wtorek, 30 września 2014

Wychowanie seksualne in progress...

Wychowanie seksualne to gorący temat. Odkąd poznańskie osiołki na własnej skórze doświadczyły ludzkiej histerii w tej dziedzinie, temat spędza mi sen z powiek. Nie rozumiałam do tej pory powagi sytuacji. Bo powiedzcie sami, skoro ignorancja i durnota omal nie zrujnowała życia osiołkom, jakie konsekwencje może przynieść naszym dzieciom! Aby zapobiec przyszłym dramatom i strasznym konsekwencjom, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Na efekty nie trzeba było długo czekać...

-Helu, podaj mi foremkę krówkę.-prosi ciotka towarzysząca Helce w piaskownicy.
-to nie klówka, to hipcia.
Foremka faktycznie niezbyt udana. Niby małe różki wskazują na krowie pochodzenie, jednak okrągły pysk sugeruje hipopotamiasty rodowód.
-krówka! Zobacz, ma różki i wymiona, takie krowie cycki.
-to nie są łymiona! To secies łagina.-rzecze znawczyni tematu nie przerywając układania kamyków na szczycie piaskowego placka.
Ciotka dostaje oczopląsu.

Rodzinna uroczystość. Do Helki podchodzi kuzynka w zaawansowanej ciąży. 
-mamo, ale bzuch!
- jest duży, bo ciocia ma tam...
-dzidziusia! Ja tes byłam zialenkiem w twoim bzusku!
-oooo, to już nie jest ziarenko, to duży chłopiec. Lada dzień się urodzi.
-a cy ja mogę dotknąć?
Uzyskawszy odpowiedz twierdzącą, Helka  maca delikatnie okrągły brzuch. Oględziny trwają chwilę, po czym ginekolog-położnik od siedmiu boleści pyta:
-a cy ja mogę zajzeć do ślodka?

Gaga wiesza pranie, Helka asystuje. Za każdym razem, kiedy babcine ręce podnoszą się do góry, koszulka ulega "skróceniu" ukazując Helkowym oczom brzuch.
-ale mas wielki bzuch!-rzecze mała królowa taktu.
Zawstydzona Gaga obciąga koszulkę i mówi:
-no, znowu przytyłam.
-a wies dlacemu on jes taki wielki?
-pewnie mi powiesz?
-bo mas w nim dziecko!
Koniec końców, Gaga kończy badanie zadowolona. Zawszeć to lepiej być w ciąży, niż po prostu grubą!

Tak oto Helka wykorzystuje teoretyczną wiedzę przekazywaną przez Matkę Rak.  Myślę, że to dobrze. Dzieciak potrafi dopasować to co słyszy do tego co widzi. Chyba zmierzamy w dobrym kierunku. Jeśli kiedyś w Zoo spotkamy kopulujące osiołki, powiem dziecku prawdę. No chyba, że kopulować będą szympansy. Ze względu na znaczne podobieństwo do ludzi, publiczne i jawne stosunki szympansów powinny być zakazane;p

 

poniedziałek, 22 września 2014

Narodziny Matki Rak. Epizod trzeci, ostatni. Feniks.

Kiedy pierwszy raz podano jej dziecko była wstrząśnięta. Nie czuła kompletnie niczego. Przyjrzawszy się sinej, zapuchniętej twarzyczce pomyślała: czy ona nie powinna być dla mnie piękna? Na głos powiedziała tylko:
-ona wygląda jak Eskimos.
Ze zdziwieniem patrzyła na męża. Rak wpatrywał się w małą poczwarkę urzeczonym wzrokiem.
-jaka ona jest śliczna! Jakie ma maleńkie rączki. Cudowna!
Piał z zachwytu. Ona też miała ochotę piać, tyle, że z rozpaczy.

