poniedziałek, 30 czerwca 2014

Matka prawie idealna...

Szanowni, kilka miesięcy temu jedna kobita wytypowała mnie do wzięcia udziału w pewnym przedsięwzięciu. Miałam przedstawić 6 dowodów na to, że jestem mamą na szóstkę. Zadanie trudne- zastanawiałam się długo. Wreszcie mnie olśniło. Nie jestem mamą na szóstkę. Żeby jednak wywiązać się z zadania przedstawię Wam dowody na poparcie mojej teorii. A zatem: 

 6 dowodów na to, że nie jestem matką na szóstkę!

1. Gdyby to zależało ode mnie, nie urodziłabym dziecka.

 To nie to, co myślisz. Nie wdam się tu w światopoglądowe dyskusje. Ja od początku pragnęłam dziecka i chciałam je urodzić. Decyzję zmieniłam... na porodówce. Pomiędzy jednym a drugim skurczem, Matka Rak próbowała nawiać ze szpitala. Wrzeszczała przy tym: "ja jednak nie chcę rodzić", oraz "idę do domu, puśćcie mnie!". Na pytanie zdezorientowanego Raka : ale dlaczego? Odparła przytomnie- bo tam nie bolało!
Bohaterka, nie ma co!

2. Nie karmiłam piersią.

Tzn, karmiłam, ale tylko trzy miesiące. To się chyba nie liczy.Przeczytałam gdzieś, że takie jak ja nie kochają swoich dzieci, nie są z nimi związane i trują je mieszankami modyfikowanymi. Aaaa, jeszcze im psują zęby smoczkami.

3. Nie spałam z Helką.

 Kilka nocy z oczami na zapałki uświadomiło mi, że nie potrafię. Cały czas bałam się, że zostanę bohaterką mediów: Matka zadusiła cielskiem noworodka. Kiedy Helka dorosła na tyle, aby nie dać się bez sprzeciwu udusić matce przez sen, okazało się, że... spanie z Rakiem jest przyjemniejsze. Rak nie kopie mnie podczas snu, nie wpycha mi pięt do oczu, nie kładzie się w poprzek łóżka i paradoksalnie- zajmuje mniej miejsca, niż mała dziewczynka. 

4. Nie lubię się bawić.

Nie zawsze. Lubię układać z Helką klocki, lubię wszelkie plastyczności, lubię wspólne czytanie ( oprócz Niegrzecznej małpki i Małego Misia). Niestety, zdarzają zabawy, których nie znoszę. Jak dziecię taszczy grę planszową o Doktorci, dostaję dreszczy obrzydzenia. To samo dotyczy kółka graniastego, starego niedźwiedzia i kilku innych klasycznych pozycji, powstałych chyba wyłącznie po to, aby gnębić nimi rodziców.

5. Nie mogę się doczekać momentu, w którym Helka pójdzie do przedszkola.

Wiem, niektóre trzylatki chodzą, tyle, że Helka (jak wiedzą stali czytelnicy), jest egzemplarzem niekonwencjonalnym. Nie mogę jeszcze wysłać jej do przedszkola, bo nie byłaby tam bezpieczna. Choć "siedzenie" w domu z córką sprawia wiele radości, ostatnio najzwyczajniej w świecie tęsknię za dorosłymi ludźmi i pracą.

6. Stosuję dziwne metody.

Ostatnio wykazałam się pomysłowością.  Helka zaczęła ślinić łapy. Nie wiem dlaczego, bo zęby tej małej piranii już nie idą. Wiecznie wkłada paluchy do ust. Tłumaczenie i prośby nie pomagały, powiedziałam więc córce, że od tego mogą się zalęgnąć robaki w brzuchu. Aby zobrazować zagrożenie, pokazałam jej fotografię. Owsica, tasiemce i glisty zdawały się być  za mało spektakularne, posłużyłam się zatem fotką  pochodzącą z ... Ósmego pasażera Nostromo. Tak, mówię córce, że od ślinienia rąk zalęgnie jej się w brzuchu Obcy. Pomaga- tyle o ile. Jak już widzę palce w buzi wołam: uwaga, robal! A wtedy Helka je wyciąga- na moment.

