poniedziałek, 30 grudnia 2013

Rachunek sumienia.

Kolejny rok przeminął niepostrzeżenie. W mgnieniu oka, można by rzec. Czy to dużo? Kiedy patrzę na siebie myślę, że nie. Kiedy patrzę na Helkę, zdaje mi się, że to minęły lata świetlne. Na początku tego roku po domu biegał mi dzidziuś, dzisiaj mam małą pyskatą panienkę.
 Ten rok przyniósł w naszym życiu stabilizację i względny spokój. Nie było tułaczki po szpitalach, pokonaliśmy niektóre trudności. Końcówka okazała się wirażem. Ostrym i niebezpiecznych, ale ciiiii. Za tym zakrętem widać prostą drogę. Byleby nie wypaść z toru. O tym za jakiś czas, jak już nabiorę dystansu, jak już wszystko się wyjaśni.  A póki co, podsumujmy:

-schudłam 10 kilo, przytyłam 4, więc bilans jest na minusie (w tym wypadku na plusie).
-rozpoczęłam i zakończę ten rok z tym samym mężem, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest taką oczywistością. Mało tego, nadal uważam go za egzemplarz najlepszy z możliwych ( mimo wszystko),
-dziecko (sztuk 1). Piękne i mądre. W zasadzie- coraz piękniejsze i coraz mądrzejsze.
-blog (sztuk 2), w tym jeden zupełnie osobisty i autorski.
-ani razu nie doprowadziłam do stanu upodlenia alkoholowego ( w tym wypadku nie powinno się mówić hop, bo to jeszcze da się nadrobić, ale zaryzykuję).
-wygrane w konkursach:
klocki x2
rower,
płyty x 5
książka 
koszulka, 
czapka, 
figurki x3
plakaty x2
kosmetyki x3
koparka
więcej nie pamiętam.

- do pełnej kolekcji kucyków brakuje mi Twilight, Rarity, Apple Jack i Flutter Shy. No i Spike'a, ale jego można kupić tylko z balonem. Mam za to dwa Pinkie Pie. W sensie Helka ma... tak wmawiam innym.
- urojonych ciąż było w tym roku więcej, niż w poprzednim. Bardziej się bałam. Ostatnia dopadła mnie kilka dni przed świętami, ale okazała się tylko jakąś łagodną grypą żołądkową.

Ot, chyba wszystko. Jeśli mi się coś przypomni, dopiszę. Mam jeszcze chwilę, zanim zamknę wszystkie tegoroczne sprawy.

Ps. Niech wierzyciele nawet nie liczą na oddanie długów! Z tym się nie wyrobię z całą pewnością;


piątek, 27 grudnia 2013

O małżeńskiej zazdrości.

Zżera mnie. Od kilku dni paskudne uczucie przewierca na wylot serce i duszę. Paląca, szczera i namiętna. Zazdrość. Zaraz, zaraz....wszystkim którym wyobraźnia podpowiada barwne i niemoralne wizje, proszeni są o postanie w przeciągu. Nie ma szparkich sekretarek, dawnych koleżanek, ani naprawiania kranu u sąsiadki. Jest smartfon. Nowiuśki i piękny. I nie mój! A zaczęło się kilka tygodni temu...
       Rak siedzi przy komputerze. Zawzięcie klika w klawiaturę. Nagle odzywa się do mnie w te słowa:
-szybko, wymyśl dobry powód, dla którego powinienem zostać testerem smartfona!
-daj mi spokój, robię coś!
-ale weź, ty masz dobre pomysły, jesteś kreatywna i mądra! - Rak próbuje złamać mnie pochlebstwem.
-pomyślę.- tak, jestem łasa na pochlebstwa.
-teraz, mam czas tylko do dzisiaj!
-tak to nie działa, nie wyciągam sobie dobrych pomysłów z kapelusza ( użyłam nazwy innego "schowka", ale przecież nie będę publicznie używać słowa DUPA).
-proszę, ja nie wiem co mam napisać- mędzi dalej...

Dziesięć minut  później:

-no weeeeeź, krótkie coś, może być wierszyk! Fraszka, limeryk, cokolwiek. Ja chcę tego smartfona!
-nie wiem! Nie umiem pomóc. I tak go nie dostaniesz! Jest tylu chętnych, że musiałbyś na rzęsach stanąć, albo pierdzielnąć sztukę w pięciu aktach! Zresztą, oni już pewnie mają swoich do tej zabawy, a to ogłoszenie to dla picu ( czyli, że ustawione-typowe wyjaśnienie, klęski w konkursach, którym pogardzam na co dzień, ale wtedy już mnie mocno zdenerwował).
-spróbuj chociaż....
-rzucę cię, jeśli nie dasz mi spokoju!
-DZIĘKI! Wiedziałem, że mi pomożesz! -krzyczy autentycznie ucieszony Rak. Zgłupiałam. On się nie zgrywa, tylko naprawdę cieszy. Postukał w klawisze i z dumą w głosie czyta dwuwersowy utwór w którym rymuje się ŻONA i SMARTFONA. Z tekstu wynika, że go porzucę, jeśli nie zostanie zwycięzcą konkursu. Wyjątkowo słabe dzieło ( choć znawcą poezji nie jestem).
-nie napiszesz tego! To beznadzieja! Durne. Myślisz, że desperatowi dadzą?


Zgadnijcie co przyniósł kurier kilka dni temu? Ano tak. Smartfona. Orendż jednak nie ustawia konkursów. I daje smartfony desperatom. A Rak? Jest w siódmym niebie. Ściąga durne aplikacje i cieszy się jak dzieciak. Matka Rak natomiast (choć mogłaby przysiąc, że jest ponad to, a nowoczesne technologie są dla gadżeciarzy) ma zakaz dotykania. Za to, że się śmiała i nie wierzyła. Nawet Helce pozwala rysować paluchem po ekranie!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Najlepsze życzenia od Raków!

Kochani! Tak bardzo chciałam złożyć Wam piękne życzenia! Przyspieszyłam strojenie choinki, żeby zrobić tło. Od dwóch tygodni uczę Helkę kolęd. Chętna nie jest, woli inny repertuar. Ubrałam ją dzisiaj w elegancką sukienkę, żeby się prezentowała należycie. No starałam się! Film miał pokazać piękną Helenę śpiewającą :
-julaj ze Jeziuuuniu, moja kekełko...