W ciasnej sali panuje zaduch. Trzy kobiety i trzy plastykowe brytfanki z noworodkami. Dwie doświadczone wymieniają się szczegółami porodów. Nasza bohaterka leży bez ruchu. Nie ma siły. Przywieziono ją z porodówki na łóżku i przerzucono na drugie , jak kukłę. 
-niech ona na razie nie wstaje, słabiutka jest.
Słabiutka próbuje usiąść na łóżku. Głowa trzęsie się jak u pisklęcia. Nie da rady. Jedna z sąsiadek proponuje pomoc.
-podam pani synka.
-to dziewczynka. Dziękuję.
- tak powiedziałam, bo ma niebieskie opaski.
Tak, teraz to widzi. Na maleńkich przegubach tkwią dwa błękitne paseczki. Jest data, godzina, nazwisko. Jest maleńki napis: córka.
Córka. Helena. Jak trojańska, jak Modrzejewska, jak Bohnam Carter, jak Mirren. Siny zapuchlak. Jak to możliwe? Dlaczego nie czuję, że to moje dziecko? Jak ja mam ją stąd zabrać i kochać?!

Jest środek nocy. Tu nie ma to większego znaczenia, bo na oddziale noworodkowym nigdy nie zapada cisza. Krzyk dzieci, trzaskanie drzwi, odgłos kroków na korytarzu. Kobiety biorą prysznic i jedzą o najdziwniejszych godzinach. Wróćmy do znajomej sali. Niby nic szczególnego. Jedna z dziewczyn wymknęła się do łazienki, korzystając z drzemki maleństwa, druga karmi czarnowłosego chłopczyka. Nic szczególnego. Na łóżku pod oknem staje się cud.

Powoli przyjrzała się maleńkiej główce. Dziwna fryzura. Skronie ledwie pokryte czarnym meszkiem, a przez środek przebiega gęsty  grzebień włosów. Zabawny człowieczek. Uszy ma maleńkie i zgrabne. Czarne brwi. Spod fałd powiek zaczynają nieśmiało wychylać się długaśne rzęsy. Zadarty nosek marszczy się nieznacznie. Urocze. Kobieta zdejmuje bawełnianą rękawiczkę z malutkiej dłoni. Po chwili maleńka piąstka zaciska się wokół palca. Serce, w którego istnienie wątpiła jeszcze przed chwilą zaczyna bić jak oszalałe. Wpatrzona w pucołowatą twarzyczkę zamiera. Czuje TO. Nie sposób zapanować ani zatrzymać tego, co się dzieje. Oszalałe serce za moment wyłamie klatkę żeber. Krew wrze...to już nie krew. To płynna miłość rozlewa się po całym ciele, buzuje, krąży, wnika w każdą komórkę. Za moment kobieta rozpadnie się na milion kawałków, zginie, przestanie być sobą,  cała stanie się tym, co ją właśnie spala i obraca w pył. Umiera cichutko.

22 września 2011 roku na jednej z trójmiejskich porodówek umarła młoda dziewczyna. Nie będziemy jej jednak żałować. Taka jest kolej rzeczy. Umieramy kiedy dajemy życie i same rodzimy się wówczas na nowo. Mało jest kobiet, w których urodzenie dziecka niczego nie zmienia. We mnie zmieniło wszystko. Choć straciłam kilka ważnych i cennych rzeczy, zyskałam moc i siłę o jaką nigdy by się nie podejrzewała. Chciałabym napisać, że od tej pory było "z górki". Że nie płakałam już więcej, że dałam sobie radę, że byłam wzorową matką. Nie prawda. Jeszcze wiele tygodni upłynęło, nim doszłam do siebie, jeszcze więcej nim wybaczyłam sobie to, że nie kochałam od pierwszych chwil. Kiedy po raz pierwszy nazwałam siebie mamą płakałam mocniej niż wtedy gdy odkryłam, że siny zapuchlak to najpiękniejsza istota na świecie. Całe szczęście, wtedy wszelki płacz mogłam zrzucić na hormony. 




niedziela, 21 września 2014

Narodziny Matki Rak. Epizod II. Od zmierzchu do świtu.

Kobiety rozmawiające o porodach używają różnych określeń: cud, metafizyka, najpiękniejsza chwila życia, granat w dupie. Jak zwykle, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Istnieją takie, którym wydanie potomka na świat zajmuje mniej czasu niż akt twórczy. Mówi się potem o nich, że powinny rodzić na akord. Istnieją też takie, którym natura funduje kilkunastogodzinny maraton. Gdzie plasuje się Matka Rak? Ano, tradycyjnie. Nasza Królowa Przeciętności mieści się gdzieś  pomiędzy metafizyką a krwawą jatką...


