środa, 29 stycznia 2014

Czekając na Raka...

Rak wpada do domu (zważywszy na długość wizyty określenie "wpada" jest wyjątkowo trafne) w piątek w nocy. Jeszcze tylko kilka dni. Wstyd się przyznać, ale odliczam czas. To nasze najdłuższe rozstanie od prawie ośmiu lat. Tęsknię. W dzień, jako tako sobie radzę. Muszę odpowiadać na  pięć tysięcy pytań, gotować bezglutenowe smakołyki, zeskrobywać banany z kanapy, wieszać zerwane firany ( -mamo, to jes mamiot!) itd.. Nocą tęsknię jakby mocniej. Przerobiłam nawet (chwilowa niepoczytalność) próbę zapełnienia luki...Helką. Uroiłam sobie, że jak takie dwie, samotne i opuszczone biedulki przytulą się w ramach pocieszenia, noce nie będą takie ciężkie. Kop w gębę ostudził mój zapał. Helka uprawia przez sen gimnastykę artystyczną i jiu-jitsu. Dziękuję bardzo za takie towarzystwo. Śpimy oddzielnie. Samotność dręczy, jednak nie myślcie, że jestem jakąś skończoną romantyczką! Mimo całęj tęsknoty WIEM, że wizyta małżonka nie obejdzie się bez niesnasków. Rak ma bowiem zdolność błyskawicznego wyprowadzania mnie z równowagi. Nawet przez telefon:
Rak:- Mam już prezent dla Heli!
Ja:- To dobrze, pytanie tylko, co zamierzasz przywieźć żonie?
R:- Żona dostanie buziaczka!
J:- A proszę bardzo! Tylko żeby się mąż nie zdziwił, kiedy zamiast pysznego leczo dostanie wekowane buziaki w słoikach!
R:- No żartujesz! To ja mam Ci prezenty przywozić za każdym razem jak będę przyjeżdżał do domu?
J: Sam sobie odpowiedz, nie mam czasu. Nara!

Potem przypomniałam sobie, że Rak należy do specyficznej części ludzkości i gotów wziąć moje słowa 
(sam sobie odpowiedz) na poważnie. Mało tego, on byłby zdolny odpowiedzieć źle! Wykorzystuję zatem fakt, iż posiadam tę stronę i udzielam jedynej słusznej odpowiedzi:

TAK!

I pamiętaj, najważniejsza jest intencja, ale... powinna być droga i markowa. ;)

wtorek, 28 stycznia 2014

Helkowy strumień świadomości.

O matko! Ileż można gadać?! Ona nawet pauzy na oddech nie robi! Od porannego:
-Mamo, tawaj! Jut jest dzieeeeń! Mamo, pyspałaś się?
aż do wieczornego:
-bodlanoc, mamo. Papa, gaś tatełko. -buzia się nie zamyka. Od siedemnastej odliczam czas do magicznej godziny dwudziestej, kiedy to nastanie błoga, świdrująca uszy cisza. Dziecko, które jeszcze niedawno milczało jak zaklęte, nadrabia. Nawet, jeśli nie ma partnera do dialogu nie znaczy to, że nie będzie go prowadzić. Przed chwilą byłam świadkiem takiej oto wymiany myśli pomiędzy dwoma kawałkami bibuły:
-kukunku, pomociiii! Mamo, dzie jeteś? Aaaaaa...
-o nie! Dzie jes moje dziecko?! Dzidziusiu, lacaj! 
-o, nalazłaś mnie, mamo!
Potem nastąpiły ochy, achy, buziaki i ogólna radość. Dramatyczna historia bibułczanych skrawków zakończyła się happy endem, a autorka owego przedstawienia poszła zadręczać rozmową inną ofiarę. Bolek. Milczący i cierpliwy. Znosi ciągnięcie za uszy, wkładanie rąk do pyska, próby ujeżdżania, owijanie kocem, zabiegi pielęgnacyjne polegające na czyszczeniu zwiniętym z kuchni zmywakiem. Cierpliwie pozwala robić z siebie głupka, kiedy to Helka stroi go w kapelusz, albo babciną chustkę, jednak niepohamowany szczebiot nawet jego męczy i wyprowadza z równowagi. Biedak, woli zimy korytarz, niż miejsce przy kominku, byleby tylko nie słuchać małej oratorki! Się nie dziwię, wyobraźcie sobie, że podlegacie wszystkim wymienionym powyżej torturom, a oprócz tego dziewczęcy piskliwy głosik tuż nad waszym uchem trajkocze z prędkością karabinu maszynowego:
-Bolku, zobac to je mój kutyk! Pinki Paj! Mikojaj mi dał i ciuchcie. To je Spajk. Ooo, Bolku jeteś slicny, koam cię. Bolku, jeteś moim kolegom, będziemy cytać bajkę, Bolku, wies? Bolku, sykryj się kotykiem, zimno jes! Bolku, telaz lobimy takom stuckę! Bolku, zobac mam flyzulę! Bolku,.....
Kiedy zadręczony psina ucieka wreszcie gdzie pieprz rośnie, bezlitosna gaduła bierze się za dadka Tomasa.
-daaadku! Bałimy się! Będę sukać. Jeden, dwa, tsy, ctely, osiem...dadku chowaj się!
Dziadek wciska się za fotel. Widać go, bo fotel za mały, żeby ukryć takiego dużego dziadka. Helka zezuje oczami, udając, że go nie widzi:
-dzie jes dadek Tomas? O, moze w kuchni! Nieeee... Moze   kamamapą ( za kanapą)? Nieeee...Moze w nociku? Nieee... 
O rany, a jeszcze niedawno marzyłam o tym, żeby moja córka zaczęła mówić. Nie zrozumcie mnie źle, jestem dumna z jej wyobraźni i elokwencji ale... boję się. Z tego strachu nadal nie wróciłam do domu z łikendu u Tomasa i Gagi. Bo tutaj słuchanie i odpowiadanie na pytania dzielimy na troje plus Bolka, a w domu będę sama. Nawet w łazience nie znajdę chwili ciszy, bo Gadzina dorosła do klamki. Wystarczy, że wejdę na sekundę, a już drzwi otwierają się, ciekawska gęba zagląda gdzie się da. I komentuje! Można się zamknąć na zamek, ale to nie uchroni przed komentarzami:
-mamooo! Otfus, to ja, Kela! Mamo, lobis kupę? Oooo, jaka kupa! Leci do domku, do mamy i do taty...
Chyba rozejrzę się za jakimś przedszkolem!


