poniedziałek, 9 grudnia 2013

O odchudzaniu, ćwiczeniach, i mordowaniu się w imię kaloryferowych żeber na brzuchu.

Odchudzam się odkąd pamiętam. Moja metoda nie jest jednak specjalnie skuteczna. Stosuję odjutronizm. Ewentualnie zjadam kalorie na przód. Tzn. zjadam dzisiaj to, co powinnam zjeść w ciągu trzech dni, obiecując sobie, że pojutrze nie zjem nic i bilans wyjdzie na zero. Uzbierałam tym sposobem 123 560 000 kalorii do oddania. Póki co, nie chudnę. Mam jeszcze kilka innych zasad nie pozwalających na zrzucenie wagi. Mianowicie, odchudzanie zostaje zawieszone kiedy:

-w pobliżu znajduje się czekolada,
-jest szansa na wypicie kalorycznego drinka, lub piwa imbirowego,
-mam okazję nawtranżalać się w lokalu gastronomicznym,
-są święta,
-wpada siostra z filmem na dvd i pakami chipsów,
-kiedy mi się nie chce.

Jedynym ustępstwem na rzecz mojej wiecznej diety, jest niesłodzenie niczego. Doszłam do tego, dzięki Ducanowi, którego jakiś czas oszukiwałam. Podjadałam trzymając łeb w lodówce (żeby Ducan nie widział). Mimo dywersyjnego sabotażu rzeczonej diety udało mi się zrzucić kilka rozmiarów. Jako, że oszukiwałam- prawie bezboleśnie. Cukru od tamtej pory nie ruszam ( cukru z torebki, ten z czekolady uwielbiam).  Próbowałam również diety opartej na niczym. Tzn. dwie kromki chrupkiego pieczywa dziennie. Z chudym twarożkiem, albo jakąś odtłuszczoną wędliną. Wyjątkowo skuteczna dieta. Polecam każdemu, kto ma ochotę szczupło prezentować się na własnym pogrzebie. Mam z tamtego okresu  zdjęcie-ku przestrodze. Chude wcale nie jest takie piękne. Najlepszą dietą, która pozwoliła mi schudnąć, była ciąża. Najpierw chudłam, bo nie mogłam jeść, potem jadłam wyłącznie sałatę, zielone ogórki, sorbety i tego typu potrawy. Pod koniec odżywiałam się głównie czekoladowym ciastem. Rezultat był taki, że miałam najlepsze nogi i cycki w historii. Kiedy urodziłam trzy i pół kilogramowy cud, ważyłam z miejsca siedem kilo mniej. Potem karmienie- chudłam dalej. Kiedy słyszę- ciąża zrujnowała mi figurę, nie wiem o co chodzi. Mnie naprawiła! Na krótko. Po burzliwym okresie karmienia piersią, dojadłam. Jakieś dziesięć kilo. Wynagrodziłam sobie w ten sposób wszystkie wyrzeczenia. Nagroda średnio jednak przypadła mi do gustu. Małe, świńskie oczka zatopione w tłuszczu, tyłek jak u wszystkich kardażjanek razem wziętych. Słabo. Wpadłam w rozpacz. Ukoiłam ją kolejnymi kilkoma kilogramami uzbieranymi z czekolady i boczku. Jeszcze gorzej. A potem okazało się, że Helka ma dietę. Matka zaczęła czytać etykiety i strach ją zdjął. Nie wiedziała, że zdarza jej się pochłonąć przy okazji jedzenia zupy, całą tablicę Mendelejewa zawartą w rosołowej kostce. Z domu zniknęły wszelkie tego typu paskudy. Matka je lepiej i zdrowiej. Oszukiwała Ducana i wygląda jak człowiek. Nie jak trzcinka, ale wystarczająco dobrze, żeby dzieci nie wołały za nią Moby Dick. Kupiła sobie rower, przestała za to kupować gazowane napoje. Czasami oczywiście dezerteruje z tej zdrowej ścieżki. Opchnie po kryjomu (przed Helką) jakiegoś burgerka albo parówę. Ma też problem z masełkiem. Wiadomo przecie, że tłuszcz to nośnik smaku, a masełko to już w ogóle! Aaaa, jeszcze ten osławiony syrop glukozowo-fruktozowy. Wywalony z menu. Jemy zdrowiej, lepiej, mniej. Nie kupujemy słodyczy ( bo nie będzie Hela patrzeć, jak się matka ciachami obżera). To długotrwały plan. Powoli, do celu-do zdrowia, nie do kaloryfera na brzuchu. Gdzieś tam w głowie matki zaświtała kiedyś myśl, że może przyłączy się do Chodakowskiej. Na krótko. Kiedyś zobaczyła cytat z tejże mentorki- ćwicz tak, jakby od tego zależało Twoje życie! Bo to prawda! Jak dla mnie-gówno prawda. Nosiłam już wszystkie możliwe rozmiary od 34 do 42, nie miało to większego znaczenia. Najlepsze rzeczy spotykały mnie przy 38. Największe branie (możliwości, bom przecie stateczna mężatka) odnotowałam przy czterdziestce. Wmawianie sobie i innym, że od wysportowanej sylwetki zależy ludzkie życie i jego wartość jest według mnie bzdurne a w niektórych przypadkach bywa niebezpieczne. Dla tych nieodpornych psychicznie. Oczywiście, niektóre kobiety odnajdą w fitnesie swoją ścieżkę, będą w tym szczęśliwe. Większość jednak, potraktuje to jak wszystkie diety świata. Będzie to robić po to żeby "wyglądać". Bo koleżanki już mają kaloryfer. Nie z wewnętrznej potrzeby, a zewnętrznego przymusu. Bo przecież kobieta powinna mieś sterczące obojczyki, brzuch jak dechę, zero tłuszczu i nogi niczym ofiara głodu. Za jakiś czas, sięgnie po kremówkę a przekonawszy się, że nie odnotowano wzrostu wagi sięgnie po drugą. A potem pójdzie z koleżankami na pizzę albo do pierogarni. I tak przez jakiś czas. A potem opuści jeden trening. I drugi. I kolejny. Kaloryfer zniknie. I co, będzie przez to mniej warta? Jej życie automatycznie straci sens? Mąż przestanie kochać? No błagam! Nasze życie zależy od innych czynników, niż skalpel i killer. Na szczęście. Bo gdyby jednak zależało od ilości kalorii spalonych na siłowni, to...moje byłoby nic nie warte. 