Szła z dumnie podniesioną głową. Choć wszyscy w koło powtarzali: nie ty pierwsza, nie ostatnia. To nic takiego, nie wierzyła. Jak to, nic takiego? Oto za moment powije upragnionego potomka. Na izbę przyjęć wkroczyła z natchnioną, uduchowioną miną. Czy oczekiwała specjalnego traktowania? Nie, co najwyżej mędrców  ze wschodu i żeby klękały narody. Tymczasem panie stacjonujące w dyżurce nie doceniły powagi sytuacji. Rzuciwszy niechętnym spojrzeniem, orzekły co następuje:
-oezu, następna!
-pani idzie ze mną, a pan poczeka.
Już po chwili pierwszy z zastępu "szperaczy" dokonuje stosownych oględzin. Wepchnąwszy łapę do łokcia oznajmia:
-mówi pani, że zaczęło się godzinę temu. Ja pani powiem, że jeśli będzie szło tak pięknie jak do tej pory, za dwie godziny będzie po wszystkim.
Dwie godziny. To jakby łyknąć dwa odcinki Gry o tron! Dwie godziny to pikuś, to nic. Nie ma się co bać. Dwie godziny wytrwam bez problemów. Nie będzie krzyku. Krzyk jest niepotrzebny. Zamiast tego: szlachetny wyraz cierpienia na twarzy. Dam popis, pokażę histeryczkom, jak się rodzi dzieci! Rak będzie dumny. 
Tymczasem Rak czeka już na korytarzu. I to w jakim stylu! Panie ustroiły go w zielony kitel. Strój został najprawdopodobniej uszyty na miarę. Dla karła. Spod sięgających grubo przed kostkę nogawek wyglądały czerwone trampki rozmiar 45. Kobieta ucieszona wyglądem małżonka mówi:
-za dwie godziny będzie po wszystkim!


Siedem  godzin później... 

-aaaaaaaaaaaa....nie dam rady!
-dasz radę, spokojnie. 
-nie dotykaj mnie! Ooooooooo...
-dobrze...
-pomóż mi wstaaać!
- chcesz skakać na piłce?
-nieeeee, idę do domu! Ja już nie chcę rodzić.
-ale...
Tu następuje małe zamieszanie. Do świadomości kobiety docierają jedynie strzępki informacji. Zielone wody... podpisać papiery... ordynator... cesarka..
-CESARKA! Tak, zróbcie mi cesarkę! 
-spokojnie, jeszcze chwilę poczekamy.
-zróbcie, zanim przyjdzie nasępny.....aaaaaaaAAAAAAAA...

Godzinę później...

Świat przestał istnieć. W otchłani w którą strącono kobietę, nie ma nić prócz bólu. Szlachetny grymas cierpienia ustąpił miejsca zezowi i wyrywaniu włosów z głowy. W głowie kołacze się jedna uparta myśl: niech ja już w końcu umrę, przecież tego nie da się przeżyć.  I nagle staje się cud! Sterczący brzuch opada z głośnym plaśnięciem. Ból ustaje, jakby odcięty nożem. Jakaś kobieta trzyma w rękach sino-fioletową istotę. Wypełniło się, oto jest moje dziecko. I co? I nic. Stworzenie nie wydaje żadnego dźwięku. 
-wszystko dobrze, trzeba tylko odessać. Chce pan przeciąć pępowinę?
Zaraz, zaraz, jaki pan? Rak! On tu jest! Stoi z boku. Wszystko widział. Sama bym uciekła, gdybym mogła, a on jest.
-tak! -wykrzykuje Rak drżącym, nerwowym głosem i chwyta nożyczki. 
Po chwili ubierają dziecko, majstrują przy nim i umieszczają w przeźroczystym pojemniku przypominającym naczynie żaroodporne. Istotka cichutko kwili.  Nadal nic. Ukochane, upragnione maleństwo zniknęło. Został tylko pomarszczony brzuch. Wygląda jak rozciągnięty sweter. Między nogami uwija się ubrany na biało facet. Chyba coś wyszywa, bo w rękach ma igłę i nić. To nic, że między nogami. Wstydu nie ma. Jest tylko wdzięczność, że już nie boli. Nic nie wygląda tak , jak powinno. Miał być pierwszy krzyk, pierwszy dotyk, miała być miłość. Jest przejmująca pustka, pokiereszowane trzewia i nieładna sina istota w plastykowym pudełku.   CDN.








piątek, 19 września 2014

Narodziny Matki Rak. Serial w odcinkach. Sezon 1. Odcinek pilotażowy. Zanim zaczął się bal...