Wyszło, jak wyszło. Artystka nie miała najmniejszej ochoty na współpracę. Na komendę JUŻ wyśpiewała dla Was takie życzenia:




A zatem nie pozostaje mi nic innego, niż dołączyć się do życzeń Heleniastej. Pięknych świąt kochani! Pełnych miłości, radości i cudów. Bim bam bom...bęc ;)



Ps. Rak dołącza się do życzeń. Nagrał nawet dla Was kolędę mimo, że od zawsze mówię mu jak fatalnie śpiewa. Odsłuchał swoje dzieło i rzekł:
- O k**wa! Co to było?! Zawsze wydawało mi się, że lepiej śpiewam.
- Bo ty, Misiu słuchu też nie masz. Chcesz to opublikować?
- Nieee, aż tyle dystansu do siebie to ja nie mam... ;)

niedziela, 22 grudnia 2013

Krytyka boli...ale nie za bardzo;)

Matka Rak popełniła tekst na stronę SoS rodzice. Się czepnęła znanej marki- nieprzypadkowo. Umieszczony w dziale 'kontrowersyjnie" (co wiele mówi o jego charakterze) tekst, stawia pytanie o edukacyjne walory zabawek, które praktycznie nie podlegają ocenie, powszechnie uznaje się bowiem, że wszystko co wypuszcza FP jest świetne. Owszem, marka ma w swoim asortymencie niezłe zabawki, ponadto wszystkie są naprawdę solidne, ale mam do wielu sporo zastrzeżeń. Wmawianie rodzicom, że gadająco-świecąco-pierdzące uśmiechnięte potworki to jest EDUKACJA chyba nie do końca jest prawdą. A zresztą, to nie istotne. Można się przecież nie zgodzić. Ba! Dobrze jak ktoś się nie zgadza! Argumenty, kontrargumenty, nie zgadzam się ponieważ...., mam inne odczucia....., nie spotkałam się z .... . To fajne, podyskutować, wymienić się opiniami, doświadczeniami itd. Okazuje się, że za dużo oczekiwałam. Dowiedziałam się bowiem, że jestem: dyletantką ( ano jestem, przecie, żem nie profesor!), pisząc tekst miałam okres ( nie miałam), jestem biedna i nie stać mnie na te zabawki ( tego chyba nie będę komentować),  jestem zgorzkniała ( to ostatnie faktycznie mnie zraniło!) i nie wiem do czego służy dziecięcy sorter ( no wiem, ale ponad kilogramowa zabawka dla 6cio miesięczniaka nadal wydaje mi się chybionym pomysłem)  . Widzicie? Poznałam ciemną stronę mocy! Do tej pory było miło. Oczywiście, to moja wina, się matka pcha na świecznik, to ma za swoje! Niemniej, dalej będzie się pchać i raczyć ludzkość swoją dyletancką mądrością! Dlaczego? Bo może! I lubi.

czwartek, 19 grudnia 2013

Prezenty!

Matka Rak i mała Raczynka dostały prezenty! Jako, że są obdarzone dość dziwacznym poczuciem humoru, ponadto mają dziwne poczucie estetyki, obie są...zachwycone! A czym? Ano tym:
 

Tak, dostałyśmy śpiochy! Rak nie dostał, bo nie było rozmiarów. Jako, że ma równie spaczony gust, jest przekonany, że brak śpiochów jego formatu jest dlań krzywdzący. Innymi słowy- zazdrości nam potwornie. Mało tego, kiedy wdziałam toto na siebie, patrzył wyjątkowo pożądliwie. Nie wiem, czy to ponętne kształty żony odzianej w ten uroczy fatałaszek, czy też chęć posiadania takowego były przyczyną ognistych spojrzeń. Roboczo uznam, że to pierwsze. 
Kolejne foto oraz krótka recenzja:
Śpiochy wykonane są z miękkiego i przyjemnego w dotyku materiału. Ich kształt jest....nieprawda, one nie mają kształtu. Jak to zapniesz, to krok dynda przy kolanach. Brak kształtu sprawia, że to najwygodniejsze ubranie, jakie kiedykolwiek miałam przyjemność włożyć. Zdetronizowało pod tym względem wszystkie rozciągnięte dresy z dziełu "ścierwo". Od tej pory przestaję być matką dresiarą, a staję się wariatką w śpiochach!

Ostatnie foto i słowo wyjaśnienia, czyli od kogo, dlaczego i co ja im takiego zrobiłam?!

Nic złego. Jak babcię kocham, nie jest to prezent w ramach zemsty!
Dostałyśmy owe uniformy, bo jesteśmy fajne, zabawne i ludzie nas lubią.
Od kogo?
Tu dłuższe wyjaśnienie. Nie jestem skomplikowaną osobistością. Ludzi dzielę na takich, z którymi:
a) nie piję,
b)mogę wypić,
c)mogę się upić.

Z darczyńcami zaprezentowanego zestawu kombinezonów mogłabym się poważnie nałoić. Gdyby mi ktoś z Helką posiedział;)

Bez względu na to, czy niecny plan przedawkowania napojów wyskokowych kiedykolwiek się powiedzie, czy też nie będzie okazji....
                                                                 DZIĘKUJEMY :D







środa, 18 grudnia 2013

O miłosnych wyznaniach.

Dla Helki kocham, to jak napis na dropsach. 
-koam mamę, koam tatę, koam misia, koam lalkę, koam buty, koam kukulkę.....
To chyba przeze mnie. Mówię jej to jakieś 30-40 razy na dobę. Plus jeszcze wyznania Raka-z 10 się uzbiera. Co wyrośnie z dziewczynki, która 50 razy dziennie słyszy, że jest kochana, 40 że najpiękniejsza na całym świecie, 40 że najmądrzejsza, 30 że najcudowniejsza? Mitomanka? Zadufany, zarozumiały babol? Wstrętna, aspołeczna królewna z drewna? Wolę myśleć, że pewna siebie, świadoma własnej wartości kobieta. Że dzięki tym wszystkim wyznaniom, nie pójdzie szukać akceptacji byle gdzie. No tak sobie tłumaczę, bo powstrzymać się nie potrafię. Widzę tylko jedną wadę zaistniałej sytuacji. Jak ja mówię kocham, to tak myślę. A co myśli Helka, kiedy tuż po tym, jak mnie "ukochała" idzie robić to samo sweterkowi w lamy?

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Helena i trudne tematy. Epizod III. Religia.

Matka zapragnęła wytłumaczyć dziecku, że zbliżająca się wielkimi krokami dwudniowa impreza nie jest organizowana na cześć Świętego Mikołaja. Wszędzie bałwanki, dzwoneczki, sreczki, mikołajki, a to przecie BOŻE NARODZENIE! Helka ma już ponad dwa lata, rozumie więcej niż daje po sobie poznać, czas ogarnąć temat w przystępny sposób. Owszem, czasami idziemy do kościoła potańczyć i pośpiewać radośnie, ale przyznaję-nachalna w temacie nie jestem. Dzieciak nie ma mi tu jak małpa w cyrku robić sztuczki o nazwie "zrób Bozi amen!" ku uciesze babć i ciotek. Ma rozumieć, przynajmniej co nieco. Jako się rzekło, matka przystąpiła do edukacji. Zaopatrzyła się w pomoc dydaktyczną w postaci kartonowej szopki do samodzielnego złożenia. Nie bez znaczenia jest fakt, że producent obiecał, iż do montażu nie trza kleju i nożyczek. W cenie 14,99 otrzymałyśmy:
-stajenkę,
-dzieciątko na stałe zamontowane w złóbeczku,
-Marię,
-Świętego Józefa,
-Kacpra,
-Melchiora,
-Baltazara,
-Anioła ( sztuk dwie),
-sklejone owce,
-osła i krowę na jednym papierku.
 
