czwartek, 31 października 2013

Rzecz o tym, jak Rak Helkę odchudzał...


Kiedy dziecko kończy dwa lata zamyka się pewien etap w jego życiu. Przestaje być dzidziusiem, maluszkiem i bobasem. Staje się dziewczynką albo chłopcem. Zmienia się sposób, w jaki społeczeństwo traktuje takiego człowieczka. Rozumiecie, na widok bobaska ludzie zazwyczaj idiocieją, żeby nie było-ja też. Zaglądasz do wózeczka, widzisz takiego okrąglaka puciatego i zaczynasz: a gu gu gu! Cio śłychać malusi lobalku? Powiedź cioci- a gu gu gu! To się samo robi, nawet jeśli próbujesz zachować powagę. Na widok dwuletniej panny nikt się już nie pieści. Można usłyszeć: ojej, jak ty urosłaś, albo: jaka duża! Nikt nie guga i nie cuduje. Kończy się też ulgowe traktowanie i usprawiedliwianie ( bo ona taka malutka, jeszcze nie rozumie). Zaczynają się pierwsze obowiązki. Oczywiście ów krok w dorosłość ma również zalety. Wreszcie dostępne są rozrywki- kina, hale zabaw itd. Kinowy poranek został wybrany na pierwszy ogień w ramach inicjowania kulturalnego życia Heleny. Razem z tatą Rakiem, wielką torbą  oraz  plecakiem z żyrafą wybrała się którejś soboty do kina. Matki niet- ojciec i córka powinni czasem od niej odpocząć. Oczywiście żal był. Bo to takie doniosłe wydarzenie, pierwszy raz a ja nie zobaczę. Zaplanowała Raczyca wszystko ze szczegółami. Znalazła seans o króliczku Parauszku ( ojciec mógłby zabrać na thriller albo innego Wałęsę), spakowała dużo bezgluteniastego jedzenia. Na mieście dzieciak nie zje, a przecież musi być zabezpieczony na wypadek gdyby w wyniku trzęsienia ziemi, wejście kina zostało zasypane i musieliby tam czekać na ratunek. Albo inwazja obcych zatrzymałaby ich w drodze powrotnej... Wiem, to mało prawdopodobne, ale umysł matki działa w specyficzny sposób. Wynajduje wszystkie możliwe i niemożliwe zagrożenia, oraz stara się przed nimi zabezpieczyć. Tak więc Rak obładowany torbą z jedzeniem i lekarstwami oraz Helka z żółtym plecakiem na wątłych ramionach udali się do multipleksu. Ostatnie wskazówki przed wyjściem: zanim ją posadzisz, sprawdź czy na fotelu nie leża okruchy, pilnuj,żeby jakaś nadgorliwa hostessa nie poczęstowała jej ciastkiem albo inną trucizną, nie gap się na hostessy, tłumacz jej wszystko co robicie, zapamiętaj jej reakcje, żeby mi opowiedzieć, nie spuszczaj jej z oka.... i daj jej śniadanie, bo nic nie zjadła, wypiła tylko filiżankę quasi mleka! Dyspozycje dotyczące śniadania wydałam jakieś piętnaście razy. Jest w plecaku, daj koniecznie, dziecko głodne. Myślę, że nagadałam za mało, bo okazało się, że dziecko śniadania nie dostało. Do taty dotarło tylko: śniadanie, mleko. Uznał zatem, że "zjadła" na śniadanie mleko i starcza ( starczało jak miała 6 miesięcy). O drugim śniadaniu nie słyszał ( choć przysięgam, że sam zjada co najmniej dwa drugie śniadania). Przewidująca matka zapakowała też dziecku do plecaka chrupki- kinowy popcorn jest niebezpieczny ( dla Helki, nie dla reszty ludzkości). To było dla zbytku, żeby sobie dzieciak w kinie pochrupał. Ojciec, który sam wpieprza wiadro popcornu na seansie, wydzielił dziecku...trzy chrupki. Tak więc kiedy rodzina spotkała się ponownie a matka wyciągnęła z ojca zeznania była zła. Okazało się bowiem, że od mleka wypitego o 8 rano aż do 13.30 dzieciak zjadł 3 chrupki kukurydziane! Dla matki to był cios. Dzieciak, który jeszcze przed chwilą ( zanim się dowiedziała o diecie "3 kalorie" zaserwowanej przez tatusia) wyglądał zdrowo, nagle zaczął chudnąć i blednąć w oczach! Normalnie sterczący brzuszek w jednej chwili stał się WYDĘTY jak u małych ofiar głodu. Oczy zrobiły się szkliste, spojrzenie nieprzytomne i w ogóle dzieciak bliski był omdlenia. Przez chwilę, bo objawy śmierci głodowej zniknęły, kiedy ojciec wyjaśnił, że o 13.30 Helka wtrząchnęła zupę i dopchała bułą. Nie zmienia to jednak faktu, że więcej ich samych nigdzie nie puszczę. Czarę goryczy przepełniło to, że kiedy spytałam o wrażenia z kina ojciec odparł: no, oglądała. Normalnie. Rozumiecie? Ja bym miała materiału na trzy kolejne posty, gdybym z nią tam pojechała, a on mi mówi, że normalnie oglądała! Helka była bardziej wylewna. Opowiadała z przejęciem, że z tatą w kinie oglądała "wiejką" bajkę. Twierdzi, że chce jeszcze. Z tatą. A ja nie wiem, czy taki survival jest dla dziecka dobry...

wtorek, 29 października 2013

poniedziałek, 28 października 2013

Helkowa norma.

Normalne dwulatki... nie do końca są normalne.         
         Zielone dziecko wchodzi do kuchni, kiedy mieszam w garnku bezglutenowy makaron. Po uważnym przyjrzeniu się, stwierdzam, że dziwnie ubarwiona istota to Helka.  Ma intensywnie zieloną twarz, dłonie i koszulkę.
-to mamy! Keli nie!- mówią ugodowym tonem zielone usta. Zielone łapy oddają mi małe czarne pudełeczko z napisem INGLOT. Puste. Reszta niewykorzystanego cienia została rozdeptana i rozniesiona po domu przez Helkowe bamboszki.
          Wchodzę do sypialni. Na łóżku siedzi skulona Helka. Obok niej leżą skarpetki w tęcze. Zmarszczony nos mojej córki tkwi....pomiędzy paluchami jej własnych stóp. Słychać wyraźnie świst wciąganego nochalem powietrza. Ewidentnie wącha. Po każdym "zaciągnięciu" wybucha głośnym śmiechem.
        Siedzę przy stole spijając kawę. Do pokoju wchodzi Helena. Na głowie ma wielkie plastykowe wiadro. W rączkach niesie papierową "tararę" (po naszemu- gitarę). Gra i śpiewa: mmmmmmmm, jed kapapkeeeee, jed kapapkeeeee, pab babaw, jed kapapkeee( jedz kanapkę, jedz kanapkę, plac zabaw, jedz kanapkę). Po wysłuchaniu recitalu pytam spokojnym tonem: Helko, gdzie się podział twój rozumek? Artystka zdejmuje wiadro i porzuca instrument, zagląda do przedpokoju i woła: Umku*, lalo*, lalo! Jete tutaaaj? Odwraca się do mnie i rozkładając ręce w geście bezradności mówi- nie ma umku!
       Tak wygląda normalny poranek. W tygodniu mam takich siedem.