22 września 2011 roku, na jednej z trójmiejskich porodówek umarła młoda dziewczyna. Beztroska, roztargniona, przemądrzała i nieco samolubna. Jej śmierć, całe szczęście nie była ostateczna. Była jednak konieczna. Tak szanowni państwo, dziewczyna musiała umrzeć. Dzięki tej ofierze narodziły się Helka i Matka Rak.

-panie doktorze, czy jeśli umyje okna i wypiorę dywany to coś da?
-nic. Zmęczy się pani  i tyle. Powinna pani teraz odpoczywać i zbierać siły.
-jest pięć dni po terminie, a u mnie się nic nie dzieje. Nawet przepowiadających nie mam!
-no ma pani rację. Nie ma rozwarcia, nic się nie dzieje. Mamy piątek, w poniedziałek zgłosi się pani do szpitala. Proszę się spakować, bo trochę tam pani poleży.


Tego samego wieczoru:
-buuuuuu.... ona nie chce się urodzić...buuuu...- jęczy Progesteron.
-przestań, przecież wiesz, że to tak nie działa.- Testosteron stara się załagodzić sytuację.
-ona mnie nie zna, a już mnie nienawidzi...buuuuu......- Progesteronowi wtórują Estrogeny i reszta hormonalnej ekipy.

Tej samej nocy:
- Raaaaaczku!
-chrrr...
-Raku!
-eee?
-rodzę!
-co? Miałaś nie rodzić do poniedziałku.
-ale rodzę! Chyba. Bo może się po prostu posikałam...
-o matko! Dobrze. Trzeba do szpitala. Mamy wszystko. Okej. O matko! Spokojnie! Słyszysz?! Spokojnie!!!
-dobrze. Ja idę wziąć prysznic,ty wystawiasz auto z garażu i zanosisz torby.

Jest spokojna. Drży nieco na ciele, ale to raczej z podniecenia, niż ze stresu. Jest spokojna, przecież wszystko wie. Potrafi oddychać, zna pozycje, zna swoje prawa. Wie czego może wymagać od personelu, wie co będzie działo się z jej ciałem. Niczego nie wie. Zostawmy ją jednak w błogiej nieświadomości. Właśnie jedzie do szpitala. W głowie aż huczy: za kilka godzin będzie już z nami. Jutro o tej porze będę matką! A jaka jest dumna i ważna! Oto jej udziałem ma się stać cud narodzin. Ten odwieczny, naturalny, metafizyczny rytuał. CDN.












czwartek, 18 września 2014

O nauce, co nigdy nie idzie w las.

Dzisiejszy post rozpoczniemy od fotografii. Przypatrzcie się uważnie. Już? Widzieliście? Pełen słodyczy uśmiech, bujna fryzura, wdzięczne liczko... itd. itp. Nie wiecie do czego zmierzam? Już tłumaczę...

Siedzę sobie przy kuchennym stole konsumując kanapkę. Nagle w drzwiach staje anielica z zamieszczonej fotki. Słodka, że aż w dołku ściska. Twarzyczka rozpromieniona uśmiechem. Patrzę na ten cud z podziwem, do jakiego zdolne są tylko matki. Wtem cud ów odzywa się w te słowa:
-mamusiu, jedz kamapkę, bo dostanies w lyj!
O ludzie! Niewiele brakowało, a zabłąkany w przewodzie pokarmowym kęs razowca z serem wyprawiłby mnie na tamten świat! Moja córka, moja dziewczynka słodka! Kiedy udaje mi się odksztusić i dojść do siebie, siląc się na spokój tłumaczę:
-Heluniu, nie można tak mówić. To jest bardzo brzydkie. Będzie mi przykro, jeśli będziesz się tak do kogokolwiek odzywać.
-dobze, mamo.
Oto koniec historii. Pytanie: gdzie jej początek? Ano, trzy dni wcześniej...