czwartek, 23 stycznia 2014

Dylematy. Jak wyjaśnić dziecku, że to co naturalne i piękne bywa także brzydkie i złe? Z kolędą w tle...

Wizyta księdza przebiegła bez zakłóceń. No prawie. Zakłócenia były  tyle, że nie z tej strony, z której się spodziewałam. Najpierw nie mogłam podpalić świeczki, a potem zapomniałam o kopercie. Tyle się mówi o pazerności duchownych, tymczasem mój ksiądz wyszedł bez słowa skargi, czy choćby najmniejszej sugestii. Dopadłam go na schodach i wcisnęłam ofiarę. Zapewne ja też wyszłam podczas tej wizyty na ofiarę, bo najpierw zapalniczka wypadła mi kilka razy z  łap, a potem omal nie podpaliłam obrusa. No i biegałam w skarpetkach po schodach. Nie moja wina, koperta, świeczki to zawsze była działka Raka. Ale o czym to ja...aaaa! Bałam się tej wizyty z racji ostatniej lekcji anatomii. Hela podchwyciła nowy wyraz (nie wiem czemu nie zapadł jej w pamięci "nadgarstek")- wagina. Bardzo go lubi i powtarza w kółko. Zazwyczaj trzyma się wówczas za krocze, żeby pokazać, że wie o czym mówi. Wolałam uniknąć takich sytuacji podczas wizyty duszpasterskiej. Moje obawy okazały się bezzasadne. Na widok uniformy służbowego naszego proboszcza, córka zmieniła się nie do poznania. Cichuteńkie "cienkuję" ( kiedy dostała święty obrazek)było jedynym słowem, które wypowiedziała. W ogóle pozowała na nieśmiałą i ułożoną dziewczynkę. Ja wiem, że to podpucha, ale  gość był zachwycony. Obyło się bez popisywania nowo nabytą wiedzą.Teraz siedzę i zastanawiam się co począć dalej w kwestii intymnej edukacji Helki. O czym mowa? Już tłumaczę. Daleka jestem od postawy: NIE DOTYKAJ, BO OŚLEPNIESZ, ale widzę (może niesłusznie) niebezpieczeństwo związane w zapędzeniu się w drugą stronę. Po latach wmawiania dzieciom, że trzeba się ukrywać, chować i wstydzić, przyszły lata na otwartość, naturę akceptację. Ja się w pełni zgadzam z poglądem mówiącym iż ciało jest piękne, nie ma brzydkich fragmentów (chociaż mój brzuch ostatnio nie zachwyca) i trzeba je szanować i kochać. Zgadzam się też, że dla małego dziecka wszystkie składowe człowieka mają tę samą rangę, tzn. głowa, ręka czy wagina są tak samo niewinne. Ale... jednak się różnią. Bo po głowie może ją pogłaskać nauczyciel w szkole, staruszka której ustąpiła miejsca w tramwaju, sąsiad, któremu powiedziała dzień dobry. Za rękę może ją uścisnąć niemal każdy człowiek. Chciałabym, żeby jednak widziała różnicę pomiędzy poszczególnymi częściami ciała, żeby potrafiła chronić swoją intymność, ale jednocześnie żeby była pełna akceptacji dla tego co naturalne. Za dużo chcę? A może za wcześnie? Póki co skupimy się na "anatomii zaawansowanej". Nauczę ją budowy oka, albo co. Albo kupię jej "Było sobie życie". 