Złożyłyśmy całość i zaczynam tłumaczyć:
-Heluniu, to jest stajenka. W takiej stajence urodził się ten mały dzidziuś. Pamiętasz jak ma na imię?
- To je Dziusiek!
-Brawo, to jest Jezusek. On wcale nie jest takim zwyczajnym dzidziusiem...
-To je mama Dziuśka! -przerywa mi Helka wskazując na płaską papierową Maryjkę.
-Tak. To jest Maria, mama Jezuska. A tutaj, ten z brodą to jest Święty...
-Kokołaj! -znów wpada mi w słowo Helka.
-Nieeee. To nie jest Mikołaj! To jest Święty Józef.
-Tak. Jódet. Jódet tata Dziuśka! -rzecze przytomnie Helka.
-Nieee, znaczy, niezupełnie, może inaczej....-zaczynam się plątać. Bo jak tu wytłumaczyć dziecku, według którego trzyosobowa rodzina to model uniwersalny, nadający się do opisu każdego zjawiska, rzeczy, zdarzenia? Wiem, że to zdanie wygląda na pozbawione sensu, ale nie jest! Na rodzinne trójki dzielą się liście na drzewach ( tata iść, mama iść, dzidziuś iść), krople deszczu na szybie ( tata popelka, mama popelka dzidziuś popelka), wiatr ( Ja:- ooo, czujesz jak dmucha ci  w twarz lekki wiatr? Taki malutki wietrzyk? Helka:- Dzidziuś jatl! Malutki! Tata jatl duzi, mama jatl....) . Wszechświat składa się z trzyosobowych rodzin, czasami tak dziwacznie "wymyślonych", że aż czuję zazdrość z powodu wybujałej wyobraźni zdolnej je utworzyć. A tu przed nosem rodzina, w dodatku święta, trzyosobowa a matka plącze się w zeznaniach! Oczywiście, przez ten czas kiedy szukam w głowie odpowiedniego wyjaśnienia Helka obserwuje. Łapy przestały gmerać w kartonowym domku. Niby nie wypytuje, ale patrzy się badawczo i wyczekująco. Wreszcie mówię:
-Tak, to jest tatuś...adopcyjny!
Helka nie wie co to adopcyjny, ale przyjmuje do wiadomości. Znowu zaczyna przestawiać kartonowych świętych.
-Tak. Pcyjny. To je Jódet, tatuś Dziuśka.
W przyszłym roku pójdzie mi lepiej...

sobota, 14 grudnia 2013

Sklepowa apokalipsa.

O ludziach, którzy w łikend wybierają się z dwulatkiem do zatłoczonego centrum handlowego mam sprecyzowane zdanie. Naiwne głąby, albo kamikadze. Ja  jestem naiwnym głąbem, Rak kamikadze. Żeśmy się wybrali na zakupy. Z Helką. Wizyty w świątyniach rozpusty,  elegancko zwanymi GALERIAMI staramy się ograniczać do minimum, jednak od czasu do czasu trzeba. Dramat rozpoczął się mniej więcej pięć minut po wyjeździe z podwórka. Po uroczystym odśpiewaniu pieśni o biedronce, co to nie ma ogonka,  mój ósmy cud świata zaczął wyłazić z fotelika, ślinić kurtkę i drzeć gębę:
- łeeeee...aaaaaa....nie cem! Kela nie cem!
Po kilku minutach spędzonych na próbie dowiedzenia się, co wzburzyło nerwy rozpieszczonego dzieciaka, pytam Raka:
- przypomnij mi, dlaczego uznaliśmy, że tym razem będzie inaczej niż zwykle? Dlaczego ona siedzi tu z nami?
- nie mieliśmy wyboru. -oznajmił z kamienną twarzą.
Tak. Nie mieliśmy komu podrzucić. Tak jak wtedy, kiedy obiecaliśmy sobie, że dopóki nie ukończy szesnastu lat nie zobaczy sklepu innego niż spożywczak po drugiej stronie ulicy. Wtedy okradła stoisko ze spinkami. Dwa razy. Włączała alarmy w sklepach, próbując wyrzucać towar za bramkę. Bujała się na wieszakach, uciekała, chciała potłuc akwarium, darła się niemiłosiernie, wspinała na wszytko co mijaliśmy. Żeby ją przekupić zainwestowaliśmy w samochodzik z koszykiem. Osiągnęliśmy tylko tyle, że oprócz taszczenia toreb z lekami i jedzeniem oraz zakupami, musieliśmy jeszce taszczyć ten przeklęty wózek. I ganiać dzieciaka. Wtedy to zapadła decyzja o nie zabieraniu jej do wielkich sklepów. Jakieś dwa miesiące później uznaliśmy, że może już wyrosła z głupoty. Przeżyliśmy powtórkę z rozrywki. Plus obsikane spodnie i czerwony sznurek. Wymyśliła sobie zabawę, polegającą na tym, że ... prowadzę ją na sznurku. Dawała mi do ręki koniec zdobytej nie wiadomo skąd (ukradła?!) linki, chwytała drugi koniec i wlokąc się za mą szarpała i wrzeszczała:
-puciaj! Ondaj, to moje! Puuuuć mnie! Ondawaj!
Oczywiście, nie mogłam puścić, bo wtedy przyłaziła i ponownie wręczała mi to dziadostwo. Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie, a ona miała świetną zabawę. Jakaś pani ze zmieszaną miną rzekła:
-ale mama znalazła sposób! Na sznurku dziecko ciągać! Pomyślałam wtedy, że to niezła myśl. Dodać jeszcze trza, że  wtrąca mi się  gówniara w rozmowy! Kobieta ze rajstopianego stoiska pyta: 
-mam dać grubsze- sześćdziesiątki, czy czterdziestki mogą być?
- taaak! Dziestki mogą być! Tak!- drze się klientka od siedmiu boleści.
Jako, że byłam już zła, wzięłam sześćdziesiątki, nie będzie mi gnojek rządził! Takem się zemściła.
Ponownie zapadła decyzja o nie zabieraniu stwora na zakupy. 
Dzisiaj rano postanowiliśmy dać jej ostatnią szansę. Na początek awantura na stacji paliw. Rak poszedł zapłacić za benzynę. Sam. A Helka uznawszy, że poszedł do sklepu bez niej, postanowiła zapluć się zapłakać do granic możliwości. Po przekroczeniu bramy do świata radosnej niepohamowanej konsumpcji, stanęliśmy jak wryci. Powietrze wibrowało bowiem od wrzasku małej dziewczynki. Darła się jak zwierze jakieś, nie dziecko. Zmęczony ojciec wynosił ją na rękach, a ludzie się gapili z niedowierzaniem. Skąd w tym dzieciątku drobnym taki przerażający głos! My też gapiliśmy się niegrzecznie. Z myślą, że będziemy następni. Na szczęście Helka nie wzięła udziału w koncercie, dostała za to małpiego rozumu na widok świątecznych dekoracji. To było urocze, przez pierwsze piętnaście minut. Musieliśmy obejść po dwadzieścia razy każdą choinkę w centrum. A ona ( Helka, nie choinka) skakała jak dzikus i darła się:
- oooo koinka Keli! O, mamo, to je bomka! O mamo, jeden, dwa tsy, tely, osiem, dziejenć, dziejeeeeść!
Po godzinie spędzonej na kontemplowaniu każdej z szesnastu tysięcy tandetnych bombek, zrozumiałam dlaczego niektórzy  ludzie  nienawidzą świąt. Potem trzeba było posiedzieć w każdej mechanicznej pierdole. Tu samochodzik, tam słonik, dalej karuzelka. Dobrze, że nie zależy jej tak bardzo na tym, żeby to dziadostwo uruchamiać, bo puściłaby mnie z torbami, zanim jeszcze zaczęły się zakupy właściwe. Podczas zakupów w markecie unieruchomiliśmy ją w wózku. Wydawało nam się, że tym sposobem niczego nie zniszczy i nie ukradnie. Poszło gładko. Przy kasie okazało się, że trzyma w łapach książkę o myszce Mickey. Nie wiemy kiedy i jakim cudem ją zwędziła, ale trzeba było zapłacić. Wizyta w empiku trwała trzy minuty, bo gnom zdejmował towar z półek i układał na podłodze. Zostawiłyśmy Raka, żeby mógł poudawać, że wcale nie kupuje dla mnie książki i poszłyśmy dalej. Nieopatrznie palnęłam:
-poszukamy prezentu dla taty. 
-Kela kuka penentów taty! Kela taty da penenty!
Nawet nie próbowałam. I tak by wydała. A jeszcze w zeszłym roku tak ładnie dochowywała tajemnic! 
Postanowiliśmy zakończyć tę farsę. Poinformowałam Helkę, że już wychodzimy, a wtedy córka przypomniała sobie zwroty grzecznościowe, które jej zawzięcie wpajam. Postanowiła pożegnać się z każdym mijanym człowiekiem:
- dziedzienia pan! Dziedzienia pani! Papa!
...oraz nie człowiekiem:
-dziedzienia koinko! dziedzienia bomko!
Reasumując:
-zmęczona jestem, jak koń po westernie,
-nadal nie mam prezentu dla Raka,
- nie kupiłam tego, co zaplanowałam, mam za to na stanie tekturową szopkę, książkę o myszce Mickey i naklejki.
 Nienawidzę zakupów. I nigdy więcej nie zabiorę Helki do centrum handlowego. NIGDY!