Wciskam na siebie dżinsy-ciasnotki. Wiecie, takie świeżo wyprane. Wbijam udo, podskakuje, kucam. Wbijam drugie, robię trzy przysiady. Zapinam przy wciągniętym brzuchu, tańczę jeszcze chwilę. Obserwujący moje poczynania pełnym politowania wzrokiem małżonek, odzywa się: 
-a nie sądzisz, że one są po prostu za małe?
-a chcesz w ryj?!- pada cięta riposta na poziomie.
No cóż, nie daleko pada jabłko...

poniedziałek, 15 września 2014

Po kim toto...

Cała współczesna psychologia dziecięca stoi na tym, że dzieci nie są złośliwe. Całe moje matczyne doświadczenie stoi na tym, że jednak są...

Leśny parking nad morzem. Rak wkłada buty, Helka wałęsa się obok auta. Nagle uszu małżonka dochodzi skrzypiący dźwięk. Niepokojący, nieprzyjemny, złowróżbny. Zajrzawszy do lusterka bocznego, małżonek stwierdza co następuje: oto jedyny, ukochany potomek przy pomocy szyszki rysuje na tyle auta skomplikowaną mandalę. Rostrzęsiony, w jednym bucie dopada do córki:
-co ty robisz?! -krzyczy (niepotrzebnie, ale w końcu auto i facet, rozumiecie).
Oczy Helki robią się wielkie jak spodki, broda drży:
-ale...ale...ale... ja tylko ściałam ładny odlazek zlobić! Zeby było ślicnie...chlip...
-skarbie-Rak się uspokaja- wiem, nie wiedziałaś, ale nie wolno rysować szyszką po aucie.- głos biedaka drży, jak Helkowa broda, odkrył bowiem, że część szyszkowego fresku zostaje już na stałe. Helka przyjmuje do wiadomości zakaz ojca, po czym odwraca się, sięga coś z ziemi i... zaczyna ponownie skrobać po lakierze. Tym razem przy pomocy patyka.
-Helka! Patykiem też nie można!
-no dooobla. A kamieniem?


Poranek. Poprzedniego dnia Matka Rak idąc za głosem serca poddała się zręcznym palcom zdolnej fryzjerki. Dziecko jeszcze nie widziało matki po metamorfozie. 
-mamo...a gdzie mas włosy?
-zostawiłam u fryzjera. Podoba ci się?
- ładnie! Wyglondas jak... tata.
 


Przydrożna knajpa. Wracamy do domu. Od celu dzieli nas jakieś 450 kilometrów. Zatrzymujemy się, żeby dziecko zjadło kolację i wreszcie zasnęło (ile można słuchać improwizowanych piosenek o mijanych drzewach i znakach drogowych?). Dziecko nie zjada kolacji.
-dlaczego nie jesz? Przecież to ryż.
-nie lubię lyzu.
-a to niby od kiedy?
-od tsech tygodni.
Posiliwszy się batonikiem bezglutenowym, córka (odpieluchowana na grubo przed drugimi urodzinami), postanawia... zlać się w gacie. Początkowo jesteśmy zaskoczeni, mija nam jednak kiedy uświadamiamy sobie, że czyste ubranie znajduje się w walizce na samym końcu zapchanego po brzegi bagażnika. To przecież norma. Gdybyśmy byli na ewentualną wpadkę przygotowani, nigdy by się nie wydarzyła. Rak wybebesza bagażnik, matka krzywi gębę, córka... . No cóż, zdejmuje majtki i spodnie, podwija sobie koszulkę pod pachy i kręcąc biodrami drze się niemiłosiernie:
-mam łaginę, mam łaginę!
W tym momencie przychodzi mi do głowy, że to jest właśnie powód złośliwego charakteru. Faceci tacy nie są!