niedziela, 19 stycznia 2014

Słomiane wdówki.

Stało się. Zostałyśmy same. Rak wyjechał za chlebem ( bezglutenowym). Nie, nie na zagraniczną obczyznę, tylko na naszą, polską. Jest ledwie 530 kilometrów od domu. W sumie, to chyba niewielka różnica. 500, 5000- i tak nie będzie wracał na noc. Widzimy ( ja i Helka) tę rozłąkę w samych superlatywach. W domu zrobiło się cicho i zniknął ohydny polar w moro. Schudnę- bo dla siebie samej nie będzie mi się chciało gotować regularnych obiadów, podwędzę coś z menu Helki. Nikt mi nie będzie wyjadał truskawkowego jogurtu. Helka uniknie kontuzji typu guzy i stłuczenia, bo główny inicjator durnych zabaw poza zasięgiem. Nie będę musiała słuchać wokalnych popisów najbardziej niemuzykalnego człowieka świata! Nie będę słyszała ględzenia o tym, że niczego nie odkładam na miejsce. Rozumiecie? Cisza, relaks, spokój. No i zaczniemy obydwie, jako szanujące się słomiane wdówki INTENSYWNE ŻYCIE TOWARZYSKIE. 
Hmmm, a teraz zejdźmy na ziemię. Wyjechał 40 minut temu, więc póki co nie zauważyłyśmy negatywnych skutków owego "porzucenia", ale to z pewnością nastąpi. Wieczorem. Będę musiała wykąpać Helkę, a nie wiem, czy potrafię, bo odkąd siedzi kąpał ją Rak. A potem będę musiała zejść do piwnicy (!) i zajrzeć do pieca. Wczoraj przeszłam przyspieszony kurs piecucha, ale te wszystkie przyciski, drzwiczki i pstryczki trochę mnie przerażają.  Później położę się spać w za wielkim łóżku i będę się bała nocnych odgłosów. A to tylko jeden wieczór! Jednak Rak mi potrzebny ciut bardziej niż rybie rower.

sobota, 18 stycznia 2014

Śniadaniowa filozofia z okazji Międzynarodowego Dnia Kubusia Puchatka. + wulgarne słownictwo+ seks w domyśle.



Pijemy kawę. Helka wałkuje Prosiaczka i przyjaciół. Rak słucha w zamyśleniu piosenki śpiewanej przez różowego stworka. Wreszcie odzywa się w te słowa:
-nie rozumiem jak można lubić Prosiaczka. Takie to małe, zahukane, wiecznie się trzęsie i boi wszystkiego. I jeszcze ten cioterski róż!
Ja:- nie masz racji. Prosiaczek jest jedynym odważnym stworzeniem. Reszta mieszkańców Stuwiekowego lasu to mitomani, samoluby i obżartuchy. Jedynie Prosiaczek potrafi przezwyciężyć własną tchórzliwą naturę dla dobra przyjaciół! A że ma nędzną posturę? Tym większe jego bohaterstwo! To nie sztuka nie bać się, kiedy jesteś duży i silny.
R:- hmmm…masz rację. Kubuś to kretyn. Tylko żarłby ten miód. Królik jest wredny i zarozumiały. Przypomina mi ciebie… albo nie! Ty jesteś Kłapouchym! Wiecznie spodziewasz się najgorszego!
J:- bujaj się! Nie jestem zarozumiała, po prostu na wszystkim znam się najlepiej. A ty niby kim jesteś?
R:- to oczywiste, Tygrysem!
J:- Mhm. Nadpobudliwy, sepleni i przekręca słowa. Do tego psuje wszystko, do czego przykłada rękę. Zgadza się.
R:- noooo! I do tego …wiesz. No musisz chyba przyznać, że ja też jestem zajebistym ..ehm… BRYKACZEM.


http://www.kubuspuchatek.ovh.org/Tapety/24.jpeg

piątek, 17 stycznia 2014

Druga strona medalu.