piątek, 13 grudnia 2013

O naskórkowym altruizmie.

Idą święta. W wielu ludziach odzywa się sezonowa chęć niesienia pomocy. Wyobrażają sobie, jacy to będą szlachetni zanosząc paczkę ubogiej rodzinie. Widzą już wdzięczność w oczach obdarowanych. Widzą jak ich jednorazowa dobroć zmienia życie tej rodziny. Na co dzień owi altruiści ograniczają się do udostępniania apeli o pomoc na fejsbuku. Oczywiście udostępnianie jest ważne i pomocne jeśli...idzie w parze z wpłatą paru groszy na podany w apelu numer konta. Matka chorego dziecka nie opłaci kosztów operacji udostępnianiem lub tysiącami lajków. Administracja FB również nie da jej złotówki za to, że udostępnisz foto. Każde zdjęcie z takową informacją to łańcuszek. W dodatku pisany przez grafomana z pierwszej gimnazjum. Ale żeby to zauważyć, trzeba przeczytać, a fejsbuczani altruiści nie czytają, udostępniają jak leci, wystarczy, że na fotografii jest oszpecone lub chore dziecko. Ja tu nikogo nie oceniam, no, może poza naiwnością. Ludzie naiwnie sądzą, że pomoc innym kosztuje kliknięcie. Nie, pomoc innym wymaga naszej pracy,ewentualnie naszych pieniędzy.Wymaga chęci i działania. Samo kliknięcie nie działa. Ale dajmy spokój fejsbukowi. Wróćmy do ubogiej rodziny, której odświętny altruista niesie paczkę. Tak, w naszych mózgach panuje dziwaczne przekonanie, że bieda jest szlachetna. Jasne, zdarza się maluteńki odsetek takiej właśnie niezawinionej, niezależnej od człowieka, czystej i pięknej. Ale to margines. A może nawet odsetek marginesu. Prawdziwa, powszechna i wszędobylska bieda jest BRZYDKA. Wynika z braku edukacji, z nieporadności, lenistwa, z życia bez perspektyw przekazywanego z pokolenia na pokolenie, szerzy się na popegeerowskich wsiach, w nędznych dzielnicach miasta, niezmiennie łączy się z alkoholem, używkami, przemocą, prymitywnymi zachowaniami, roszczeniową postawą i całą masą innej brzydoty. Z niepohamowanym, zwierzęcym pędem do prokreacji włącznie. Prawdziwa bieda często miewa problem z przyjęciem wędki. Z prostej przyczyny- nie umie jej wykorzystać. Powącha, nadgryzie, ostatecznie sprzeda  za tanie wino-zamroczony umysł łatwiej radzi sobie z własnym upodleniem. Tę wędkę trzeba dostarczać i podawać nieustannie, najlepiej dzieciom. Trzeba je wyrywać z marazmu i poczucia, że nie warto się starać, że nie warto pracować, że i tak skończą marnie-jak rodzice, dziadkowie i wszyscy wokół. Nie ma gwarancji, że się uda. Bieda łączy się często z biedą umysłową. Z brakiem poczucia własnej wartości. Z zanikiem zasad. Ten kto twierdzi o sobie-jestem altruistą i pomagam, a jednocześnie głosi pogląd, że tym "brzydkim" nie powinno się pomagać, bo to ostatecznie nie przynosi efektów nie rozumie istoty altruizmu. Dobro nie musi przynosić namacalnych korzyści. Paczka nie musi zmienić życia obdarowanego biedaka. Jeśli wywoła uśmiech na twarzy dziecka, to już spełnia swoją rolę. Nie każdy odnajdzie w sobie litość dla pijaka, nie każdy odnajdzie krztynę szacunku dla pogubionego, nie każdy powstrzyma się od surowej oceny. Wreszcie, nie każdy, kto rzuci biedakowi ochłap na zbyciu, jest altruistą. Nie chcesz, nie pomagaj, ale nie nazywaj tych ludzi dzieciorobami, roszczeniowym patolstwem i czym tam jeszcze. Przyczyniasz się w ten sposób do pogłębienia w nich świadomości, że właśnie tym są. Mówienie -z dzieci takich nierobów nie wyrośnie nic dobrego, choć niestety w wielu przypadkach okaże się prawdą, jest z gruntu wstrętne i pozbawione jakiejkolwiek empatii. Dzieciak, który wie, że spisano go na straty nie ma żadnej szansy! Chcesz dowodu? Od dzisiaj zacznij mówić swojemu-wypieszczonemu i wychuchanemu, że nie potrafi, nie umie i nie da rady. Żniwo zbierzesz szybciej, niż się wydaje. 
My wszyscy, ludzie "na poziomie" podamy miskę głodnemu psu, nieważne, że nie rasowy i brudny. Z podaniem miski brudnemu człowiekowi mamy większy problem. 
Nam wszystkim życzę, abyśmy zaleźli w sobie pokłady empatii zdolne znieść smród prawdziwego ubóstwa. A jeśli nie, to przynajmniej uczciwość, by przyznać przed samym sobą - nie jestem tak dobry, jak mi się zdawało. 