Mogę tak długo Tytuł tekstu mógłby brzmieć: 1000 powodów, da których nie jestem mamą na szóstkę. Dałabym radę. Mimo to, jestem najlepszą matką, jaką mogłaby mieć Helka, więc nie będę popadać w rozpacz. A, że nie na szóstkę? Phi! Oceną, która przyniosła mi najwięcej radości było trzy z plusem ze sprawdzianu z matmy. Tyle trzeba do szczęścia. Tyle dostała Helka- matkę na trzy z plusem;)


czwartek, 26 czerwca 2014

Mężczyźni wolą zołzy...

Starałam się. Nie gderałam, nie darłam gęby, nie trułam, nie rzucałam chmurnych spojrzeń. Rozmawiałam, tłumaczyłam, wspierałam, próbowałam zrozumieć. Nie opłaca się. Ale, wróćmy do początku...

Pamiętacie skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju- będzie pan zadowolooony? Mniej więcej w te deseń Rak zapewniał mnie, że mieszkanie które dla nas wynajął spełni moje oczekiwania. Wiem, wynajęcie mieszkania bez uprzedniego obejrzenia zakrawa na pewną lekkomyślność (zwłaszcza, jeśli polega się na opinii chłopa), ale przebycie 600 kilometrów tylko po to, żeby je obejrzeć nie wchodziło w rachubę. Zaufałam mężowi. Jak reklamował swój wybór? Już mówię:
-przestronne,
-fajny układ,
-wyposażona kuchnia, 
-nowe podłogi i drzwi,
-spokojna okolica,
-świetna lokalizacja.
-wystarczy pomalować! Wybierz farby, a ja zrobię to zanim przyjedziecie. 
Matka wybrała zatem farby, zamówiła łóżko dla Heli, zaplanowała zakupy. Kiedy wreszcie nadszedł czas wyjazdu upewniała się jeszcze, ale Rak wciąż powtarzał swoje "będzie pan zadowoloooony!". Ostatnie słowa przed podróżą nie zawierały żadnej ukrytej groźby:   pamiętaj o roztoczach! Hela nie może wejść do mieszkania pełnego kurzu.
-spokojnie, wszystkim się zajmę.
Się kurna zajął! Ostatni tydzień przed naszą przeprowadzką nie miał nawet czasu ze mną rozmawiać. Kiedy dzwoniłam, słyszałam tylko: maluję, sprzątam, układam, rozpakowuję. W świetle wszystkiego co słyszałam i widziałam na zdjęciach miałam określoną wizję tego, co zastanę. Nie spodziewałam się luksusowego apartamentu, ale tego co zastałam, kiedy po ośmiu godzinach podróży stanęłam w progu- też nie. O czym Rak zapomniał powiedzieć?
-o kolekcji antyków "wczesny Gierek",
-o tym, że nie pomalował nawet połowy,
-o tym, że poprzedni lokator ubzdurał sobie aksamitny brąz na ścianach dużego pokoju, tyle, że zapału wystarczyło mu na upaskudzenie ( bo pomalowane to to nie jest) dwóch ścian i kawałka trzeciej,
-o tym, że skórzana kanapa, która na zdjęciach prezentowała się naprawdę świetnie, jest w istocie połamanym gratem z odrapanymi bokami i wytarciami ( coś tam wspominał o "spękanej fakturze" , dowcipniś),
-wreszcie o tym, że malowanie, sprzątanie, rozpakowywanie i układanie uskuteczniał w jakimś innym miejscu. Z pewnością nie tam, gdzie powinien. 