Rzecz dzieje się przed gabinetem endokrynolog. Jakiś czas temu Helka  umyśliła, że sobie podojrzewa troszeczkę. Zaczęła od hodowania piersi. W związku z tym, że panuje brak powszechnej akceptacji dla piersiastych dwulatek, sprawę musi zbadać specjalista. Ale wróćmy do poczekalni. Siedzimy. My i kilkunastu innych pacjentów. Przychodzą również ludzie z oddziału. Nie mam pojęcia kto jest przed kim, trzymam się tylko tego, że wchodzimy zaraz za panią w niebieskim sweterku. Pierwsza godzina mija względnie spokojnie. Helka zjada paluszki, czyta książkę, nie jest źle. Tylko z nosa kapie, bo temperatura w poczekalni zabójcza, a mój alergus źle reaguje na "gorąco". Godzinę później mała skarży się na oczy-bolą, łzawią. Na twarzy pojawiają się wypieki. I jeszcze ta nuda! Dzieciak staje na głowie, ślini mnie, ciągle pyta:
- juz dziemy pani dotol? Już badanie?
Jest źle. Po prawie trzech godzinach do gabinetu wchodzi pani w niebieskim swetrze. Hurrra! Już za moment my! Ustawiamy się z Helką przed drzwiami. Czekamy. Dochodzi dwunasta, a to oznacza, że Rakowi właśnie przepadła umówiona wizyta u dentysty. Zły jak pies, bo ząb boli. Do poczekalni wchodzi kobieta. Staje obok nas. Przy niej tłumaczę Helenie, że za moment nasza kolej, pani doktor ją zbada itd. Kiedy drzwi gabinetu się otwierają, nowo przybyła błyskawicznie nas wyprzedza i wchodzi do środka. Szlag mnie trafia. Upewniam się u innych oczekujących, czy kobieta nie była przypadkiem przed nami ( a nuż nie zauważyłam). Ludzie twierdzą, że nie. Helka jęczy uwieszona u mojej nogi. Mam dość. Mija jakieś piętnaście minut. Drzwi gabinetu się otwierają, kobieta która "wcisnęła" się przed nami wychodzi.
Mijając ją pytam:
-przepraszam, czy pani nie wie, że tu wszyscy czekają kilka godzin?
-ale ja mam chore dziecko.-odpowiada.
-mogła pani powiedzieć cokolwiek.... daję spokój, w końcu wreszcie moja kolej. Słyszę jeszcze, że  Rak coś peroruje swoim niezbyt przyjaznym tonem. Ktoś mu zarzuca, że krzyczy. Nie krzyczy, a właściwie krzyczy-nawet kiedy szepcze, ma już taki głos. Nic to, zamykam drzwi gabinetu. Doktor mówi:
-przepraszam, powinnam była poinformować państwa, że wezwałam tę panią. To wszystko dlatego, że ja jednocześnie przyjmuję pacjentów tutaj i na oddział. Musiałam przekazać tej pani informacje na temat jej śmiertelnie chorego dziecka.
Nogi mi miękną. Właśnie nawtykaliśmy kobiecie, która przyszła po wyrok dla swojego malucha. Miała na głowie rzeczy ważniejsze niż zwroty grzecznościowe.
Wyrzuty sumienia przewiercają mnie na wylot. Czuję się okropnie. Czuję, że zrobiłam coś złego. Nie jestem przecież bezduszną krzykaczką! Rak twierdzi, że nie mieliśmy prawa wiedzieć, bo nie czytamy w myślach, a jeśli szukać winnych, to w braku organizacji placówki, która umawia kilkunastu pacjentów na tę samą porę, każąc im męczyć się godzinami w paskudnej poczekalni. Twierdzi też, że mimo tej sytuacji, trzeba zwracać uwagę "cwanym gapom" które wpychają się w kolejki. Niby racja, ale ja już więcej gęby nie otworzę.

wtorek, 14 stycznia 2014

Post Kulinarny. Naleśniki z cekolem.

Składniki:
- umyte żółtko,
- mąka uniwersalna bezglutenowa,
- mąka gryczana,
-woda,
-masło klarowane,
-dziura w suficie,
-Rak i jego gadżety.