* umek, umku- rozumek, rozumku.
* lalo-halo.
* jujujka- wiewiórka (nie ma jej w tekście, ale bardzo lubię to słowo).


niedziela, 27 października 2013

Retrospekcja II



  Intuicja

-Synek będzie, kochana pani, na bank! Mały brzuszek, ładna cera, nie ma to tamto, szwagierka miała tak samo! Ja się na tym znam, chłopak będzie jak malowanie! – sąsiadka nie miała wątpliwości, co do płci mojego przyszłego potomka, zresztą co tu dużo mówić  ja też nie miałam wątpliwości! Marzyłam o nim od dawna, a kiedy okazało się, że jestem w ciąży, WIEDZIAŁAM, że będę miała synka. Intuicja!  Wertowałam kalendarz w tę i z powrotem w poszukiwaniu odpowiedniego imienia, przeglądałam sterty czasopism z pomysłami na wystrój chłopięcych pokoików i marzyłam… . Mały dżentelmen? A może rozkoszny łobuziak? Maurycy! Tak,  to dobre imię, nie ma głupkowatego zdrobnienia, pasuje do nazwiska. Będzie miał piękne oczy swojego taty, po mnie odziedziczy zamiłowanie do książek. Będziemy jeździć na rowerach, grać w piłkę i robić wszystkie  „ chłopackie” rzeczy,  a przy tym nauczę go również wrażliwości, dobrych manier…  -  może Helenka?- przerwał moje rozważania Rak- bo wiesz, to może być dziewczynka. Nad dziewczynką się nie zastanawiałam. Dziewczynka nie mieściła mi się w głowie. Co można robić z dziewczynką? Czesać lalki?! Dziewczynki są….  Zresztą, po co miałam rozmyślać o dziewczynce, skoro „czułam” chłopca?  Kobieca intuicja to narzędzie czulsze niż aparat do USG. Zwłaszcza intuicja przyszłej matki! Dla świętego spokoju zgodziłam się na Helenkę- jeśli będzie dziewczynka ( a przecież WIEDZIAŁAM, że nie będzie).
            Helena urodziła się 22 września w imieniny Maurycego. Ma piękne oczy swojego taty. Od dnia w którym badanie USG ujawniło, że intuicja nie jest moją mocną stroną, miałam dużo czasu, żeby przygotować się na powitanie małej kobietki. Co można robić z dziewczynką? To samo, co    z chłopcem plus sukienki, warkocze, wstążeczki i różne takie.  Sąsiadka jeszcze długo po narodzinach Helki przekonywała mnie, że to musi być chłopiec. W końcu jej teoria miała mocne naukowe podstawy...

czwartek, 24 października 2013

Bacia Gaga Vs Mumu Ago

Bacia Gaga to nietuzinkowa postać. Przez własne dzieci nazywana  Mumą Ago. Jest Mamą ( przez duże M) do piątej potęgi. Urodziła matkę Rak a także Nanka, Jujka Daida, Józię oraz Natiego Tazaka. Nieźle, co? Wyobraź sobie nocne wstawanie, pieluchy, kolki, przecieranie obiadków,  ząbkowanie, bunt dwulatka, rozwolnienia,  bunt czterolatka, ospę wietrzną, bunt ośmiolatka, wywiadówki, zawody miłosne, bunt nastolatka.....a teraz pomnóż razy pięć! Mówiłam? Nietuzinkowa! Swojego czasu przetrzymała takie historie, że gdyby była facetem, nakręcono by o niej film (widzę to tak- Mumu Ago ( jako facet z umięśnioną klatą) stoi na szczycie wieżowca. Ma na sobie niebieskie rajstopy i wielkie S na piersi. Czerwona peleryna łopoce na wietrze. Znów uratował(a) świat. The End. Dwanaście nominacji, siedem oskarów). Mimo takiego bagażu doświadczeń, Bacia Gaga na ogół pozostaje przy zdrowych zmysłach. Na ogół- czyli nie zawsze, ale trudno się dziwić. 
Bacia Gaga i Mumu Ago, to niby ta sama osoba. Niby, bo coś tu jednak się nie zgadza. Doskonale pamiętam, że Mumu Ago nie pozwalała swoim dzieciom na twórcze bazgranie po ścianach, kreatywne wcieranie plasteliny w dywan, beztroskie smarowanie bamamkiem nowej kanapy, darcie gęby bez opamiętania, wchodzenie na jej własną głowę, urządzanie trampoliny z jej brzucha i takie tam. Bacia Gaga z kolei, nie tylko pozwala, ale jeszcze to aprobuje! Kiedyś Helka pierdyknęła jej na ścianie fioletową  fototapetę, radości było co niemiara. Mumu Ago nie cieszyła się z takich projektów! Kiedy Nati Tazak jako dumny uczeń klasy "0" piękną czcionką ( jakieś 30 cm wysokości) wykaligrafował na ścianie ZARCHIX (miało być  Z ARCHIWUM X, ale się nie zmieściło) otrzymał w nagrodę szmatę i miskę z wodą! Przykłady mogę mnożyć. Proszę bardzo: Kilkuletnia mama Rak nagotowała którejś niedzieli bigosu z małych różowych kapustek. Jako, że chciała poczęstować nim również Mumę Ago, nie zawahała się zerwać wszystkich, co do jednej. Traf chciał, że małe modre kapusty rosły na...krzaku piwonii. Rodzicielka, zamiast podziękować za poczęstunek, wykazała się niewdzięcznością- wyrzuciła bidną mamę Rak z ogródka. Bacia Gaga inaczej podchodzi do sprawy. Uśmiecha się, kiedy Helka wyrywa najpiękniejsze holenderskie tulipany razem z cebulami. A kiedy przynosi jej takie pomietło do wąchania i "apsikania" z radością wykonuje zalecenia! Mumu Ago była również bardziej asertywna, Bacia Gaga to naiwniara! Zgadza się na wszystkie Helkowe projekty:
-Baaaciu, peski! Hau, Hau! I już babcia, merdając ogonem  kopie dziurę w dywanie!       
-Baaaciu, ciuchcia! Ciuuuu ciuuuu! Babcia, natychmiast się nadyma i puszcza parę-jak to lokomotywa.
-Baaaciu, zbelać dominko! Babcia na klęczkach pomaga Helce zbierać domino.
Czasami staram się wykorzystać ugodowość i naiwniactwo Baci Gagi, i mówię:
-Baciu, zmywać gary!  ale ona na dźwięk mojego głosu natychmiast staje się Mumą Ago.
 A wiadomo, Muma Ago naiwniarą nie jest...

 

 

środa, 23 października 2013

Paciaciakowa

Tak mnie coś naszło... znacie panią Paciaciakową? Nie? Znaaaacie! Każdy ją zna. Już podpowiadam. Paciaciakowa to ta, która nie mając własnego życia, sterczy w oknie i analizuje. Jest czujna, szuka pretekstu. Żeby ugryźć. Paciaciakowa nienawidzi blasku słońca, śpiewu ptaków, wiosny i wszystkiego co dobre i niewinne. Na dźwięk dziecięcego śmiechu wybiega ze swojego ogródka w nadziei, że zobaczy jak dzieciak nadeptuje JEJ źdźbło trawy rosnące przy płocie-będzie mogła wtedy zadzwonić na policję (niszczenie mienia). Paciaciakowa często straszy policją. Bo głośno się śmiejesz, bo trzaskasz drzwiami od piwnicy, bo lubi. Straszy również nadzorem budowlanym, kiedy postawisz na działce ławkę bez zezwolenia. Albo zamek z piasku. Jest szczera i prostolinijna, trzeba jej to przyznać. Nie lubi cię i wcale tego nie ukrywa. Nie odpowiada dzień dobry, ale nie omieszka poinformować, że dziś wyjątkowo brzydko ubrałaś dziecko. Poinformuje cię również, że masz brudne okno w kuchni. Zawsze wie, kiedy jesteś lub nie jesteś obecna w domu. Zrobi awanturę, kiedy dzieciak zerwie przekwitnięty bratek rosnący na ziemi niczyjej ( bo to był jej,  wiatr go tam przywiał, w dodatku był potrzebny!). Oczywiście Paciaciakowa to nie nazwisko, a stan umysłu. Mieszka taka na każdym osiedlu, w każdym bloku itd. Zazwyczaj jest stara jak węgiel, ale nie jest to regułą. Te młode są bardziej jadowite. Pod żadnym pozorem nie wolno Paciaciakowej odpłacać pięknym za nadobne- tym sposobem łatwo stać się jedną z nich! Ja swojej kłaniam się w pas i z promiennym uśmiechem mówię dzień dobry. Jeszcze Helenę zachęcam-zobacz kochanie, to nasza przemiła sąsiadka, powiedz dzień dobry!- Paciaciakowa nie lubi Heli , więc bynajmniej nie czeka na helkowe dzień dobry. Ucieka z obrzydzeniem wymalowanym za pomarszczonej twarzy. Czasami żal mi Paciaciakowej. Zawsze jest sama. Dzieci nie odwiedzają, bo po co? Jest dla nich taka sama jak dla reszty ludzkości. Myślę  wtedy, że to biedna kobieta jest. Musiała mieć paskudne życie, skoro tak zohydziła sobie świat. Próbuję wykonać przyjazny gest-może gdzieś tam w środku, pod paskudną powłoką zostało trochę człowieka. Nie, nic z tych rzeczy. Paciaciakowa widząc bliźniego zbliżającego się do niej z wyciągniętą ręka, dzwoni na policję. I przysięga, że widziała błysk noża w rękawie...

wtorek, 22 października 2013

Raki dziwaki. Część I. Po co komu telewizja?

Dawno, dawno temu Raki zrezygnowały z telewizji. Dokładniej, to telewizja zrezygnowała z Raków kończąc epokę analogową. Jako, że na nowy wypasiony teleodbiornik nie było środków, a kupno dekodera nastręczało wielu kłopotów (trzeba zamówić, albo co gorsza pójść do sklepu) Raki zostały na lodzie. Nie, żeby wcześniej było dużo lepiej! Zanim zatrzaśnięto przed nimi możliwość obcowania z gwiazdami szklanego ekranu, mieli do dyspozycji 4 i pół kanału (czasem "wpadał" TV4) . Nie stanowiło to kłopotu, ponieważ po pierwsze-nigdy nie byli fanatykami, po drugie- zazwyczaj nie było ich w domu. Oboje pracowali do późna. Nadszedł jednak dzień, w którym odmieniło się życie! Zarówno pan R jak i szanowna małżonka otrzymali piękny prezent od losu! Nieee, jeszcze nie Helkę. Nowe posady! Normalne, takie od 7 do 15. Ba, Raczyca to nawet do 13 (w szkole dłużej nie można. Niechybnie odbiłoby się to na zdrowiu psychicznym). Rozumiecie, status się podnosi, a tu 4 i pół programu w telewizorze. Zwyczajnie wstyd! Pojawił się projekt, aby zainwestować w telewizję cyfrową. W końcu wolne wieczory,  można by coś obejrzeć albo chociaż "poprzełączać". Zanim się zdecydowali, los sprawił kolejną niespodziankę. Tak, tym razem Helka! Życie zaczęło upływać pod znakiem mdłości i urojonych dolegliwościach ciężarnej. Przykład? Pojechała do lekarza tuż po tym, jak zdiagnozowała u siebie ( z pomocą internetu, rzecz jasna!) cholestazę ciążową. W trzecim miesiącu. Dopóki lekarz z politowaniem w głosie nie wyjaśnił, iż choroba ujawnia się w 7-8 miesiącu, Raczyca miała objawy! Po tym zdarzeniu mąż założył embargo na internet. Nie zdało się to na wiele, w końcu są jeszcze książki, sąsiadki, koleżanki i bujna wyobraźnia. Co kilka dni tęsknota za lekarskim ,,proszę się nie denerwować, wszystko jest w najlepszym porządku" popychała znerwicowaną kobietę do wymyślania kolejnych dolegliwości. Wiadomo, nie można bagatelizować takich rzeczy, więc Rak kursował pomiędzy domem a kliniką. Wizyt zrobiło się tyle, że trzeba było "wydłużyć" kartę ciąży. Lekarz dwa razy przypinał do niej kolejne kartki zszywaczem. Kwestia telewizji pozostawała nierozstrzygnięta, nie było na to czasu. W końcu rozwiązała się sama.  Odebrano im nawet te marne 4 i pół. I co? Ano, nic! Nagle odkryli, że dzień bez informacji o: wypadkach, morderstwach, katastrofach, wyczynach panów stacjonujących na Wiejskiej i Kasiach jeżdżących konno, jest przyjemny. A jak wygląda wieczór, kiedy siada sobie człowiek naprzeciw drugiego człowieka i ROZMAWIA!  Plan mają taki, że do czasu, aż Helka-nastolatka pod groźbą ucieczki z domu, dołączenia do sekty bądź zakolczykowania sutków i wytatuowania gałek ocznych, nie zażąda założenia MTV czy innej Vivy, cyfrówki nie będzie! A Raki-dziwaki? No cóż, ostatnio debatują nad tym, jak pozbyć się internetu...     

poniedziałek, 21 października 2013

Relax, i'm an engineer....czyli kilka słów o TacieRaku.

Posiadacz ścisłego umysłu, żywego intelektu, bywa błyskotliwy, do tego całkowicie szalony- ojciec Rak. Wypada wspomnieć o nim choć trochę- w końcu jest współautorem nadzwyczaj udanego projektu o kryptonimie "Helena". Aleeee, to nie jedyny projekt pana Raka! Przybliżę Wam kilka z nich a sami zobaczycie, dlaczego moja rodzina nie do końca zasługuje na miano normalnej...

Generator ( miał zrewolucjonizować rynek motoryzacyjny, nie zrewolucjonizował).
 Pewnego dnia z kuchennej półki zniknął słoik. Taki duży- do spaghetti. Nie jestem typem perfekcyjnej pani domu ( delikatnie powiedziane) pomyślałam zatem, że sama przestawiłam go w jakieś nieodpowiednie miejsce. Szukałam dwa dni- na marne. Słoik zniknął jak kamfora. Następnego  popołudnia kurier przyniósł tajemniczą paczkę z napisem UWAGA! NIEBEZPIECZNE SUBSTANCJE. Zanim w ogóle toto odebrałam, zadzwoniłam do adresata-szanownego małżonka. -odbierz, nie otwieraj. Pod żadnym pozorem nie dawaj Helce. -spokojnym tonem ( wyczuł mój-mniej spokojny) poinstruował mąż. Odebrałam, odpakowałam ( no ba!) i oczom moim ukazała się fiolka z czachą na etykiecie zawierająca wodorotlenek czegoś tam. Wystraszona wepchnęłam to na najwyższą półkę w najwyższej szafie. Byłam zaniepokojona, jednak nie połączyłam faktu zniknięcia słoika z ową przesyłką. Zaczęłam  podejrzewać małżonka o działalność w organizacji terrorystycznej. Wreszcie sprawa się wyjaśniła, kiedy to nakryłam geniusza w garażu. Podpalał coś na łyżeczce do herbaty ukradzionej z kuchni. Owo coś ku wielkiej uciesze szalonego wynalazcy WYBUCHAŁO. Na garażowym stole stał mój słoik, a właściwie coś, co kiedyś było moim słoikiem, teraz wyglądało jak sprzęt rodem z filmu SF. Sterczały z niego kable, rurki i druty. W środku bąblowała jakaś ciecz. Jak się okazało, wynalazek nigdy nie zadziałał jak trzeba- jego jedyną "umiejętnością" było....robienie bąbelków.

Innowacyjny przyrząd gimnastyczny (to z kolei miało zrewolucjonizować rynek fitness. Nie zrewolucjonizowało, za to omal nie zrujnowało naszego małżeństwa).
Pewnego dnia mąż wniósł do naszego mieszkania wielgachny metalowy...pług? Wyglądało to jak sprzęt rolniczy, ważyło tonę. Zakomunikował mi, że ....uwaga, uwaga...przytwierdzi to do sufitu w przedpokoju!
Małe dziecko w domu, człowiek nie chce wszczynać burd i awantur. Zaczęłam spokojnie. 
Propozycja umieszczenia tego cudu w piwnicy lub garażu upadła z miejsca-za niskie stropy. Perswazje, prośby-na nic. Uparł się, że i tak przytwierdzi. Padło ultimatum: albo pług na suficie, albo żona. I co? Dla dobra nauki Rak był gotów poświęcić rodzinę! Zagroziłam, że zdjęcie najnowszego wynalazku umieszczę w pozwie rozwodowym ( Bóg mi świadkiem, zrobiłabym to!), po czym zaczęłam pakować walizkę. Niewzruszony małżonek włączył wiertarkę i zaczął najspokojniej w świecie wiercić dziurę w suficie. Nagle pieprznęło i...cały blok zatonął w ciemności! 
-osz, ku.wa. Nie wyszło. - wybełkotał niedoszły rozwodnik.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek śmiała się głośniej. Rozwodu nie było.



Przyjaciółka mojej córki...

 Helena i Julia znają się od niedawna. Dokładniej, od 22 września. Julia przybyła do naszego domu jako szmacianka urodzinowa (na poprzednie urodziny niepoczytalna matka podarowała córce bałdę ŚPIEWAJĄCĄ. To był ostatni grająco-świecąco-pierdzący gadżet, jaki sama z własnej woli wpuściła do swojego domu) . Jeszcze tego samego dnia szmaciankowa piękność dostała nowe imię i stała się wspólniczką, a właściwie prowodyrką (!) psot wszelakich. Jak to możliwe, aby kawałek materiału wypchany watą miał zły wpływ na dziecko? Już tłumaczę. Otóż, kiedy ograniczam kreatywność mojej jedynaczki zabraniając jej smarować łapami po świeżo umytym lustrze, ta od razu akceptuje mój zakaz. Rozumne i grzeczne dziecko. Zaraz potem z uprzejmym uśmiechem na ustach przynosi  Julię, chwyta jej chudą łapkę w swoją dłoń i .....smaruje po lustrze ze zdwojoną energią. Śmieje się przy tym w głos i woła:
-Juja, Juja, Juja!

To samo dotyczy wszystkich ograniczeń z cyklu NIE DOTYKAJ TEGO. Zawsze jakimś cudem znajduje się w pobliżu chuda szmaciana kończyna Julii, która zmusza moją grzeczną dziewczynkę do współudziału w niecnym procederze omijania matczynych zakazów. I tak w ciągu ostatnich dni podstępna szmacianka wylała mi wodę przygotowaną do mycia podłogi, zerwała firankę z okna, pomalowała Helkowe ręce, policzki i białą bluzkę moim pudrem ( tak, dobrze kombinujecie-przed samym wyjściem. A bluzka była nowa i śnieżnobiała). Za każdym razem kiedy pytam kto i dlaczego to zrobił, niepozorna laleczka milczy. Na szczęście mam prawdomówną córkę, która  bez wahania wskazuje palcem  na winowajczynię i pewnym głosem oznajmia:
-Juja, Juja, Juja!
Robi przy tym taką minę, jaką zrobić potrafią tylko małe dziewczynki. Patrzy tymi swoimi oczami. I rzęsy robią jej się taaakie długie. I po chwili ogłupiała matka sama nie wie w co wierzyć. Jeśli dojdą do tego ręce zarzucone na szyje i piskliwe -MAMO, KOAM, to nie ma zmiłuj- cała wina spada na Julię!

niedziela, 20 października 2013

Krótki i leniwy post niedzielny- o afektywnej głuchocie Heleny i anielskiej cierpliwości Raczycy.



Pozbieranie klocków trwa minutę. Dwie, jeśli się ociągasz. 45- jeśli prosisz o pomoc Helkę. 

-Bułeczko, pozbieraj klocki.
Prosisz normalnie, jak człowiek.
Bułeczka nie słyszy.
-Chodź, mama pomoże, pozbieramy razem.
Nic.
-Skarbie, wyrzuciłaś klocki z pudełka, musimy je pozbierać.
-Oooo, muła* lata! 
Odpowiada Bułeczka.
Klękasz naprzeciw dziecka. Kładziesz ręce na ramionach.
-Helusiu, trzeba pozbierać klocki. Musisz mi pomóc, rozumiesz?
Bułeczka ucieka wzrokiem. Ogląda sufit i zezuje na boki, Zręcznie omija twarz rodzicielki. W końcu patrzy PRZEZ głowę swojej matki- tak jak się patrzy przez szybę. Na koniec robi minę o wdzięcznej nazwie "krwiożerczy pomidor " i złowieszczo chichocze. Oczywiście nadal ma problem ze słuchem.
- Zbieraj te klocki złośliwa.....wdech, wydech, wdech, wydech.....Kochanie, to taka zabawa. Klocki wskakują do pudełka! Hop-zielony, hop-żółty. Zobacz jak fajnie. Chcesz się bawić?
-Mama bawi, Kela cita! 
rzecze Bułeczka, wkłada sobie pod pachę opasły tom Źrebaka Zdzisia i odchodzi rozkoszować się lekturą w sypialni.
Matka zostaje pokonana. Klęczy na stercie porozrzucanych klocków, jak przegrany powstaniec na gruzach barykady.  Ręce wyciągnięte w błagalnym geście- na próżno. Buła już sobie poszła, zadowolona z siebie jak nigdy. Wewnętrzne cichutkie <<<kurwakurwakurwakurwa>>> pomaga opanować narastającą złość. Matka zbiera klocki próbując zachować resztki godności. Zza ściany dobiega głos:
- Oooo, koik* Disiu skace!  Oooo, tylek* lata, oooo babka*......

*muła- mucha,
*koik-konik,
*tylek-motylek,
*babka-żabka.

sobota, 19 października 2013

Sobotnie wysypianko!

Sobotni poranek jest dla matki Raczycy prawdziwym wydarzeniem. Może bowiem gnić w lóżku do 7.45. Zwyczajowe codzienne -Mamo, leko! (Mamo, mleko!) zmienia się w -Tato, leko! Oczywiście,  leżenie w łóżku z dwuletnim dzieckiem to znowu nie takie wylegiwanie. Zanim w ogóle pozwolisz mu władować się do swojego małżeńskiego, najpierw próbujesz negocjować.
- Heluniu, jeszcze jest wcześnie, jest sobota, miej litość. Połóż się, zobaczysz, kiedy będziesz nastolatką, a ja obudzę cię do szkoły, pożałujesz że dzisiaj nie spałaś!
 Kiedy negocjacje nie przynoszą oczekiwanych rezultatów stosujesz szantaż emocjonalny:
- daj się wyspać rodzicom, bo inaczej UMRĄ! 
Dzieciak patrzy rozbawionym wzrokiem. Zniżasz się zatem do próby przekupstwa:
-śpij, dam ci piątaka do skarbony! Nic- dychę?! Nic. 
Tu kończy pole manewru, więcej nie ma w portfelu. Sprawa spania zatem załatwiona ( pamiętam, kiedy była jeszcze niezbyt rozgarnięta, wystarczało zasłonić rolety-działało jak na papugę). W każdym razie, nie dajesz za wygraną- nie do końca. Zabierasz wrednego człowieczka do swojego łóżka, zaciskasz powieki i udajesz, że takie dosypianie sprawia ci przyjemność. Ignorujesz wkładanie wielkiego stopiksowego palucha do dziurki od nosa, przykładanie miękkiego platfusa do ucha z głośnym- lalooo,bacia doniii! (halo, babcia dzwoni) na dokładkę, przetrzymujesz palce wkładane do uszu  ( z głośnym śmiechem, bo robienie matce przykrości jest zabawne). Kapitulujesz dopiero, kiedy potomek siada okrakiem na twojej głowie i ciągnąc za uszy wrzeszczy
- juhuuuu, koik jedie, juhuuuu!  
Nie, żeby moja wola walki osłabła, po prostu skakanie po głowie to dobry sposób na odcięcie ofierze dopływu powietrza. To główny powód dla którego nie próbuję takich sztuczek w ciągu tygodnia, istnieje niebezpieczeństwo,że matka mogłaby zostać uduszona na amen. Żeby zdjąć ukochaną córkę z podduszonej rodzicielki, należy użyć ojca. A to możliwe tylko w sobotnie i niedzielne poranki.

piątek, 18 października 2013

Helka i jej magiczne właściwości.

Jestem blogerę. Tak, to brzmi dumnie. Mam już ponad setkę czytelników którzy kliknęli Lubię to! Złośliwy mógłby zauważyć, że lwia część "fanów" to rodzina i znajomi, ale nie będziemy przejmować się  uwagami mojej siostry. Dzisiaj przedstawię Wam Helenę. Rodzina i znajomi znają, mogą zatem spokojnie  darować sobie czytanie tego posta. Pozostałą trójkę zapraszam:)
            
         Helena jest wyjątkowym człowiekiem. Jak każde dziecko świata. Ma jednak magiczne właściwości, które sprawiają, że jej wyjątkowość widzą nie tylko rodzice. Pediatra przy trzeciej wizycie nazwał ją Troublemakerem, do tej pory jest to najtrafniejsza diagnoza, jaką usłyszałam.  W ciągu 10 miesięcy ZDROWE dziecko i jego matka zaliczyli:

-szpitalny oddział ratunkowy ( 3 doby),
-oddział zakaźny (6 dób),
-oddział alergologiczny ( 3 doby),
-oddział chirurgii dziecięcej ( 5 dób).

Okazjonalnych wizyt na pogotowiu oraz w poradni  nie liczę.
 
Heleonida, bynajmniej na zwiedzaniu szpitali nie poprzestaje! Ma również słabość do niebezpiecznych reakcji alergicznych, oraz uczulania się na rzeczy, o których normalny człowiek nawet nie myśli. Tak więc udało jej się wytworzyć przeciwciała reagujące na:

-gluten,
-mleko,
-białko jaja,
-roztocza.

Gotowanie bez użycia roztoczy nie nastręcza kłopotów. Wywalenie reszty wymienionych składników z jadłospisu dla przeciętnego zjadacza chleba wydaje się niemożliwe. Oczywiście, da się. Po ponad roku eksperymentów potrafię już całkiem sporo. Tylko chleb nadal w smaku przypomina watę szklaną.
Ponadto, jak każdy superalergus, Helko posiada na wyposażeniu również Atopowe Zapalenie Skóry.


Wyłączając powyższe nadzwyczajne zdolności córki, jest ona okazem zdrowia. Oczywiście, nie byłabym matką, gdybym nie wspomniała,że jest WYJĄTKOWO piękna i NADZWYCZAJ mądra.  Na placu zabaw wyróżnia się jedynie tym, że zawsze w jej pobliżu kręci się przewrażliwiona i nadpobudliwa kobieta, zbierająca okruchy i porzucone ciastka, warcząca nieprzyjemnie na mamy, nianie i babcie próbujące częstować dzieci paluszkami i biszkoptami. Musicie ją zrozumieć- wystarczyłby malutki gryzek aby do kolekcji szpitalnych oddziałów dodać kolejny. Dlatego też, jeśli kiedykolwiek spotkacie w parku, lub na spacerze kobietę, która z obłędem w oczach oraz okrzykiem-NIE KRUSZ MI TU GLUTENEM!!!! wyrwie wam z ręki drożdżówkę zawinie w milion foliowych torebek i dopiero tak zabezpieczoną wyrzuci do kosza, nie wzywajcie policji ani pogotowia. To z pewnością będę ja...

czwartek, 17 października 2013

Bilans dwulatka.

Córce stuknęła niedawno 2. W związku z owym doniosłym wydarzeniem zgłosiłyśmy się na bilans dwulatka. Oczywiście, zanim polazłyśmy do poradni, mamuśka przeczesała portale dla rodziców, w poszukiwaniu informacji na temat rzeczonego bilansu. Gdzieś tam w głowie świtało mi ,że to "jakieś badania", jednak nie miałam pojęcia jakiej rangi!   Mają one za zadanie ocenić  rozwój intelektualny oraz fizyczny potomka, ale nie tylko. Podczas wizyty lekarz sprawdzi również, czy dzieciak nie zaniedbany, czy stymulujesz wystarczająco jego rozwój, czy dbasz o jego uzębienie itd. Poważny sprawdzian. Dla dzieciaka i dla matki. Padł na mnie blady strach.  Czy Helko nie za chuda? Raju, jak najszybciej podtuczyć dzieciaka na diecie bezglutenowej? Próbowałam boczkiem, ale nie chciała współpracować.  Na prędce powtórzyłyśmy wiadomości z geometrii ( o rany, nie wie co to romb! Zaniedbałam dziecko!), matematyki ( jeden, dwa, trzy, osiem, buty, dziewięć), geografii ( jak to nie potrafisz ułożyć mapy świata? To tylko 500 elementów! ), anatomii (pytanie na wyrywki- pokaż mięsień dwugłowy ramienia albo -gdzie masz piszczel?) i tak dalej. Byłyśmy przygotowane. Wiedziałam,ze możemy polec na sprawdzianie kultury osobistej- wciąż myli jej się dziękuję i dzień dobry. Stanęłyśmy w drzwiach gabinetu gotowe na poddanie się kompleksowym badaniom i obserwacji. Przygotowane na budowanie klockowych wieżowców, rysowanie pokracznych główek z uszami jak placki, pokaz samodzielnego jedzenia itd. Pokażemy im! 
 Pan doktor zważył, zmierzył i spytał dzieciaka gdzie ma nos.

środa, 16 października 2013

Helkowy poker

200 sztuk żetonów pokerowych należących do tatyRaka tkwi w kaloryferze. Helka wrzucała je tam śpiewając wesołe piosenki. W tym czasie matka sadziła marchewki  w wirtualnym ogródku. Na wypowiedź córki:
- pinionki, pinionki ucać ( pieniążki wrzucać)
 odpowiedziała lekceważącym:
-tak, tak, bardzo ładnie. 
Dzieciak ubzdurał sobie, że  kaloryferowe dziurki to skarbonka. Pomysłowe- jestem trochę dumna. Tylko jak to teraz stamtąd wydłubać?

wtorek, 15 października 2013

Rózeczką Duch Święty dziateczki bić radzi....

Krew się we mnie gotuję, kiedy słyszę o skuteczności wychowawczej  bicia. Oczywiście, forumowe mamuśki broniące średniowiecznych metod nie biją dzieci. One je "klaszczą" po tyłkach. Klaps przecie nie jest biciem-Boże broń! Klapsy-właściwie klapsiki ( takie są delikatne) służą przywołaniu dziecka do porządku w skrajnych przypadkach:

-kiedy dziecko nie jest głodne i nie chce jeść zupy,
-kiedy marudzi, bo jest zmęczone,
-kiedy uczy się zasad i próbuje darciem gęby przeforsować swoje racje,

Skuteczność tych arcylekkich klapsiczków ( w zasadzie pieszczot) to dla mnie prawdziwa zagadka. Dzieciak marudzi, ty głaszczesz go po tyłku i...nastaje błogi spokój. Żadna z mam uznających klapsy za metodę wychowawczą nie przyznaje się,że "klaszcze" dzieciaka po tyłku, aż ten kuli dupinę ze strachu i również ze strachu wpiernicza zupę aż się uszy trzęsą. Bo jak u licha ma to działać, jeśli nie boli i jest tak delikatne, że nie czuć? I jak będąc w stanie najwyższego wzburzenia ( stan często spotykany u matek dwulatków) można tak doskonale kontrolować rękę zadającą cios? No chyba, że wymierzają te swoje lekuchne razunie na zimno - a teraz przyjdź dziecię, będę cię klapsem wychowywać, boś niegrzeczne. Ja nie wierzę w klapsowe wychowanie. Mało tego- nie wierzę w istnienie czegoś takiego jak klaps (tzn. niegroźne, bezbolesne uderzonko, którego praktycznie nie ma). Nazwijmy rzecz po imieniu- to jest cios. Otwartą ręka w tyłek ( w najlepszym wypadku).
Klapsowe  mówią o takich jak ja "idealne mamuśki" (ironicznie, rzecz jasna). W dyskusji na temat przemocy wobec dzieci używają jako straszaka  hasła "bezstresowe wychowanie". Czyli, albo lejesz dzieciaka, tfu...klepsujesz ,żeby "czuł respekt", żeby szanował bliźnich, uczył się zasad ( w tym również tych o zakazie używania przemocy wobec słabszych i mniejszych), albo chowasz potwora. Te które twierdzą,że bicie jest złe też z pewnością biją (klapsowym we łbach się nie mieści,że można cokolwiek z dzieciakiem ugrać bez tłuczenia go po tyłku). Jak to wygląda naprawdę? Ano tak,że czasem musisz wyjść do drugiego pokoju i policzyć do 300 000, żeby bezpiecznie wrócić do twojego wrednego dziecięcia.  Tłumaczysz po raz enty, dlaczego nie wolno tego czy tamtego, zanim zrozumie ( rozumie zwykle za pierwszym razem, reszta prób ma na celu przetrzymania rodzica. Innymi słowy- dzieciak robi dokładnie to samo co ty). Kiedy w końcu akceptuję to, co chciałaś wdrożyć, zostajesz swoją własną bohaterką i myślisz o sobie dobrze (przez głowę przelatują myśli w stylu: "uuuuuu", oraz "żelazna konsekwencja" a także "jestem super").   Dałoby się szybciej, jasne:
- nie wolno!
-ale ja chcę...
-KLAPS.
 Koniec dyskusji, dzieciak może nie do końca nie rozumie dlaczego, ale boi się podskoczyć- zna swoje miejsce. Co kłębi się w głowie matki, która widziała strach w oczach patrzącego na nią dziecka- nie wiem. 

A teraz puenta.Na pytanie: czy wolno bić ludzi? Wszyscy (klapsowe również) odpowiadamy,
że nie. Gdyby ktokolwiek potraktował klapsem na dupsko dorosłego-z jakiegokolwiek powodu ( bo ciamka przy jedzeniu, bo pieprzy głupoty) wezwano by policję, a "wychowawca" zostałby oskarżony o naruszenie nietykalności cielesnej. Moje dziecko jest ważniejsze niż wszyscy dorośli razem wzięci. Skoro potrafię opanować się przed laniem po dupie polityków, do których nie pałam sympatią  ( ta grupa przychodzi mi do głowy, kiedy mowa o pieprzeniu głupot), to dlaczego mam bić człowieka, którego kocham? Tak, człowieka. 








Zdjęcie wybrałam z premedytacją.
Doskonale obrazuje temat.
Powinno mieć podpis:
No, uderz... 


poniedziałek, 14 października 2013

Helkowy humor.

Trafiło mi się szalenie dowcipne dziecko. Uwielbia dobry żart na poziomie. Najbardziej cieszy się z cudzej krzywdy. Huknij się 
w głowę drzwiami od szafki- radość. Stłucz talerz-beczka. Potknij się i przewróć -apogeum szczęścia! Doszło do tego, że podczas oglądania popularnego talent szoł śmieje się na głos z nieszczęśników, którzy dostają cztery NIE. Mała słodka dziewczynka! Ze złośliwym błyskiem w oku wyśmiewa porażkę bliźniego swego, po czym zaczyna tańczyć i śpiewać o Dorotce co tupała nóżką bosą. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad zasadnością doniesień na temat  Hello Kitty.

sobota, 12 października 2013

Retrospekcja I

W życiu młodego człowieka przychodzi okres, kiedy postanawia dorosnąć. Porzuca wówczas marzenia o zostaniu astronautą lub hippisem i zatrudnia się tam, gdzie go raczą chcieć. Jak każda atrakcyjna, zabawna i pewna siebie młoda kobieta uważałam,że chcieć będą mnie wszędzie bo świat stoi otworem. Owszem, stoi, ale tylnym do frontu! Wypina się na ciebie przy każdej sposobności. Moja ścieżka kariery zawodowej jest tego przykładem. Tak więc po zaliczeniu kilku miesięcy w totalizatorze sportowym, kiosku oraz krótkiego okresu próbnego w  sexshopie ( do obowiązków służbowych należało min. wycieranie  kurzu ze sztucznych wagin), ostatecznie zostałam sprzedawcą w sklepie z torebkami po tysiąc złotych sztuka. Gdzieś między waginami a torebkami wyszłam za mąż. W tym samym czasie połączyłam się równie nierozerwalnym węzłem z bankiem. Tak więc byłam wstępnie ustawiona- mieszkanie, praca, samochód o wdzięcznej nazwie "Bobek", kredyt na resztę życia, oraz druga połowa (instytucja nieco mniej pewna niż kredyt). W takiej chwili pojawia się poczucie,że czegoś brakuje. Mnie zaczął marzyć się synek. Małżowi niekoniecznie- lepiej chodźmy na imprezę, to lepsze niż niańczenie dzieci! -przyznaję, dawałam się przekonać.Odwlekaliśmy, aż do momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że mamy problem. Nie problem nierozwiązywalny, nie,że to niemożliwe, ale niepewne. Pierwszy raz w życiu przyszło mi do głowy,że to wcale nie musi być moja decyzja. Wiadomo jak to jest- gdy czegoś nie możemy mieć, czujemy,że chcemy tego bardziej niż czegokolwiek.  Zapewne pamiętacie filmy, w których żona z termometrem w ręce dzwoni do męża będącego na ważnej konferencji- kochanie, teraz jest najlepszy moment! Podobnie wyglądało nasze życie przez kolejne miesiące. I nic. Tkwisz sobie w pracy, której nie znosisz ( jak długo można sprzedawać torebki na które nas nie stać?), bo w perspektywie ciąża, trzeba więc stabilizacji. Czujesz,że od dawna nie robisz nic, żeby się rozwijać, myślisz tylko o owulacji, patrzysz spode łba na ciężarne. Jednym słowem dziadziejesz! W przypływie odwagi porzucasz  robotę, idziesz na kurs prawa jazdy, dostajesz pracę, która sprawia przyjemność, czujesz,że życie nie straciło sensu mimo braku dwóch kresek na teście i w tym momencie...zatrucie pokarmowe. Albo rak jakiś. Zawał serca ewentualnie. Ciężka choroba w każdym razie. Najpierw wymioty, potem dreszcze, osłabienie, wilczy apetyt. Następnie dzień spokoju ( śledzie smakują jak nigdy), a potem powtórka  z rozrywki. Po roku sikania na wszelkiego rodzaju testy, czytania internetowych porad w stylu: po stosunku stań na głowie, potrzebowałam tygodnia, żeby zrozumieć, dlaczego maczam kiszone ogórki w dżemie truskawkowym!

Owerowy zawrót głowy.


Jako mamuśka "siedząca" w domu mam mnóstwo czasu. Wiadomo-nic nie robię. Czasami po całym dniu nic nierobienia, kiedy główna przyczyna mojego lenistwa idzie spać, siadam przed komputerem i ...wygrywam konkursy :D Jakiś czas temu należałam do osób, które twierdzą,że konkursy to ściema i oszustwo. Podejrzewam,że główną przyczyną braku nagród był fakt,że w żadnym konkursie nie brałam udziału. Od pewnego czasu biorę, co przynosi realne korzyści. Jedną z fajniejszych jest rowerek biegowy Puky. Wygrałam go w lipcu, jednak okazał się za duży dla Heleniastej. Minęło kilka miesięcy i mała wystrzeliła w górę- jakieś półtora centymetra:) Teraz rower ma idealną wysokość a cyklistka od dwóch dni
próbuje. Nazwa "rowerek biegowy" odnosi się do sposobu  w jaki dziecko się na nim porusza. Nasz powinien nazywać się chodzony, bo póki co rowerzystka w żółwiowym tempie drepcze na nim w tę i we wte. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się w:
a) fakcie,iż matka zakłada jej kask, który waży 2/3 ciężaru jej ciała. Prawdopodobnie przeważa dzieciaka podczas jazdy, ale przecież bezpieczeństwo jest najważniejsze!
b) odziedziczeniu umiejętności jeździeckich po rodzicielce (ilość podejść do egzaminu na prawo jazdy zbliżona do rekordu kraju, przy czym jest to nadal egzamin niezaliczony).
Możliwe również,że to normalne i dwulatki w taki sposób zaczynają przygodę z tym wynalazkiem. Jeśli jeszcze kiedyś odezwę się na ten temat, będzie to znaczyło, że Helka załapała i śmiga aż miło. Jeśli cały czas będzie jeździć jak łamaga, przemilczę kwestie powszechnie wychwalanych biegówek, ewentualnie napiszę zjadliwy post o tym,że to przereklamowany sprzęt i nabijanie rodziców w butelkę.

środa, 9 października 2013

Rzecz o kupie.


Kiedy przeciętne dziecko przeciętnej matki osiąga pewną dojrzałość, punktem honoru staje się pozbycie pieluchy- najlepiej, żeby potomek wyzbył się jej wcześniej niż dzieci koleżanek i sąsiadek. To da nam prawo do wygłaszania płynących prosto z serca uprzejmych uwag w stylu- taki duży i jeszcze w pampersie?, oraz chwalenia się, jak bardzo ułatwia życie takie rozstanie z pieluchą. Otóż, z perspektywy kobiety, która już od pewnego czasu mogłaby wygłaszać teksty typu- moja wyrosła z pampersa jak miała 8 miesięcy (nie miała tyle, ale pamięć przeciętnej matki działa w zadziwiający sposób- już wyjaśniam: jeśli dzieciak zaczął chodzić kiedy miał 11 miesięcy, za jakiś czas matka pamięta doskonale,że to było jak miał 9, po kolejnym miesiącu 7, a ostatecznie okazuje się,że to było jak skończył 2, tuż przed tym jak przyjęli go na uniwersytet-tak już mamy, nasze dzieci są wybitne, a jeśli nie są to i tak nie ma znaczenia, wmówimy sobie,że są) ale na czym to ja...a tak- otóż bezpampersowość wcale nie jest taka wygodna. Zwłaszcza poza domem. Powiedziałabym nawet,że ma swoje mroczne strony. A już najgorzej jest, jeśli twój geniusz w 'dorosłych" majtkach na określenie wszelkich potrzeb okołoklozetowych używa jednego terminu. Woła "jusiu, jusiu, jusiu" a ty masz dziesięć sekund na znalezienie najbliższego skrawka trawy, bądź cokolwiek innego, co nadaje się, żeby to obsikać. Oczywiście pod warunkiem, że tym razem owo "jusiu" faktycznie ma związek z sikaniem. Jeśli nie, pozostaje ci z kamienną twarzą przetrzymać obrzydzone spojrzenia dorosłych, uciekające z wrzaskiem dzieciaki oraz specyficzną woń. Potem to już z górki- woreczek, chusteczki i mocne postanowienie nie przychodzenia więcej na ten konkretny plac zabaw. I niby sytuacja opanowana, wszystko jest ok, ale gdzieś tam odzywa się w człowieku nostalgia za poczciwym pamprem...

Trudne dobrego początki...


Od dobrych kilku minut ślęczę nad dziewiczym postem. Zastanawiam się, czy świat i blogosfera potrzebują kolejnej mamuśki piszącej o dupie Maryny. Założyłam toto w przypływie odwagi, nie wiem jednak, czy potrafię moje "siedzenie w domu" przekuć na serial w odcinkach. Interesujący serial-dodajmy. No cóż, jeśli nawet mój blog nie zrobi błyskawicznej i oszałamiającej kariery ( jak to sobie założyłam), zawsze może stać się przyczynkiem do napisania powieści...a ta już z pewnością pozwoli mi zaistnieć w świecie szołbiznesu ;)
A tak poważnie- ktoś to zawsze przeczyta-mam liczną rodzinę ...