Mieszkanie do którego trafiłam nie nosiło choćby śladu tychże zabiegów, za to stanowiło idealne środowisko, aby kurz wytworzył inteligentne formy życia. Koty...nie, TYGRYSY kurzowe uciekały spod stóp. Stadnie. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie jestem jakąś super wymagającą babą, ja tylko chciałam szczerości. Gdyby od razu powiedział, że to co zastanę to syf, kiła i mogiła, nie miałabym pretensji. Przygotowałabym się. A on uparcie twierdził, że czekają na mnie cud, miód i orzeszki! Orzeszków nie było, ale miodem ktoś chyba wysmarował podłogi- tak się kleiły. Byłam zła, rozczarowana i zmęczona. Szczęściem, była ze mną Gaga, która widząc moją minę powtarzała w kółko: będzie dobrze, posprzątamy tu jutro, Rak skończy malowanie, zobacz, drzwi i podłogi są fajne... . Nie pękłam, nie wściekłam się. Pytam tylko spokojnie małżonka:
-widzisz ile tu jest brudu i kurzu? Zapomniałeś, że Helka jest uczulona na roztocza? Obiecałeś, że się tym zajmiesz.
-yyy...no ja poodkurzałem u niej w pokoju...
- i uważasz, że kurz z reszty mieszkania zrozumie i uszanuje fakt, że nasze dziecko jest na niego uczulone? Załatwiłeś z roztoczami, że nie przestąpią progu?
-yyy...
-a rower? Stoi na środku salonu.
-nie ma gdzie go schować.
-piwnicy nie ma?
-nie ma...
-ta wersalka z pokoju Heli. Musi zniknąć. To rezerwat dla roztoczy. Niech zostanie, dopóki jest Gaga.
-dobrze, zajmę się tym.
Gaga została na tydzień. Posprzątałyśmy. Ogarnęłyśmy Helkowy pokój. Pojechała. Nadal nie przybrałam roszczeniowo-zołzowatej postawy. Starałam się. Minął tydzień, pod koniec drugiego zaczęłam się niecierpliwić. Wreszcie się poddałam. Zołza wzięła górę. I co? W ciągu jednego dnia zniknęła rozklekotana wersalka, znalazła się również piwnica ( jednak była!), z mieszkania zniknęły niepotrzebe klamoty. Gospodarz okazał się naprawdę miłym człowiekiem, który z zabraniem gratów nie ociągał się ani chwili ( Rak wróżył, że zajmie to "pewnie z tydzień"). Uspokoiłam się nieco i postanowiłam wrócić do cywilizowanej formy małżeńskich pertraktacji. Malowanie nie posunęło się ani o centymetr, od kiedy się tu wprowadziłyśmy. Minął trzeci tydzień- byłam miła. Nic. Wreszcie pytam:
-nie widzisz potrzeby skończenia malowania, prawda?
-no nie wiem...
- a widzisz potrzebę dobrych relacji między nami? Czy dopóki nie zacznę dręczyć cię wymówkami, dopóki nie będę cię witała awanturą, dopóki nie pokażę jaka potrafię być wredna- nie dotkniesz pędzla? Wybierz sam, jak to załatwimy.
Tego samego wieczoru Rak rozłożył folie, pędzle i wałki. 
Całą współczesną psychologię z jej partnerstwem, rozmowami, tłumaczeniem i całą resztą pierdzielenia- mam w głębokim poważaniu. Nie da się. Próbowałam. Natura wyposażyła nas w broń potężną i skuteczną. Gderanie, czepianie, darcie gęby i narzekanie, to nasza oręż! Odpowiednio użyta wykazuję zaskakującą skuteczność. Nie trzeba jej nawet uruchamiać, wystarczy przypomnieć delikwentowi, że mamy ją na wyposażeniu. Zamierzam użyć jej niebawem. Nadal nie mamy mebli, a Rakowi ten fakt zdaje się obojętnieć- każdego dnia mocniej. Dam znać, jak mi poszło;)