Wykonanie:
Do miski wrzucamy oddzielone, wypłukane w gorącej wodzie i obrane ze "skórki" żółtko. Wiem jak to brzmi, ale Helka uczulona na białko, więc matka oddziela dokładniej niż w laboratorium. Do żółtka wrzucamy trochę mąki uniwersalnej oraz gryczanej (bezglutenowe-wiadomo, uczulona). Dolewamy wody (bo na mleko też uczulona). Mieszamy. Na patelni rozpuszczany wiórek masła klarowanego. W tym momencie potrzebujemy Raka, który wreszcie bierze się za zaklejenie dziury w suficie, którą zrobił przy okazji instalacji pługu ( o, tu macie historię o tym, jak Rak chciał zostać wynalazcą). Podczas gdy matka wlewa na patelnię ciasto naleśnikowe, Rak zaczyna z sobie tylko wiadomych przyczyn machać pędzlem unurzanym w cekolowej zaprawce. Rzeczona zaprawa ląduje na matce, na kuchennych szafkach oraz w cieście. Wułala! Tym sposobem szanowny małżonek zafundował sobie stek wyzwisk, matce kolejne mycie żółtek, a Helce drugie śniadanie później niż zwykle ( bo przecie nie dam dzieciakowi cekolowych naleśników). A jak Twój mąż pomaga Ci w kuchni?

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rakowa miłość rządzi się swoimi prawami...

Romantyzmu męża mego nie mierzy się w czułych słówkach. Rak nie biega z kwiatkami, nie przywiązuje wagi do dat, rocznic i nie obsypuje komplementami. Taki typ. Choć jest pewna poprawa! Helka nauczyła go mówić "kocham cię". Wcześniej odczuwał pewien dyskomfort związany z miłosnymi wyznaniami. No drapały go w gardło, przecisnąć się nie chciały. Bynajmniej, nie oznacza to, że wyszłam za człowieka pozbawionego uczuć! Rak jest uczuciowy, tyle, że wyraża to inaczej niż większość ludzi. Taka sytuacja:
- masz. -rzecze czule mój prywatny mistrz flirtu, podając mi papierowe zawiniątko.
- co to...ojej, jakie świetne!- odwijam i oczom mym ukazują się skarpety z kategorii "ciepluchów". Takie paskudne, że aż urocze. Z pomponami i antypoślizgową podeszwą. Moje ulubione.
- dziękuję, Raczku, ale czemu zawdzięczam ten dar? -pytam, bom ciekawa.
- widziałem rano, że te w których chodzisz mają już dziurę na paluchu.
Tadaaam! Rozumiecie? To nie skarpetki, to znaczy skarpetki, ale nie tylko. To miłosne wyznanie by Rak. Wyraz troski i opiekuńczych zapędów. Taki na wskroś prozaiczny a przy okazji hiper-romantyczny gest. 
Ot, rakowy romantyzm. 


sobota, 11 stycznia 2014

Ratunku!

Żądam równouprawnienia! Ja-matka jestem człowiekiem. Chcę być traktowana z należytym szacunkiem. Chcę, żeby jakaś organizacja wzięła się za walkę o respektowanie moich praw! Powstała masa poradników mówiących o tym, że dzieciak też ludź, że trza go szanować, wszystko mu tłumaczyć i takie tam. Ja uwierzyłam. Tłumaczę cierpliwie, odrzucam przemoc, staram się wysłuchać i zrozumieć. Czy ja nie zasługuję na to samo? Zasługuję, powiecie, ale skoro tak,  to się pytam, czemu ta mała Zgaga mnie nie traktuje poważnie?! Niech ona też mi tłumaczy, co i dlaczego robi. Niech ktoś wreszcie napisze poradnik, o tym jak należy traktować matkę! Trzeba chronić matki przed małymi terrorystami! Moja Maczeteros* próbuje mnie ostatnio doprowadzić do szaleństwa swoją niekonsekwencją, żywiołowością, niekonwencjonalnością i miłością. Głupieję, nie rozumiem i mam mętlik w głowie. Ale po kolei...
Jednego dnia okazuje się, że moja warzywolubna córka nagle staje się drapieżnikiem. Je wyłącznie kotlety. Trwa to ponad dwa tygodnie. Niezłomna matka i tak gotuje warzywka i próbuje nakarmić dzieciaka ( dla zdrowotności). Dzieciak gardzi- najbardziej marchewką. Kiedy w zupie trafia się marchewkowy rozgotowany kłaczek, dzieciak się DUSI! Czka, prycha, w końcu wypluwa sobie do talerza. Taki stan rzeczy  trwa dwa tygodnie. W końcu matka się poddaje. Zamiast zupy pełnej warzyw podaje pomidorówę z kukurydzianym makaronem. Helka zagląda w miseczkę i pyta:
-mamo, dzie je kekewka (marchewka)?
-??? Chcesz marchewkę?
-tak! Lubię!
Matka wyławia z gara marchewkę, wrzuca do miski. Helka pochłaia całą krzycząc:
-niam niam, is dylisys*!
Matka durnieje.
Innym przykłądem niekonsekwencji są konszachty z Bolkiem. Bolek to posokowiec bawarski. Mieszka u babci Gagi i dadka Tomasa. Kiedy Helka ma dobry humor, nazywa go swoim kolegą:
-kolego Bolku, koć goglądać bajkę! 
Obejmuje psisko za kark, przytula się doń, ewentualnie próbuje ujeżdżać. Bywa jednak, że w przypływie jakiegoś szaleństwa, córka postanawia...bać się panicznie kolegi Bolka. Wrzeszczy, wspina się na najbliżej stojącego członka rodziny, byle dalej od biednego psiny.To trwa tak długo, dopóki wydaje jej się zabawne. Potem znowu ciąga biedaka za uczy. Ogłupiałe stworzenie stara się unikać jej towarzystwa.
Podobnie traktuje matkę ( tyle, że ta z przyczyn oczywistych nie może jej unikać). Przychodzi się poprzytulać, lub wyznać miłość. To miłe. Gorzej, gdy postanawia, że nieświadoma niecnych zamiarów rodzicielka będzie jej partnerką w popisach akrobatycznych! Raczyca siedzi na kanapie. Helka wspina się na oparcie. Łazi w te i we wte delikatnie trącając matczyną makówkę. W pewnym momencie wskakuje zaskoczonej ofierze na gębę. Ze zwinnością kapucynki, zarzuca biednej kobiecie uda na ramiona, a jej dupsko ląduje  na  twarzy! Tyłem. Łobuz opiera ręce na matczynych kolanach i tym samym matka zostaje pokonana. Tkwi na niej wygięte pod dziwnym kątem dwanaście kilo czystej miłości. Strach się zerwać, żeby nie zrobić gnojkowi krzywdy. Z drugiej strony siedzieć tak nie można, bo to i szyja boli i oddychać ciężko z nosem przygniecionym przez zadek. W końcu rozbawiony dzieciak lituje się i złazi. W ramach przeprosin daje buziaki.Całuje oczy i brodę. Już prawie jej wierzę i wybaczam kiedu nagle małe usta otwierają się szeroko i  chaps! Za nos. Nie gryzie, obejmuje tylko i dmucha. Odrywam pijawkę i patrzę z niedowierzaniem na ubawioną twarzyczkę.
-co ty robisz?! Czy ty jesteś mądra?!
-nie! Jetem Kela!

Żądam ochrony!

*Los Macheteros- terroryści z Puerto Rico.
*It's delicious!- tak, to z Dory.

 

czwartek, 9 stycznia 2014

Żarty, żarciki, żarciczki.

Chyba mamy jakiś skok rozwojowy. Znaczy Helka ma, bo mnie to już raczej nie grozi. Zbystrzała jakoś tak ostatnio, mądrzy się strasznie i próbuje ( z pozytywnym skutkiem) robić z nas głupków. No i ma poczucie humoru! Oprócz arcyzabawnego puszczania bąków wieńczonego salwami śmiechu ma w zanadrzu sporo innych żartów na poziomie. Jako, że wystrzeliła w górę jakieś 10 mm, dorasta do włącznika światła. Za każdym razem kiedy ktoś zamyka się w łazienkowej samotni musi liczyć się z tym, że Zgaga zgasi "tatełko". Rak krzyczy wtedy:
- aaaaaaaaa, pękły mi oczy! Ratunku! 
Oboje tarzają się ze śmiechu z powodu tego żartu. Wiadomo już po kim dzieciak lubuje się w kloacznych dowcipach. 
Innym zabawnym żarcikiem jest...kanibalizm. A zaczęło się tak:
Rak: Helu, co zjesz na śniadanie? Bułkę?
Helka: Nieeeee...
R: Płatki?
H:Nieeeeeeee.
R: Kaszkę?
H: Nieeee....
R: A może poczęstujesz się moim wielkim paluchem?
H: (po chwili namysłu) Tak! Niam niam niam niam...
i dawaj, rzut na glebę i ojca w stopy gryźć! A potem capnąć matkę w kolano! Od tamtej pory, jak tylko robi się nudno córka próbuj nas spożyć. Wrzeszczy przy tym:
-niam niam niam, źjem mame, żjem paluk!
Paluki też są zabawne. Helka twierdzi, że jej stopę zamieszkuje pięć istot:
Wiejki Paluk Bubula (Wielki Paluch Cebula), Kela Paluk, Tetynka Paluk, Dzieciak Paluk oraz Dzidziuś Paluk.
W ramach żartu próbuje czasem oszukać nas podczas prezentacji:
- To je Wiejki Paluk Kokół! (brokół) Hahahahahahahahaaaaa! Nieeee, to je Bubula! Hahaha...
Ot, tak wygląda dwuletnie poczucie humoru. Strach pomyśleć co będzie, dalej....