 Mogłabym tak długo. Mogłabym o tym, że regularnie nakrywa starych in flagranti, że w niedzielne poranki wjeżdża do sypialni na hulajnodze udając koguta (najpóźniej o 7.30), że za każdym razem, kiedy goni nas czas znajduje inny sposób na to, żebyśmy nie zdążyli. Ostatnio wymalowała sobie oczy zielonym mazakiem. Jako, że nie dało się tego zmyć, szłam przez miasto z duszą na ramieniu. Obawa, że ktoś zawiadomi policję, iż matka podbiła dziecku oczy sprawiła, że naprawdę wyglądałam jak człowiek z nieczystym sumieniem. Mogłabym o tym, że za każdym razem kiedy po raz kolejny czyni zło, twierdzi, że nie wiedziała, nie chciała i nie wie "dlacemu tak się stało". Mogłabym, ale po co? Lepiej dać sobie na luz i spokojnie poczekać na moment, w którym jakakolwiek zemsta będzie miała sens. Rak już ćwiczy ton, w jakim będzie jej zabraniał wyjścia na imprezy. A ja? Uczę się jeździć na hulajnodze. Nie pośpi sobie w weekendy nastoletnia Helka, oj nie pośpi...;)

środa, 3 września 2014

Relaks Matki Rak.

Jako się rzekło w poprzednim poście, dzieci to sama radość. Niestety, nawet radość staje się męcząca, gdy nie ma od niej ani chwili wytchnienia. Tak właśnie jest z dziećmi. Przychodzi dzień w którym matka czuje, że albo pozbędzie się potomka na kilka minut, albo powiesi się na kablu od prodiża. Jeśli matka ma w zasięgu ręki babcię, siostrę, lub kogokolwiek, to po prostu podrzuca dzieciaka pod drzwi, wciska dzwonek i ucieka. Gorzej, jeśli do najbliższej przechowalni  ma prawie 600 kilometrów. Trzeba wówczas improwizować...