środa, 18 czerwca 2014

Rozmowy podróżne. Part 1. O różnicy pokoleń, oraz o tym, że ideały to jedno, a życie to co innego. I jeszce o tym, że w gruncie rzeczy wszystkie jesteśmy takie same jak nasze matki. Albo będziemy już wkrótce.



Trzy pokolenia. Trzy kobiety. W tym: dwie matki, dwie córki, jedna babka oraz jedna wnuczka. Innymi słowy: Gaga, Matka Rak i Helka.


Helka: Babsiuuu, kupis mi łuk?

Babcia Gaga: Nie, dziewczynki nie strzelają z łuku.

Córka Rak: Mamo! Co ty jej mówisz? Tak skarbie, kupimy ci łuk. I strzały...

Matka Gaga: ...żeby wykuła sobie nimi oczy...

Córka Rak: Żebyś wykuła sobie...co?!

Gaga( na powrót babcia. Już bez cienia sarkazmu, a z czystą troską): Ostre strzały, to nie jest odpowiednia zabawka. 

Rak (już tylko matka. Bez feministycznych zapędów. Zastąpiła je wizja helkowych oczu nadzianych na strzały): Helusiu, dziewczynki to jednak nie strzelają z łuku...

Helka: Melida* stsela. Kupimy łuk.

* Merida Waleczna

wtorek, 17 czerwca 2014

Znieczulica.

Późny wieczór. Zza ściany dobiega przerażający krzyk dziecka. Wrzask i szloch przerywają wieczorną ciszę:
-co ty mi lobis?! Aaaaaa, plosę, sestań! Nie lup mi TEGO!!! Aaaaaaaaaaaaa!

Reagujesz?

Popołudnie. Sklepowa kolejka. Małe dziecko wierci się obok matki. Ta patrzy na niego sugestywnym spojrzeniem. Dzieciak w ułamku sekundy przytula się do jej nogi i wyrzuca z siebie z prędkością CKMu:
-mamo, plosę, uspokój się, nie ksyc na mnie. Kocham cię, tylko nie ksyc!

Reagujesz?


Nie reaguj, to tylko my. Pierwsza z opisanych sytuacji miewa miejsce wówczas, gdy Helka jest już na tyle zmęczona, że odmawia współpracy podczas wieczornej toalety. TO o którym mowa to smarowanie atopowej skóry emolientem. Jeśli nie nawilżę odpowiednio helkowej skóry, dzieciak będzie się drapał do krwi ( a gronkowiec czyha!). No więc nawilżam, mimo protestów. A sąsiedzi? Na szczęście panuje znieczulica, ludzi nie interesują płaczące dzieci.  
Druga sytuacja to z kolei całkowicie moja wina. Pewnego dnia nawrzeszczałam na Helkę. Nie krzyknęłam, czy podniosłam głos- takie rzeczy nam się zdarzają, choćby z racji tego, że jesteśmy wyjątkowymi krzykaczami. Cała trójka to wrzaskuny jakich mało. Często drzemy gęby, nie tyle na siebie, co do siebie. Do hałasu Helka jest przyzwyczajona, sama generuje go za troje. Tamtego dnia nie krzyknęłam, tylko nawrzeszczałam. Paskudnie. Nerwy napięte jak postronki, tysiąc próśb, tysiąc tłumaczeń, tysiąc prób pertraktacji. Wreszcie: BACH! Pękłam z głośnym trzaskiem. Oberwała Halka. Darłam się jak głupia dopóty, dopóki nie zaczęła drżeć malutka broda. Oczy zrobiły się większe niż zwykle. I patrzyły... nie, nie z żalem, tylko ze zdziwieniem. Moje dziecko dowiedziało się, gdzie mieszkają dzikie stwory. Matka też się dowiedziała. Myślała, że je kontroluje. Kiedy dotarło do mnie, że właśnie bezlitośnie drę gębę na człowieka, nad którym góruję wzrostem, siłą i doświadczeniem, zrobiło mi się wstyd. I żal. Przeprosiłam, wytłumaczyłam. Że to złość, że mi przykro,że bardzo kocham, że będę się starała, aby się to nie powtórzyło. Ukręciłam sobie tym sposobem bicz na tyłek. Od tamtej pory, (nawet jeśli to szept!)kiedy tylko mówię coś, z czym nie zgadza się moja córka, dostaję reprymendę- nie ksyc, nie wolno, secies cię kocham!
Bywa, że wygląda to dziwnie- jakby dziecko przyzwyczajone było do ciągłego wrzasku, jakby bało się, że za chwilę matka wybuchnie:
-Helusiu, nie wolno jeść paragonów.
-nie ksyc na mnie, plosę, tylko nie ksyc!
albo:
-Helenko, zostawiłam ubranko na krześle, załóż je.
-ale nie ksyc na mnie! Secies cię kocham! Tylko nie ksyc...

A teraz poważnie- napisałam "nie reaguj". Źle napisałam. Powinnam była napisać "nie oceniaj pochopnie". Reagować trzeba. Jeśli kiedyś po wieczornej akcji z cyklu: nie rób mi TEGO!, zapuka do moich drzwi sąsiad i zapyta, czy wszystko w porządku, wpuszczę go do domu. Pokażę, wytłumaczę i ... podziękuję. Każdego roku słyszymy o dzieciach, które trafiają do szpitali albo co gorsza, do kostnicy. Sąsiedzi tłumaczą się wówczas: słyszałem, ale co się miałem wtrącać? Nie moja sprawa. Nie moja wina.
A zatem- reaguj. Mam jednak małą prośbę- zanim zadzwonisz na policję, najpierw zapukaj do drzwi i zapytaj. Bo może to tylko my...
 

niedziela, 15 czerwca 2014

Wsiąść do pociągu...