Chciałam Wam pokazać rodzinę Paluków, ale nie dysponuję fotą. Wklejam za to cwaniaka z miodem w uszach. Czai się za drzwiami, żeby mnie zjeść!



A tu idzie straszyć matkę Pajątkiem :)

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Sztuka latania.

Zachwyca mnie łatwość z jaką Helka ulega transformacji... W jednej chwili zmienia się na przykład  w słonia.
-Jetem toniem! Tuluuuuu.... . Tupie donośnie stópkami i powolnym krokiem przemierza sawannę z dywanu. Kiedy słoniowy żywot zaczyna być nudny, szybciutko przeistacza się w żabę:
-Błaba, błaba... Mamo, kace, jetem babą! Hop! 
Skakanie też szybko staje się nudne, więc wypada pobyć przez chwilę żyrafą. Pewnie nie wiecie, że żyrafy robią :
-majli majli majli. 
Nikt nie wie dlaczego, ale kto by tam zrozumiał żyrafę. Taka zabawa może trwać długo. Do czasu, aż ktoś z nas poprosi, aby Helka była pomidorem, albo szklanką. Pomidory i szklanki wcale "nie robią" więc wśród śmiechu i krzyków:
-pidol nieeee, mamo, pidol nie! 
transformacje się kończą. Póki co. Zakładam, że niebawem Helka nauczy się naśladować również przedmioty nieożywione. Z równą łatwością przychodzą małej Zgadze starty do lotów. I tak wróżki latają z majestatycznie rozłożonymi ramionami. Ptaszki machają nieco panicznie swoimi skrzydełkami i wrzeszczą 
-fluuu, fluuuu, fil, fil, fluuu....
Pszczółki natomiast  poruszają się najszybciej. Machają skrzydłami jak szalone i robią:
-dzzzzzzyyy, dzyyyy -prawie zawsze dodają- mamo, pat, Kela je tsółką!
Kiedy patrzę na tę podniebną działalność córki, przypominam sobie świat, w którym żyłam wiele lat temu. Ja też wierzyłam, że mogę latać. Widziałam pewne techniczne niedociągnięcia. Wydawało mi się, że jedyną przeszkodą na drodze do latania jest fakt, iż zbyt wolo macham rękoma. Kilkadziesiąt razy zeskoczyłam ze szczytu kanapy szaleńczo bijąc powietrze rozłożonymi rękami. Pewnie próbowałabym dalej, ale porzygałam się z wysiłku. Potem zmądrzałam. Robiłam skrzydła z tektury, lotnie z koca, skakałam z większych wysokości. Za każdym razem wydawało mi się, że sukces jest tuż tuż, że opadam wolniej, a to już prawie latanie! A potem dałam sobie wmówić, że człowiek nie potrafi latać i... dorosłam. Jestem nielotem. Przekonanym o tym, że prochu nie wymyśli. To przykre, bo przecież już prawie latałam! To chyba różni genialne umysły od przeciętniaków. Zostaje w nich (w tych genialnych) dziecięca cudowna wiara we własne możliwości. Nie wierzą za to w dorosłe zapewnienia, że człowiek nie potrafi oderwać się od ziemi. Bo przecież potrafi! Myślę, że gdyby nie dziecięce marzenia o lataniu, nie byłby nie tylko samolotów, ale również silnika parowego, internetu, penicyliny i masażera stóp. 
Tak, jestem pewna- matka, która myśli, że jej dziecko jest genialne, ma rację. Wszystkie dzieci są genialne. A potem my, dorośli skutecznie wybijamy im geniusz z głowy. Wmawiamy, że ważniejsza jest nauką literek i cyfr, że całki i różniczki to nauka, a pomysł, by wymyślić lekarstwo na wszytko, to mrzonka. Dlatego tak niewiele cudownych dzieci wyrasta na cudownych ludzi. 
A Helka? Niech lata. Niech lata jak najdłużej i jak najwyżej. Jeśli ktoś ma jej kiedyś podciąć skrzydła, nie będę to ja. A nuż wymyśli proch?

niedziela, 5 stycznia 2014

Nowy początek!