Ps. Nie jestem wrogiem wysiłku fizycznego! Sama mam nadzieję na to, że kiedyś odnajdę sport, który mnie nie znudzi po pięciu minutach. Tyle, że słabo szukam. Jakieś propozycje?

12 komentarzy:

  1. e tam...sport na początku nudzi i nie jest fajny ale im więcej go uprawiasz tym bardziej lubisz:) mnie niestety w okresie ostatnim coś bardziej znudzenie dopada i nie zawsze mi się chce. u Nas też nie ma kostek i tych tam. są za to zioła, pomidory prawdziwe itd. i już wazne zeby kochac siebie a nie tylko i wyłącznie killera;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chciałabym tańczyć. Serio. Dobry kurs tańca to świetne ćwiczonko. Tyle, że Rak ma alergię. A ja chciałabym tak w parach, nie żadne juken densy. Marzy mnie się tango:) Myślę, że to by mnie nie znudziło:) Tyle, że sama nie pójdę. Nie będę przecie nogi na obcego chłopa zakładać:)

      Usuń
    2. dobra, pójdę z Tobą:)

      Usuń
  2. A ja cwiczę sobie z panią Ewą już 3 tygodnie. Widzę efekty, ale chcę mieć właśnie taki kaloryferkowaty brzuszek. Z mięśniami, a nie suchymi żebrami.
    I lubię swoje ćwiczenia i pot spływający po tyłku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i świetnie! Jeśli naprawdę tego chcesz, to jest dobry wybór! Mnie krew, pot i łzy nie robią. Ani kaloryfery. Ale przyznaję, że chętnie ogarnęłabym smukłą sylwetkę:) Tyle, że moja niechęć do ćwiczeń jest większa, niż owo pragnienie. I nie chodzi mi o to, że kaloryfer na brzuchu jest dobry, albo zły. Chodzi mi o to, że nie stanowi o o naszej wartości:) Powodzenia w dążeniu do celu:)

      Usuń
  3. Ja się nigdy nie odchudzałam i... dobrze mi z tym mimo mojego rozmiaru. ;)

    Co do sportu - także poszukuję. :D Mam jeden, który nigdy mi się nie znudzi i którym interesuję się od dziecka, ale tylko jako kibic. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od kibicowania się nie chudnie. Kibicowanie wymaga bowiem picia piwa i jedzenia chipsów:D

      Usuń
  4. ja nie potrafię być na żadnej diecie. nie umiem, i nie chcę - za bardzo lubię jedzenie, lubię smakować i nie liczę kalorii, nigdy.
    dlatego teraz, jak już przemiana materii nieco zwolniła biorę się za ruch. lubię to, ale nie wszystko mi pasuje. np. Chodakowska mnie wkurza. 6 minut ledwo dałam radę ją oglądać.
    MelB, spoko. ćwiczę, nie codziennie, ale staram się chociaż te 3-4 razy w tygodniu.
    najlepiej mobilizuje mnie do ćwiczeń wyjście z domu. zanim urodził się Drugi Kriters chodziłam na siłownię, gdzie miałam sprzęt, zajęcia dodatkowe. wybrałam zumbę i sh'bam (zumba do muzyki latynoskiej). genialna sprawa. sama przyjemność, a po 30 minutach padasz na parkiet jak szmata :D ale 5 minut na regenerację i jeszcze spokojnie dociskałam 1-2h na bieżni, rowerku czy innym sprzęcie :) po nowym roku chcę wrócić. i jeszcze na pole dance :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie- to powinna być przyjemność. Krew pot i łzy w imię osiągnięć sportowych-tak. W imię płaskiego brzucha-nie dla mnie:)

      Usuń
  5. to tak jakbym czytała o sobie :-) ... Ale może kiedyś zachce mi się ćwiczyć ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm. Stawiam diagnozę- lenistwo! U mnie skutecznie hamuje wszelkie próby:)

      Usuń
  6. Naprawdę śietnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń