ręki! Aby udowodnić sobie, Rakowi i burakom z internetu, że matka i żona może być nadal seksowną kocicą, Matka Rak zaimprowizowała weekend w SPA! Z powodu braku czasu i odpowiednich środków finansowych, weekend został przeniesiony na piątek (dokładniej między 20.30 a 21.15), natomiast za luksusowy hotel SPA robiła ciasna łazienka w M3. Matka ...tfu...Seksowna Kocica zaaplikowała sobie kilka zabiegów pielęgnacyjnych w tym aromatyczną kąpiel. Olejek do kąpieli obiecywał owocową rozkosz i nie kłamał! Nowy nabytek, kupiony specjalnie z myślą o ratowaniu małżeństwa i rozbudzaniu zmysłów. Wiśnia i porzeczka- obłędny zapach. Byłaby kobieta wypacykowała się bardziej, ale Rak co chwila walił do drzwi SPA, grożąc, że za moment podda się naturze, tj. nasika tam, gdzie stoi. Matka odziawszy się w czarną koronkę wyszła z dumnie podniesioną głową: oto ja, Afrodyta, demon seksu, królowa nocy...
-co tak jedzie?!
-że co?
-to ty! Śmierdzisz jak...Grand wiśniowy. To taki jabol. Wypiłem to z chłopakami jak mieliśmy jakieś naście lat. Ależ ja po tym rzygałem! 

I po jaką cholerę ja mam to małżeństwo ratować?!
 

czwartek, 12 lutego 2015

Kwintesencja.

-mamo, a jaką kupę lobi wąz?
-yyy...nie wiem córeczko, nigdy nie widziałam węża robiącego kupę.
-a lybka?
-rybki robią takie długie cieniutkie nitki. 
-a dinozałly?
...
Jeszcze kilka lat temu  taka luźna pogawędka na temat ekskrementów doprowadziłaby mnie do mdłości. Od zawsze bowiem należałam do tych "obrzydlywych", co to ani bąki ich nie śmieszą, ani kloaczne tematy nie wciągają. Kupa była dla mnie absolutnym tematem tabu. Obrzydliwą koniecznością, nad którą nie należy się zbytnio rozwodzić. Zgadnijcie, kiedy mi się odmieniło! Tak, dobrze zgadujecie.
Jeszcze dzień przed porodem obiecywaliśmy sobie solennie, że kupa nigdy nie stanie się tematem naszych rozmów, niepokojów i rozważań. Wystarczy, że musimy o niej wysłuchiwać od innych rodziców. My będziemy inni. Zielone wody na porodówce powinny dać mi do zastanowienia. Skoro tak rozpoczyna się moje macierzyństwo, to zapewne nie różami będzie usłane...

Kupa, której nie było.

Przez pięć dni spędzonych w szpitalu zmieniałam czyste pampersy. W sensie, że czyste na czyste. Kupa, która miała mnie nie zajmować stała się głównym tematem rozmów z małżonkiem. To znaczy, nie sama kupa, a jej brak! Z zazdrością spoglądałam na inne matki. Ich dzieci produkowały na potęgę, moje nic. Kiedy dwa dni po opuszczeniu szpitala dzieciak w końcu solidnie zabrudził pieluchę, nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Tak oto kupa z brzydkiej fizjologii awansowała do szeroko komentowanego wydarzenia kulturalnego. I to dla całej rodziny! Do tej pory bowiem, wszystkie rozmowy telefoniczne rozpoczynały się od "kupa była?".  Ano była. Raz na pięć dni. Taką zdolność przerobową prezentowała Helka noworodek oraz Helka młodszy niemowlak. Rodzice bezustannie martwili się czy, to aby dobry wynik- mimo zapewnień położnej, że wszystko jest w porządku. Rak, który "nigdy nie będzie jarał się kupą" przynosił z pracy informacje w stylu: a dziecko sekretarki robiło osiem razy dziennie! 

Kupa, która nie znała umiaru. 

Niespełna pięć miesięcy później Helka zmieniła front. Najpierw przez trzy dni wymiotowała i gorączkowała, następnie włożyła całą energię w produkcję tego, o czym  mieliśmy nigdy nie rozmawiać. Odwodniona i osłabiona trafiła do szpitala. Tak nastała nowa era naszego gównianego rodzicielstwa. Kupy nie tylko trzeba było liczyć i zapisywać, ale także dzielić na kategorie! Przez pięć dni debatowaliśmy nad każdym pampersem ( a ich liczba przekraczała dwadzieścia na dobę!) jak para naukowców: 
-sądzę, że śmiało można nazwać ją półpłynną. Jak pan sądzi, doktorze?
-owszem, ma pan słuszność profesorze, jednakże jeżeli przyjrzy  się pan dokładniej, to dojrzy pan również śluz. Musimy zatem zapisać ją jako "półpłynną śluzowatą". 
Wierzcie mi, to nie było ani obrzydliwe, ani tym bardziej zabawne. Jak Świętego Grala wypatrywaliśmy kupy, którą można by od biedy nazwać "normalną". Od tego bowiem zależało zdrowie Helki. Kupa znów całkowicie zdominowała nasze życie.

Kupa nietrafiona.

O jednej już napisałam TU. NIEtrafiały się też inne: do wanny, obok nocnika, w ręcznik, w gacie. Któż nie miał z nimi do czynienia? Któż nie zbierał ich z dywanów, kafelków i paneli. Kto nie spierał ich z ubranek (również swoich)? Nie da się zostać rodzicem i nie pobrudzić rąk, ot co!

Kupa rzekoma. 

Zakupy w olbrzymiej galerii handlowej.
-mamoooo! Musę kupę! 
Chwytasz dziecko pod pachę i biegniesz jak Usain Bolt po olimpijskie złoto. Oczywiście, toaleta na którą trafiasz po kilku minutach błądzenia okazuje się nieczynna z powodu remontu/zapchana. Biegniesz zatem na inne piętro. Udało się. Podtrzymujesz dzieciaka nad klozetem, tak aby przypadkiem niczego nie dotknął:
-yyyyy....tylko mi się zdawało...

Jeśli jesteś rodzicem, wiesz, że nie da się uciec przed kupą. Kupa to kwintesencja rodzicielstwa. Nie ważne jak mocno wciśniesz na nos różowe okulary i jak bardzo polukrujesz sobie żywot. I tak przerzucisz swoją tonę gówna. Dosłownie i w przenośni.  I z dwojga złego, lepiej przerzucać to dosłowne. Tako rzecze Matka Rak;)