Kiedy już wszystkie pudła, kartony i walizki upchnięto oraz wciśnięto je  na siłę do samochodu, okazało się... że dla nas (tzn. dla mnie i Helki) miejsca tam nie starczy. Postanowiłyśmy wyruszyć w ślad za Rakiem korzystając z luksusów oferowanych przez PKP. Siedem godzin- tyle miała trwać nasza podróż. Wizja przebywania w małym ciasnym pomieszczeniu z Helką napawała mnie grozą, dlatego też wezwałam na pomoc Gagę. I tak we trzy stanęłyśmy na peronie Gdańskiego dworca. Dziesięć minut spędzonych na oczekiwaniu na pociąg dało nam przedsmak tego, czego możemy się spodziewać. Właśnie po raz enty podnosiłam bagaże wywrócone przez targaną emocjami Helkę ( pierwsza podróż pociągiem), kiedy na peron wtoczył się... nie, jeszcze nie pociąg, Mati Tlazak z Adą Tlyzjelką. Przewidująca Adka pożyczyła nam przenośny odtwarzacz DVD. Podziękowałam grzecznie. Gdybym wiedziała, to co wiem teraz, ucałowałabym jej stopy. Tak, Ada uratowała tym gestem życie kilku osób, ale nie uprzedzajmy faktów, oto bowiem na peron wjeżdża wyczekiwana maszyna...
Ja nie wiem, czy to jest standard, bo dawno nie jeździłam pociągami ale trafił nam się klimatyzowany, czysty i komfortowy przedział. Dwa razy sprawdzałam, czy to na pewno druga klasa! Pierwsze kilka minut podróży upłynęło nam pośród helkowych ochów i achów :
-mamo, pats to jes pociąg, tu mozna siadać, a tu jes okno, mozna wyglądać! Baaaabsiu, tam jes klowa! Ona lobi muu i daje mleko! Ooooo, pan tu siedzi...
Dwaj towarzyszących nam mężczyźni niemal jednocześnie zaczęli udawać, że śpią. Mądra decyzja, śpiące osobniki nie są wg Helki towarzystwem do konwersacji. Dokonawszy oględzin (ooooo, pany piją! (śpią= piją-po helkowemu))  i obwąchawszy, dała im spokój. Niestety, u mnie sztuczka z fingowanym snem się nie sprawdza. Dziecię budzi mnie wkładając paluchy do oczu, w skrajnych przypadkach składając na moich ustach zaślinione buziaki i wrzeszcząc: opudź się mamo, to był najsłodsy posałunek plawdziwej miłości!Ale wróćmy do przedziału: właśnie skończyło się zainteresowanie tym co za oknem, oraz tym co w środku. Zaczyna się fałszywe "muszę siusiu"- żeby przeciągnąć matkę po pociągu. Dajemy gadzinie kolorowankę, co uspokaja ją na chwilę. A potem się zaczyna. Najpierw nieśmiała prośba o zamienienie się miejscami. Ulegam. Dziecko siada, kręci tyłkiem i stwierdza:
-to nie jes moje miejsce. Tylko babci.
po czym jednym susem przeskakuje na drugą stronę i dawaaaaj, babcię spychać z siedzenia z dzikim wrzaskiem:
-baaaabsiu, wyyyyłaź, to moje miejsce, wyyyłaź siooo!
-Helko! Nie wolno się tak zachowywać! Możesz grzecznie poprosić babcię o zamianę miejsca.
-baaaaabsiu, ploooosę, wyłaź to moje miejsce, sioooo!- poprawia się Helka. Po chwili jednak zmienia zdanie co do siedzenia, znowu chce się zamienić ze mną. Pozwalam. Córka stwierdza wówczas, że jest już "dolosła", a to uprawnia ją do wspinania się na okno. Sadzam trola na siedzenie i tłumaczę co i jak. W odpowiedzi słyszę:
-musę się psytulić do babci, bo jom kocham!
Babcia daje się podejść, robi maślane oczy i wyciąga ramiona. Helka skacze jej na nogi, odbija się i już po sekundzie wisi na półce bagażowej, majta nogami i śpiewa na całe gardło:
-małpka wieee, nauczy cieee.
Patrzę na zegarek, zostało nam 6 godzin i piętnaście minut do końca podróży. Rozważam różne możliwości. Mogę wyjść do toalety, zamknąć się tam i przesiedzieć tak do Wrocławia. Mogę również wyskoczyć przez okno. Albo...DVD! Przypominam sobie o adkowym darze. Chwała Panu!
-Helu, chcesz bajkę?
Helka jest łasa na bajki. Nieczęsto je ogląda. Nie mamy przecież telewizora. Włączam jej jakiś badziew o Barbie i....cisza. Dzieciak siedzi i wpatruje się w ekran z tępym wyrazem twarzy.Normalnie mi to przeszkadza i nie pozwalam, ale teraz- siła wyższa! Przez następne 6 godzin i piętnaście minut, moje dziecko poznaje historię barbie i tańczących księżniczek, kawałek Shreka, Wallego i doktor Dośkę. Oczy ma czerwone jakby spawała bez gogli. Po raz pierwszy w życiu stwierdzam, że telewizja, szatański wynalazek, który ogłupia i otumania, ma swoje dobre strony. Zakup odbiornika, nadal wykluczam. Za mocno by mnie kusił ten łatwy sposób na zapewnienie sobie świętego spokoju.
-