Zmywam. W głowie rodzi się plan: będę udawała że sprzątam, po kryjomu naleję wody do wanny i poleżę. Może nie zauważy! Tu należy wtrącić słowo wyjaśnienia. Helka nie należy do dzieci, które potrzebują ciągłej uwagi i całodobowego towarzystwa. Potrafi się  bawić sama. Kiedy mam zmywanie, pranie, mycie okien lub cokolwiek innego, proszę uprzejmie: Heluniu, pobaw się klockami w swoim pokoju. Dzieciak z bani na 45-60 minut. Oczywiście, pod warunkiem, że naprawdę sprzątam. Jeśli gadzina wyczuje ( a wyczuje zawsze-szósty zmysł), że akurat nie mam nic do roboty, natychmiast potrzebuje przytulania, całowania i uwagi. Muszę wysłuchiwać tysiąc zwrotek piosenek o jaworowych ludziach, podziwiać każdego kolejnego krzywulca z uszami jak placki, którego stworzy przy pomocy kredek, muszę odpowiadać na pytania w stylu: a gdzie mogą sikać klowy?, a kiedy już bliska płaczu proponuję: a nie chcesz pobawić się w pokoju? Dam ci plastelinę!-słyszę: nie mogę, musę cię sytulać. Jesteś taka ślicna!
Oto powód, dla którego kombinuję jak koń pod górę. Przechytrzyć Helkę! Zabieram się zatem do dzieła. Włączam radio, żeby zagłuszyć ewentualne podejrzane dźwięki, biegnę do łazienki i odkręcam wodę. Biegiem wracam do kuchni, trzaskam szafkami, szeleszczę workiem na śmieci i podśpiewuję- jak zawsze przy zmywaniu. Kiedy stwierdzam, że wanna powinna być już napełniona, cichuteńko wymykam się z kuchni. Bezszelestnie wyskakuje z ubrań i wstrzymując oddech wchodzę do wanny. Uważam, żeby nie pluskać. Siedzę. Radio w kuchni gra, dzieciaka ni widu. Udało się! Co by tu... łydki. Obrośnięte szczeciną. Uważając, żeby nie hałasować zdejmuję z półki maszynkę. Ledwie napoczynam prawą łydkę, kiedy nagle klamka zaczyna się złowrogo poruszać. Fuck! Światło! Mogłam wziąć latarkę. Za późno. Helka już wsadza łepetynę: a co ty tu lobis, mamusiu? ( tania zagrywka, normalnie nie mówi do mnie mamusiu). 
-nic, pobawisz się jeszcze pięć minut?
-nie mogę, jes  mi smutno. Musę się psytulić.-mówi i robi tę swoją minę, na którą zawsze się nabieram.
-ojej, już skarbie.- kładę maszynkę na brzegu wanny, wstaję i próbuję zgarnąć z siebie pianę, żeby nie zamoczyć dzieciaka. Helka w mgnieniu oka traci zainteresowanie psytulaniem, chwyta maszynkę i drze gębę:
-a co to jes?! Mogę to? Kupicie mi takie coś?! Ałaaaaaaaa......
Krew ścieka po rozciętym paluchu. Helka wydziera się:
-dlacego mi to zlobiłaś?!
Koniec relaksu.Trza wyleźć, odkazić i uspokoić. Matka spędziła w wannie jakieś półtorej minuty, z czego w samotności pół. Frustracja narasta.
To tyle z relaksu w wannie.
Kilka godzin później matka wpada na kolejny sprytny plan. Ledwie Rak przekracza próg, dostaje w garść kanapkę i wypowiedzianą najsłodszym tonem prośbę:
-proszę, jedźmy na basen.
Dwadzieścia minut później tarabanimy się do basenu dla dzieci. Jest słodko. Spijamy sobie z dzióbków. Bawimy się z Helką w wyścigi, uczymy pływać itd. Kiedy Rak pyta, czy może pójść na trochę na duży basen, zgadzam się z uśmiechem. Po kilkunastu minutach Rak wraca, a ja, znowu słodko pytam:
-to może pobawicie się teraz razem, a ja skoczę do dżakuzi?
Dostawszy pozwolenie biegnę w podskokach. Wszystko mi sprzyja! Właśnie basen opuściło stadko emerytek w za małych czepkach. Wpadam do cieplutkiej wody. Zamykam oczy, opieram się wygodnie, rozluźniam mięśnie i... 
-ścikamy się do mamy! -wrzeszczy rozentuzjazmowana Helka.
-dobrze! -odkrzykuje niemniej entuzjastycznie Rak.
PAC- kółko Helki spada mi na łeb, tuż za nim Helka, a na końcu zadowolony z siebie Rak. W tym momencie mam krótką wizję: oto tłukę głową małżonka o metalową barierkę okalającą basen. Otrząsam się i cedzę przez zęby:
-czy ty nie pojmujesz, że chciałam się was pozbyć?
-aaaaaaaaa! Bo ty nigdy normalnie nie powiesz!
Wychodzą wprost do basenu. Jest cisza. Zamykam oczy. Rozluźniam mięśnie i...
CHLAP-coś chlusta mi na  twarz. Otwieram oko i zezuję. Moje dwa uśmiechnięte głupki "chowają" się za niziutkim murkiem oddzielającym dziecięcy basen od dżakuzi. Uśmiechnięte jedno i drugie. Udaję, że nie widzę, może sobie pójdą. CHLAP-znowu obrywam, a zza murku dobiega -hihihihi. Nie odzywam się.
-heloł, mamo!-woła Helka.
Nadal się nie odzywam, ale obserwuję kątem oka. Rak nabiera do ust basenowej wody z sikami i pluję nią na mnie przez murek. Helka, nie chcąc być gorsza sypie dowcipem:
-seplasam panią baldzo! A dzie tu jest taleta do lobienia siku? Oooooj, jus zlobiłam kupę!- oboje zanoszą się śmiechem, a ja podrywam się z niepokojem. Znam moją córkę, gdyby uznała zrobienie kupska do basenu za naprawdę zabawny żart, mogłaby się pokusić. 
-zrobiła?-pytam spanikowana.
-no co ty? Nie. 
Kładę się z powrotem.
-wyłaź już stamtąd, czas nam się skończył.-informuje Rak.
-jus wychodziiimy.-wtóruję mu Helka.
To tyle z relaksu w dżakuzi.

Kiedy wieczorem rozbieram się przed snem, nie mam ochoty na kąpiel. Biorę prysznic, żeby zmyć z siebie smród przyniesiony z basenu i tyle. Nagle dostaję olśnienia. Jak powinna relaksować się matka? Szybko. Przypominam sobie o butelce wódki, która od niepamiętnych czasów stoi w lodówce...