Uwielbiam noworoczne postanowienia! Nie, żebym tam zaraz w jakimś wytrwała, ale zawsze je robię. Nowy rok, czysta karta, nowy początek. Tym razem wszystko ułoży się jak należy. Tak oszukuję się za każdym razem, kiedy wystrzały fajerwerków oznajmiają nadejście kolejnej szansy.
Plany na 2014 mam sprecyzowane. Postanowienia nie zmieniają się od przeszło dziesięciu lat. W 2004 popełniłam listę i do tej pory nie udało mi się odhaczyć wszystkich pozycji. Niektóre wykreśliłam jako nierealne ( z wiekiem człek widzi własne ograniczenia), niektóre jakimś cudem udało mi się zrealizować. Których zaniechałam? Chyba sami się zorientujecie...

 - schudnę 10 kilo ( na zawsze, nie na pół roku!), 
- zrobię prawko,
- będę się zdrowiej odżywiać,
- wyjdę za Hugh Jackmana,
- urodzę dzieciaka przed 30,
- zrobię karierę,
- zostanę dziewczyną czerwca w Playboyu,
   powiększę cycki,
- będę lepszym człowiekiem,
- przestanę obrabiać tyłki,
- nie będę złośliwa,
- zostanę wolontariuszką,
- polecę w kosmos,
-zacznę ćwiczyć,
- ugotuję gołąbki.

Jak widzicie jestem zarobiona. W ciągu dziesięciu lat udało mi się zrealizować jedno postanowienie. Trzy wykreśliłam, jako mało prawdopodobne. Dopóki nie wykonam ( lub nie wykreślę) reszty, nowej listy nie będzie! W tym roku na tapetę biorę  prawko i kosmos. Wbrew pozorom, to nie lot w kosmos jest opcją mniej realną. Prawko wałkuję bowiem od 2011. Trzymajcie kciuki!




czwartek, 2 stycznia 2014

Epitafium

Widziałam z bliska koniec świata. Cudzego świata. Otrząsnąć się z tego ciężko nawet gapiowi. Zwłaszcza takiemu, na którego czeka w domu dziecko. Kiedy na powitanie usłyszałam helkowe- mamo, koam cię, poczułam samolubną radość. I choć kilka chwil później śpiewałyśmy wesołe piosenki, moje myśli uparcie wracały do małej trumienki, małego krzyża i wielkiej pustki.

Kiedy umiera dziecko, to tak jakby umarł świat. 
Blask słońca staje się posępną poświatą. Powietrze, ciężkie od rozpaczy zatruwa umysły strachem i beznadzieją. Ziemiste twarze, pełne bezdusznej chwilowej litości, ręce ściskające wiązanki, oderwane od skrobania ziemniaków na obiad.
Kiedy umiera dziecko, to tak jakby umarł Bóg.
Bo czymże jest wieczne zbawienie w obliczu pustego lóżeczka? 
Kiedy umiera dziecko, to tak jakby umarł czas.
Tak jakby umarła radość.
Jakby umarł sens.
A potem ty, gap, obserwator tego końca świata, wracasz do domu. Małe ramiona otaczają twoją szyje. Drobne ciałko wtulone w pierś. Pieszczotliwe słówka szeptane do ucha. W jednej chwili serce znów zaczyna bić. W błyszczących oczach twojego Świata, Kosmosu, Wszystkiego- odnajdujesz na nowo radość, piękno i sens. I Boga. Przecież musi być, skoro istnieje ona. Okrutna ulga przewierca duszę. Jak dobrze, że to nie ja. Maleńka mogiłka wydaje się być odległym wspomnieniem. Trzeba ją wyrzucić z serca i pamięci jak najszybciej. Żeby nie zwariować.
A co  dla tych, którzy wrócą do cichego domu? Których serca wyrwano z piersi i zamknięto w drewnianej skrzynce? Którzy zmierzyć się muszą z widokiem porzuconego misia? Co dla tych, którzy znajdą w praniu malutką skarpetkę nie do pary, ale nie znajdą już stopy, na którą pasuje? Dla nich jest obietnica przyszłego ukojenia. Bo nic nie trwa wiecznie. Każda przepaść ma swoje dno. Każda rozpacz ma swój kres. Tak mówią psycholodzy.