piątek, 6 czerwca 2014

Bajka o ciekawskim Promyczku




Mały Promyczek Słońca obudził się wcześniej niż zwykle. Przeciągnął się, ziewnął szeroko i postanowił rzucić okiem na ziemię. Od dawna przyglądał się z zaciekawieniem łące i jej mieszkańcom, a od kiedy na dole zapanowała wiosna, Promyczek  nie mógł skupić się na niczym innym. Tam gdzie mieszkał nie istniały bowiem kolorowe kwiaty, ani  zwierzątka. Promyczek z rosnącą zazdrością oglądał  zieloną trawę i króliki wesoło igrające wśród kwiatów. Tego ranka jak zwykle rozgarnął chmury, aby móc cieszyć się pięknym widokiem . Jego oczom ukazało się coś niesamowitego. Tuż przed  noskiem malca wyrósł potężny, kolorowy łuk. Łuk ten łączył niebo i ziemię, a jego koniec znajdował się dokładnie na cudownej łące! Promyczek nie zastanawiał się długo! Wskoczył na kolorową wstęgę  jak na zjeżdżalnię i …ziuuuuuuu! Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy z góry dały się słyszeć głosy innych słonecznych mieszkańców:
-Promyczku, coś ty narobił?! Wracaj!
-Wrócę! Pobawię się tylko trochę tam na dole!- odkrzyknął.
-Niemądry Promyczku, jeśli nie wrócisz do Słońca przed zachodem, stracisz swój blask i zginiesz!
-Wrócę tak samo jak zszedłem!- odkrzyknął mały uciekinier.
-Ale…-  niestety, Promyczek nie usłyszał ostatniej przestrogi przyjaciół-był już za daleko. Właśnie dotarł do końca kolorowego łuku i wylądował miękko w kępie traw. Mieszkańcy łąki, wystraszeni nagłym pojawieniem się dziwnego gościa, rozpierzchli się na wszystkie strony.
-Nie bójcie się-zawołał promyczek-jestem przyjacielem!
Zwierzęta ostrożnie wychylały główki z kryjówek. Z zaciekawieniem przyglądały się niecodziennemu zjawisku. Oto ich łąkę odwiedził najprawdziwszy Promień Słońca!
-Mam na imię Promyczek. Chciałbym się z wami pobawić.- mówił dalej świetlisty gość.
Słoneczny blask, którym emanowało ciałko malucha, oraz jego miły ton i dobrotliwy wyraz twarzy, szybko ośmieliły mieszkańców łąki. Po chwili przyjęli oni Promyczka serdecznie i rozpoczęła się cudowna  zabawa. Tego dnia Promyczek zrobił wszystko to, o czym od dawna marzył. Ścigał się z królikami, grał na dzwonkokwiatach, strącał rosę z liści. Och, cóż to był za cudowny dzień! Niestety, jak wszystko co dobre, także przygoda na łące dobiegała końca. Oto niebo zrobiło się szare, a Słońce powoli przygotowywało się do zachodu.
-Pora wracać, -rzekł smutno Promyczek –do widzenia, przyjaciele! Odwiedzę was już niedługo.
Kiedy pożegnania dobiegły końca, jeden z owych przyjaciół-jeżyk Franuś zapytał:
-Promyczku, a jak zamierzasz wrócić na tarczę słoneczną?
-Wespnę się po tym kolorowym łuku, po  którym tutaj zjechałem-odparł nasz bohater.
-Ależ Promyczku,- odparły zwierzątka- to była tęcza! Ona już dawno zniknęła!
Przerażony Promyczek nerwowo rozejrzał się po łące. Po tęczowym łuku nie został nawet ślad. Zwierzęta zaczęły lamentować. Za wszelką cenę starały się uratować przyjaciela- wymyśliły nawet, aby z własnych ciałek zbudować piramidę! Niestety, ich starania spełzły na niczym, niebo było zbyt wysoko. Zasmucony Promyczek rzekł w końcu:
-kochani, dziękuję za waszą pomoc i za cudowny dzień, który z wami spędziłem. Nic nie da się już zrobić. Gdybym słuchał starszych i mądrzejszych Promieni, pewnie nie doszłoby do tego wszystkiego. Pozwólcie mi teraz pożegnać się z wami i z moim ukochanym Słońcem.
Wzruszone zwierzątka płakały i ściskały Promyczka. Wymościły mu wygodne posłanie z najpiękniejszych kwiatów, przyniosły mu najlepsze kąski ze swoich spiżarni. Malec ułożył się wygodnie, aby po raz ostatni popatrzeć na swoje ukochane Słońce.
Tymczasem niebo szarzało. Słoneczne Promienie machały smutno do małego Promyczka.
-żegnaj, maluchu! –wołały.
Promyczek otarł łzy. Rzucił ostatnie, pełne miłości spojrzenie na zachodzące Słońce. Łąka zatonęła w ciemności. Słoneczny blask przepełniający Promyczka zaczął blednąć. Zwierzątka, które otoczyły nowego przyjaciela, obserwowały, jak powoli gaśnie w jego ciałku niebiańskie światło. Kiedy została już tylko odrobinka słońca w małym  serduszku- malec zapadł w sen.
………………………………………………………………………………………………………….
Promyczek otworzył oczy. Rozejrzał się zaciekawiony. Niebo, na które patrzył było bardzo dziwne. Zupełnie białe, bez śladu słońca. Promyczek jeszcze nigdy nie widział żadnego domu, nie mógł więc wiedzieć, że to, na co patrzy to sufit.
-aaaaa…-zawołał. Chciał co prawda zawołać coś innego, na przykład: dzień dobry, jest tu ktoś?, niestety, okazało się, że nie potrafi mówić! Przestraszony nie na żarty rozwinął się z mięciutkiego kocyka w który był otulony. Przyjrzał się uważnie swoim rączkom i nóżkom. Były małe, śmieszne i pomarszczone. I nie jaśniały!
-co się ze mną stało?! Ratunku, gdzie jestem?- myślał przerażony Promyczek. Wreszcie, nie widząc żadnej nadziei, zaczął żałośnie płakać. Nie był już Promyczkiem, tylko jakąś słabą i bezradną istotą. Nie potrafił zapanować nad swoim nowym ciałem, a świat, który go otaczał był obcy i przerażający. Promyczek płakał coraz głośniej i głośniej. Nagle, nad jego głową ukazała się twarz. Nie była to nadzwyczaj piękna twarz, ale promyczkowi wydała się absolutnie doskonała. W jednej chwili przestał płakać.
-witaj, kochanie- powiedziała istota nachylająca się nad kołyską. Maluch patrzył jak urzeczony. Przerażenie, które jeszcze przed chwilą wypełniało jego serduszko zniknęło bez śladu.
-chodź do mamy- mówiła dalej cudowna istota, biorąc Promyczka w ramiona. Kiedy nasz bohater poczuł uścisk mamy, jego serduszko na nowo wypełnił blask.
-ty jesteś moim Słońcem, nigdy mnie nie opuścisz i nie pozwolisz, żebym zgasł- pomyślał Promyczek wtulając się w opiekuńcze ramiona. Zniknęły gdzieś wspomnienia o życiu wśród chmur, o przygodzie na łące i o tęczy. Promyczek szybko zapomniał kim był i skąd przyszedł. Tylko mama, jak to mama-znała prawdę. Wiedziała, przecież, że każdy mieszkaniec dziecięcego pokoju to tak naprawdę Promyk Słońca-dar prosto z nieba.