środa, 11 grudnia 2013

Dzień bez Helki, czyli nudny post o sprzątaniu.

Jestem! Żyję! Przetrwałam. Dzień bez Helki. Stęskniłam się jak głupia, córka za to wcale.  Przekopałam tonę ubrań! Odkryłam przy tym, że moja garderoba dzieli się na cztery kategorie:
- za małe (ze szczupłych czasów),
-za duże ( z "dostatnich" czasów),
-niemodne ( z dawnych czasów),
-dział "ścierwo" ( dresy, tiszerty, rozciągnięte gacie).
 Wyrzuciłam też masę przeterminowanego szajsu z sypialnianej toaletki. W Szufladzie Wstydliwych Sekretów znalazłam gorset w panterkę, w który mieściłam się jakieś sześć kilogramów temu, ale go nie wyrzuciłam. Zostawię sobie, na wypadek gdyby tym razem moja noworoczna dieta doszła jednak do skutku. Umyłam okna, wyprałam firanki i ...zaatakował mnie pająk. Znajomi wiedzą jaki mam stosunek do pajęczaków. Było tak... myję sobie okienną framugę, kiedy nagle pojawia się wielki jak śliwka z owłosionymi nogami potwór. Zareagowałam jak zwykle, darciem mordy. Po chwili uzmysłowiłam sobie, że nie jest to skuteczna taktyka, ponieważ jestem sama w domu. Normalnie proszę Raka, żeby wyniósł stwora na dwór, teraz jednak nie wchodziło to w rachubę. Postanowiłam działać rozsądniej. Schowałam się za kanapę i rzucałam w drania kapciami.Trafiłam na twardego zawodnika,  kapciowe bombardowanie nie pomogło. Z najwyższym obrzydzeniem ( bo wolę bardziej humanitarne rozwiązania) poszłam po odkurzacz. Wysunęłam rączkę tak bardzo, jak to możliwe, włączyłam i wciągnęłam pająka. Myślicie, że to go zabiło? Boję się, że nie. Wyjdzie z worka i ...będzie na mnie patrzył! Tak mówi Rak:
-on ci nie może nic zrobić, co najwyżej na ciebie popatrzy! 
Ja niby to wiem, ale za każdym razem jak spotykam pająka dostaję małpiego rozumu i czuję na ciele łaskotki, jakby stado takich po mnie łaziło. Ot, tyle z ekstremalnych przeżyć podczas odgruzowywania zapuszczonego mieszkania. A nie, jest coś jeszcze. To dopiero hardkor! Jadłam pizzę siedząc sobie na środku salonu. Taką pizzę z GLUTENEM. Zwykle specjały tego typu ( niezmiernie rzadko) jem  nad zlewozmywakiem, żeby nie kruszyć. Skulona, jak przestępca. Jeszcze mam poczucie winy. A dzisiaj jak normalny człowiek- prosto z kartonu! Odkurzałam potem pół godziny, na wypadek, jakby jednak coś mi spadło.
Do Baci Gagi dzwoniłam ledwie szesnaście razy ( co  podzielone na jedenaście godzin daje całkiem przyzwoity (jak na mnie) wynik).  No i to tyle. Napracowałam się, zmęczyłam i ... odpoczęłam.  Tak to już chyba jest z dniem bez dziecka...

wtorek, 10 grudnia 2013

O matce k..wie.

Doigrałam się!  Potrafię od czasu do czasu puścić wiąchę. W stanie najwyższego wzburzenia. Ostatnimi czasy mąż robi wszystko, aby ów stan pielęgnować i rozbudzać na nowo. Możliwe, że coś jest w powietrzu, bo z obserwacji wynika, że nie tylko mój zrobił się taki wkurzający. Oczywiście, nie od dziś wiadomo, że kłótnie i niesnaski rodziców odbijają się na dziecku. Na moim odbiła się ostatnia półszeptana wymiana zdań. Bolesne to, bo wiem, że odbicie ...jest moje.
-Mamo, kuwa mać to je miś! -wykrzyknęła Helka radośnie, machając mi przed nosem pluszowym niedźwiadkiem.
Rak, nieco mniej radośnie, za to ze złośliwą satysfakcją wykrzyknął:
-Gratuluję!
Matka Rak jak przystało na dorosłą kobietę i odpowiedzialną matkę wykrzyknęła szczerze zdziwiona:
-To nie ode mnie! Ja tak nie mówię!
Możliwe, że to drobne kłamstewko przeszłoby i można by z czystym sumieniem złożyć winę za niecenzuralne słownictwo Heleny na sąsiada, gdyby nie fakt, że pierwsza matka lekkich obyczajów padła z moich ust jakieś pięć sekund przed helkowym bluzgiem. I Rak przy tym był. To się nazywa inteligentne kłamstwo:/

poniedziałek, 9 grudnia 2013

O odchudzaniu, ćwiczeniach, i mordowaniu się w imię kaloryferowych żeber na brzuchu.

Odchudzam się odkąd pamiętam. Moja metoda nie jest jednak specjalnie skuteczna. Stosuję odjutronizm. Ewentualnie zjadam kalorie na przód. Tzn. zjadam dzisiaj to, co powinnam zjeść w ciągu trzech dni, obiecując sobie, że pojutrze nie zjem nic i bilans wyjdzie na zero. Uzbierałam tym sposobem 123 560 000 kalorii do oddania. Póki co, nie chudnę. Mam jeszcze kilka innych zasad nie pozwalających na zrzucenie wagi. Mianowicie, odchudzanie zostaje zawieszone kiedy:

-w pobliżu znajduje się czekolada,
-jest szansa na wypicie kalorycznego drinka, lub piwa imbirowego,
-mam okazję nawtranżalać się w lokalu gastronomicznym,
-są święta,
-wpada siostra z filmem na dvd i pakami chipsów,
-kiedy mi się nie chce.

Jedynym ustępstwem na rzecz mojej wiecznej diety, jest niesłodzenie niczego. Doszłam do tego, dzięki Ducanowi, którego jakiś czas oszukiwałam. Podjadałam trzymając łeb w lodówce (żeby Ducan nie widział). Mimo dywersyjnego sabotażu rzeczonej diety udało mi się zrzucić kilka rozmiarów. Jako, że oszukiwałam- prawie bezboleśnie. Cukru od tamtej pory nie ruszam ( cukru z torebki, ten z czekolady uwielbiam).  Próbowałam również diety opartej na niczym. Tzn. dwie kromki chrupkiego pieczywa dziennie. Z chudym twarożkiem, albo jakąś odtłuszczoną wędliną. Wyjątkowo skuteczna dieta. Polecam każdemu, kto ma ochotę szczupło prezentować się na własnym pogrzebie. Mam z tamtego okresu  zdjęcie-ku przestrodze. Chude wcale nie jest takie piękne. Najlepszą dietą, która pozwoliła mi schudnąć, była ciąża. Najpierw chudłam, bo nie mogłam jeść, potem jadłam wyłącznie sałatę, zielone ogórki, sorbety i tego typu potrawy. Pod koniec odżywiałam się głównie czekoladowym ciastem. Rezultat był taki, że miałam najlepsze nogi i cycki w historii. Kiedy urodziłam trzy i pół kilogramowy cud, ważyłam z miejsca siedem kilo mniej. Potem karmienie- chudłam dalej. Kiedy słyszę- ciąża zrujnowała mi figurę, nie wiem o co chodzi. Mnie naprawiła! Na krótko. Po burzliwym okresie karmienia piersią, dojadłam. Jakieś dziesięć kilo. Wynagrodziłam sobie w ten sposób wszystkie wyrzeczenia. Nagroda średnio jednak przypadła mi do gustu. Małe, świńskie oczka zatopione w tłuszczu, tyłek jak u wszystkich kardażjanek razem wziętych. Słabo. Wpadłam w rozpacz. Ukoiłam ją kolejnymi kilkoma kilogramami uzbieranymi z czekolady i boczku. Jeszcze gorzej. A potem okazało się, że Helka ma dietę. Matka zaczęła czytać etykiety i strach ją zdjął. Nie wiedziała, że zdarza jej się pochłonąć przy okazji jedzenia zupy, całą tablicę Mendelejewa zawartą w rosołowej kostce. Z domu zniknęły wszelkie tego typu paskudy. Matka je lepiej i zdrowiej. Oszukiwała Ducana i wygląda jak człowiek. Nie jak trzcinka, ale wystarczająco dobrze, żeby dzieci nie wołały za nią Moby Dick. Kupiła sobie rower, przestała za to kupować gazowane napoje. Czasami oczywiście dezerteruje z tej zdrowej ścieżki. Opchnie po kryjomu (przed Helką) jakiegoś burgerka albo parówę. Ma też problem z masełkiem. Wiadomo przecie, że tłuszcz to nośnik smaku, a masełko to już w ogóle! Aaaa, jeszcze ten osławiony syrop glukozowo-fruktozowy. Wywalony z menu. Jemy zdrowiej, lepiej, mniej. Nie kupujemy słodyczy ( bo nie będzie Hela patrzeć, jak się matka ciachami obżera). To długotrwały plan. Powoli, do celu-do zdrowia, nie do kaloryfera na brzuchu. Gdzieś tam w głowie matki zaświtała kiedyś myśl, że może przyłączy się do Chodakowskiej. Na krótko. Kiedyś zobaczyła cytat z tejże mentorki- ćwicz tak, jakby od tego zależało Twoje życie! Bo to prawda! Jak dla mnie-gówno prawda. Nosiłam już wszystkie możliwe rozmiary od 34 do 42, nie miało to większego znaczenia. Najlepsze rzeczy spotykały mnie przy 38. Największe branie (możliwości, bom przecie stateczna mężatka) odnotowałam przy czterdziestce. Wmawianie sobie i innym, że od wysportowanej sylwetki zależy ludzkie życie i jego wartość jest według mnie bzdurne a w niektórych przypadkach bywa niebezpieczne. Dla tych nieodpornych psychicznie. Oczywiście, niektóre kobiety odnajdą w fitnesie swoją ścieżkę, będą w tym szczęśliwe. Większość jednak, potraktuje to jak wszystkie diety świata. Będzie to robić po to żeby "wyglądać". Bo koleżanki już mają kaloryfer. Nie z wewnętrznej potrzeby, a zewnętrznego przymusu. Bo przecież kobieta powinna mieś sterczące obojczyki, brzuch jak dechę, zero tłuszczu i nogi niczym ofiara głodu. Za jakiś czas, sięgnie po kremówkę a przekonawszy się, że nie odnotowano wzrostu wagi sięgnie po drugą. A potem pójdzie z koleżankami na pizzę albo do pierogarni. I tak przez jakiś czas. A potem opuści jeden trening. I drugi. I kolejny. Kaloryfer zniknie. I co, będzie przez to mniej warta? Jej życie automatycznie straci sens? Mąż przestanie kochać? No błagam! Nasze życie zależy od innych czynników, niż skalpel i killer. Na szczęście. Bo gdyby jednak zależało od ilości kalorii spalonych na siłowni, to...moje byłoby nic nie warte. 

Ps. Nie jestem wrogiem wysiłku fizycznego! Sama mam nadzieję na to, że kiedyś odnajdę sport, który mnie nie znudzi po pięciu minutach. Tyle, że słabo szukam. Jakieś propozycje?

sobota, 7 grudnia 2013

Babska logika.

Wbrew temu, co sądzą niektóre feministki, kobieta i mężczyzna różnią się od siebie. Całe szczęście. Nie chodzi tu tylko o widoczne gołym okiem różnice. Mamy inne mózgi.

Stoję przed lustrem w sypialni. Właśnie nałożyłam sobie oczy na pozbawioną wyrazu twarz. Jest lepiej. Po nałożeniu ust zrobiło się nieźle. Nadszedł czas na czupiradło. Najpierw suszenie na szczotce,  potem prostowanko. Rak stoi w progu i obserwuje.
- I czego się gapisz? -pytam grzecznie.
- Ty masz proste włosy, prawda?
- Tak.
- To po jaką cholerę  prostujesz proste tą...nagrzewnicą? 
- Prostownicą. Prostuję, żeby nie były napuszone.
-Czyli ładnie jest, jeśli ma się mało niepuszystych włosów?
-Nieee. Idź już! Do garażu albo do diabła, albo gdzie chcesz, tylko mi nie przeszkadzaj!
Uśmiechnął się pod nosem i poszedł. A mnie przyszło do głowy, że ma trochę racji. Zanim wysuszyłam włosy na szczotce ( żeby odstawały od skóry) i zanim potraktowałam  prostownicą ( żeby jednak nie odstawały), umyłam je szamponem zwiększającym objętość. Nie dziwię się, że oni nas nie rozumieją.


środa, 4 grudnia 2013

Pasja według Raka.

Ojciec Rak to solidna marka. Zero romantyzmu, wrażliwość mierzona w mikrogramach, subtelność na poziomie... eee, tu już wkraczają wartości ujemne, zatem nie ma o czym pisać. Jeśli Rak w subtelny, charakterystyczny dla siebie sposób zwróci Ci uwagę, z pewnością poczujesz się dotknięty. Dołóżmy do tego dobre ( naiwne ) serce, obowiązkowość, punktualność i odpowiedzialność. Ot, cały Rak! No, prawie. Gdyby zakończyć opis już teraz, Rak wydałby się solidnym i...nudnym człowiekiem. A to byłoby na wskroś niesprawiedliwe określenie. Rak ma bowiem kilka pasji, które sprawiają, że można o nim powiedzieć wiele, ale nie to, że jest nieciekawy. Odkąd się znamy nieustannie wymyśla sposób na zdobycie obrzydliwego bogactwa. Nie ogranicza go w tym ani wykształcenie, ani zainteresowania ( to ostatnie nie jest dziwne, zważywszy na to, że interesuje się absolutnie wszystkim). Twierdzi, że dokona wielkiego odkrycia i zdobędzie fortunę. Będzie to odkrycie na miarę...ołówka. Ma być proste, pomysłowe i potrzebne wszystkim. Raz na dwa miesiące wymyśla kolejny pomysł na swój super biznes, przy czym poprzedni nie wyszedł nigdy poza fazę planowania i fantazjowania. Jako, że szydzę z niego niemiłosiernie ciągle słyszę, że w wywiadach telewizyjnych będzie mówił iż swoją pozycję zdobył nie dzięki żonie, a mimo żony. 
Oprócz planów biznesowych Rak posiada jeszcze ambicję. Próbuje dokonać epokowego odkrycia w dziedzinie nauki. Ciągle konstruuje w garażu nowatorskie filtry powietrza, generatory albo inne wehikuły czasu. Wszystko z części podprowadzonych z domu. Ostatnio złapałam go z filtrem Hepa wyjętym z nowiuśkiego odkurzacza. Ale nie o tym miałam pisać. O tym już było. O TU.  Dzisiaj będzie o rakowej pasji. Otóż, największą pasją Raka, jest...wymyślanie sobie kolejnej pasji. W ciągu siedmiu lat miałam okazję spotykać się z:
-kickbokserem,
-wspinaczem,
-futbolistą amerykańskim,
-futbolistą europejskim,
-kulturystą,
-żeglarzem,
-paralotniarzem.
To jest to, co pamiętam. Z całą pewnością było więcej.  Więcej pasji, nie facetów. To wszystko bowiem jeden niepozorny Rak. Wystarczy, że gdzieś tam z bliska zobaczy kawałek jakiegoś astronauty, a już oczy świecą mu  niezdrowym blaskiem, dostaje wypieków i zaczyna przetrząsać internet oraz wygłaszać zdania w stylu- zobaczyć ziemię z kosmosu... To musi być przeżycie! Niektóre z wymyślnych zainteresowań wyszły nawet z fazy planowania i zbierania informacji. Jako kickbokser nie pojechał nigdy na żadne zawody, bo nie udało mi się pójść do lekarza na badania, ale chodził przez pewien czas na treningi. Z przygody z futbolem amerykańskim ( tak, to ten sport, w którym chłopcy wielkości szafy trzydrzwiowej, okryci dziwacznymi zbrojami biegają po boisku bez ładu i składu.  Mówią do siebie mniej więcej takie rzeczy: piszczysz jak twoja stara, kiedy byłem u niej wczoraj w nocy! ) został medal. Jako kulturysta kariery nie zrobił. Przeze mnie. Nie pozwoliłam zainstalować nowatorskiego atlasu do ćwiczeń. Na suficie. Żeglarstwo jest marzeniem na przyszłość. Jak już wypali biznes. Paralotniarstwo wypłynęło niedawno. Właśnie wychodziliśmy z domu, kiedy okazało się, że w naszej skrzynce na listy znajduje się koperta do sąsiada z góry. Ja poszłam  do samochodu, Rak natomiast odnieść przesyłkę do adresata. Po dwudziestu pięciu minutach czekania, wpadłam w  furię. Miotałam wyzwiskami i waliłam pięścią w klakson. Kiedy Rak wyszedł w końcu z budynku, od razu wiedziałam co się święci. Różowe policzki, nieobecne, rozmarzone spojrzenie, tępy wyraz twarzy. 
- Wiedziałaś, że nasz sąsiad z góry lata na paralotni? 
-Nie chcę tego słuchać! Kolejna pasja na całe życie?
-Tym razem czuję, że to jest to! Serio, zawsze chciałem latać!
Tylko raz rakowy pęd do poznania i spróbowania wszystkiego mnie zawiódł. Na wiejski festyn przybyło bractwo rycerskie. Kiedy długowłosy  przystojny rycerz zapytał, kto z obecnych chciałby przymierzyć zbroję, po Raku została tylko bluza na krześle. Chwilę później zapakowany od stóp do głowy, wywijał wielkim mieczem. Jakaś romantyczna część mnie uznała, że chciałaby mieć w domu osobistego rycerza. Już szykowałam się w myślach na zgrupowania i inscenizacje. Niestety,  Rak postrzelał jeszcze z łuku, upiekł z rycerzami kilka podpłomyków i stwierdził, że to nie dla niego. Pierwszy raz w życiu.


-

wtorek, 3 grudnia 2013

O irracjonalnych powodach do dumy...którym jedak ulegamy.

Helena jest piękna. Tak, wiem, powtarzam się. Ale ja tak mogę długo i namiętnie o tej helkowej urodzie, o helkowej mądrości wreszcie o helkowej fryzurze. Mogę też długo o tym, że dzieci nie wolno porównywać, że każde jest inne i rozwija się we własnym tempie. Ja naprawdę tak uważam. A jednak, od czasu do czasu, mój i tak już wystarczająco zadarty nos wędruje jeszcze wyżej. Podbródek ( a właściwie obydwa) unoszą się do góry, oczy mimowolnie zaczynają rzucać pełne wyższości spojrzenia. Dlaczego? Ano- z dumy! Bo właśnie usłyszałam -ojej, ona ma taaaakie piękne włosy! -od matki, której córeczka, mimo iż w wieku Helki poszczycić się może dopiero króciutką, chłopięcą fryzurką. No i powiedzcie, czy to jest powód do dumy? Jaki ja mam wpływ na to, czy helkowe włosy rosną szybko, czy wolno? Żaden. Zasługi w tej materii również nie przypisuję sobie żadnej. A duma jest. I to jaka! Godna ważniejszej sprawy. Albo to: 
Idę z nieco ponad roczną Helką przez miasto. Za rękę. Przełazimy tak przez prawie cały Nowy Dwór. Mijają nas matki z rówieśnikami Heleny w wózkach. Dzieciaki okutane w kombinezony narciarskie, okręcone kocami. Z kokonów wystają im jedynie zmarznięte policzki. I co? Ano znów zupełnie bez powodu mój nochal zaczyna wąchać chmury. Bo te zapakowane w kokon maluchy, to jak niemowlaki jeszcze, a mój piechur  taki dzielny... No i znów- jaki to powód do dumy, że dzieciak odkąd chodzi zrezygnował z wózka? Że na ręce idzie tylko wtedy, kiedy chce się przytulić? Że wytrzymały żywczyk? Ano żaden. Tak samo jak to, że wcześnie zaczął chodzić, że ma piękne zęby, albo wielkie oczy. To wszystko nie dosyć, że sprawy małej wagi, to jeszcze zupełnie niezależne od nas!  Mimo całej gadki o stymulowaniu rozwoju, mimo całej masy zabawek za grube pieniądze, rozwoju dziecka nie da się przyspieszyć. Można go opóźnić jakimś rażącym zaniedbaniem, ale to zdarza się niezmiernie rzadko( na szczęście). A my co? Nawet jeśli nie licytujemy się w ilości  zębów, szybkości stawiania pierwszych kroków, zasobu słownictwa....i tak puchniemy z dumy. Oczywiście puchniemy, kiedy mowa o dziedzinie w której nasz dzieciak bije na głowę inne dzieci. Co do dziedzin, w których potomek nie odnosi spektakularnych sukcesów, potrafimy spojrzeć na nie spokojniej-każde dziecko rozwija się we własnym tempie. Jedynym "osiągnięciem" którego opanowanie przyniosło mi radość, ale nigdy nie czułam się z tego powodu głupio dumna jest pożegnanie z pampersem. Może jednak jestem trochę dumna, ale z siebie. Że poczekałam, nie naciskałam i nie dałam się tekstom "taka duża a jeszcze w tym świństwie". Czuję najwyższe obrzydzenie nocnikowym terrorem. Tak, inaczej nazwać tego nie potrafię! Kiedy czytam, że ośmiomiesięczna Krysia już się nauczyła, że jak każdego ranka mama ją sadza na nocnik to trzeba zrobić siusiu ogarnia mnie śmiech. Mama Krysi się nauczyła łapać siuśki. Krysia, nawet jeśli jest geniuszem, nie ma wpływu na kontrolowanie swojej fizjologii. Przestanie lać w buty najwcześniej między 16 a 24 miesiącem życia. Pod warunkiem, że do tego czasu nie obrzydnie jej nocnik. Do tej trudnej sztuki potrzebna jest kontrola nad zwieraczami. A tego żadne treningi świata nie przyspieszą. Kiedy Helka z dnia na dzień porzuciła pampersa, bez zafoliowanych kanap, zwiniętych dywanów i mopa w ciągłej gotowości, matka Rak poczuła radość. Że tak łatwo i szybko poszło. Nos jednak pozostał na swoim miejscu. Bo z czego, jak z czego, ale z panowania nad mięśniami, to już nawet ona nie potrafi być dumna...

poniedziałek, 2 grudnia 2013

O okultyzmie...

- O, mamo, to je pentus! -wykrzyknęła Helka na widok prezentowej kokardki. Pentus, czyli pentagram. Jakaś szatańska gwiazda. Chyba, bo nie interesowałam się nigdy specjalnie. Popatrzyłam na kokardkę, faktycznie, na upartego można znaleźć krztynę podobieństwa. Skąd Helka zna pentusa? Ano, kiedyś w ramach zgrywu narysowała go jedna taka mądra ciocia. Tak długo nie udawało jej się narysować prostej gwiazdki, że machnęła łatwiejszego do wyrysowania pentusa. -O, to taka inna gwiazdka- pentus. No i dwa razy nie trzeba powtarzać. Wiadomo, dzieci tak mają, chwytają błyskawicznie. Patrzę tak na ten helkowy pentagram i coś jakby mi w pamięci świta...
Dawno, dawno temu, kiedy Matka Rak nie była jeszcze ani matką ani rakiem, tylko małą dziewczynką, również miała słabość do pentusów. Z tym, że w przeciwieństwie do Helki, nie potrafiła ich nazwać. Dla niej były to gwiazdki. I była bardzo dumna, kiedy nauczyła się je rysować. Tak więc, w zeszycie od religii widniała piękna stajenka. Było dzieciątko, były owieczki, pastuszkowie itd. Na szczycie stajenki znajdował się wielki pentus z ogonem. Tak, był gwiazdą betlejemską. O tym, że przystrojenie stajenki pentagramem nie było trafionym pomysłem, dowiedziałam się kilka lat  później, kiedy to tryumfy święciło Z archiwum X. Zanim jednak porzuciłam pentusowe gwiazdki na rzecz... dawidowej, zdołałam  stworzyć wiele rysunków na których widniało nocne niebo rozświetlone pentusami. Podejrzewam, że nie jestem jedyna. Pamiętam jeszcze jak trudno narysować gwiazdę! Właściwie, to nie tyle pamiętam, co wiem. Do dzisiaj nie potrafię.


Helkowy pentus. Oczywiście ani ten, ani żaden z moich, rysunkowych nie były "PRAWDZIWE". Aby stworzyć TEN pentagram, należy użyć odpowiedniego koloru, narysować go w odpowiedniej pozycji oraz mieć odpowiednie intencje. Jeżeli więc Twoje dziecko będzie próbowało przystroić choinkę papierowymi "pentusami" nie wpadaj w panikę, zapewne nie potrafiło wyciąć gwiazdki:)