wtorek, 3 czerwca 2014

Pomocna dłoń...

Laleczka Chucky 3 / Child's Play 3 rok 1991
Najpierw równiutko poukładała na parapecie bibeloty, które kilka minut wcześniej matka z mozołem okręcała papierowym ręcznikiem i umieszczała w pudle. Następnie rozsypała na dywanie kilkaset sztuk bigli do kolczyków (matka kiedyś sobie ubzdurała, że będzie tworzyć biżuterię artystyczną). Poproszona o pozbieraie odparła:
-nie zaaaaltuj mamo! Ty pozbielaj. 
Wyrzucona do swojego pokoju próbowała w nerwach trzasnąć harmonijkowami drzwiami. Jako, że nie wyszło, w ramach zemsty pomalowała dywan kredą.
Zanim matka zdążyła zebrać z dywanu rozsypane dziadostwo, w odpływie wanny wylądowało ponad pół butelki emolientu do kąpieli. Kilka minut później dobrała się do pudła z przyborami plastycznymi i przyszła ustrojona w plastykowe oczy (chwała Bogu, nie znalazła kleju, bo mogłoby się skończyć na strzyżeniu rzęs).
Nie, to nie koniec. Wysmarowała sobie gałkę oczną balsamem:
-aaaaaaaa, mamo, pomocy, scypie mi to!
Po wypłukaniu, osuszeniu i zakropleniu poinformowała, że "posmalowała oko klemem, zeby było ladne".
Kiedy wieczorem kładłam ją do łóżka, czułam ulgę.  I radość. Zostało mi już tylko zebrać te 60 zdjęć, które wydłubała ze ślubnego albumu i rozłożyła na podłodze. Uśpiła moją czujność twierdząc, że pójdzie czytać książki do swojego pokoju. Po drodze zakosiła album z kartonu.

Jak żyć, panie premierze?

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozterki.

 Kochany pamiętniczku! Przede mną trudne zadanie. Muszę pięć lat mojego życia spakować w kartony, walizki i pudła. Muszę oddzielić ziarno od plew- zdecydować, co zabieram ze sobą, a co wynoszę na śmietnik. Muszę wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy: ubrania w rozmiarze XS już nigdy nie będę na mnie dobre, po jakie licho więc je jeszcze trzymam?! Tak więc 3/4 garderoby wyląduje w kontenerze. Na śmietnik wyniosę również "przydasie", które są kolekcjonowane od lat, a nie przydały się nigdy. Są jeszcze zabawki Helki- gdzie ja miałam rozum, żeby tyle tego dziadostwa kupować? No i książki-poczekają. Jestem zbyt chciwa na książki, aby je komuś oddać. No i tyle. W przyszły poniedziałek wyniosę ostatnie pudło, sprawdzę okna i zatrzasnę za sobą drzwi. Zostawię pełne ściany. Tak, dobrze widzisz. Pełne. Plamy, helkowe freski, gwoździe na których wisiały ramki ze zdjęciami, krzywą listwę przy drzwiach (Rak montował ją PÓŁ roku, od dwóch lat zabiera się żeby poprawić). To mało? Te ściany widziały nasze pierwsze małżeńskie potyczki, widziały narodziny Helki, podpierały ją, kiedy stawiała pierwsze kroki, wreszcie echem odbijały jej śmiech i płacz. To mało? Zostawiamy tu za sobą kawał życia. Krótki, ale ważny. Nic dziwnego, że trochę mi żal. Całe szczęście, że to co najważniejsze zabieram ze sobą: Helkę, Raka i zestaw do czekoladowego fondue.