poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Sama radość...

Siedzę sobie na ławce w parku. Sielanka. Helka skarmia wróble bezglutenowymi bułkami ( po 12 złotych za cztery mikroskopijne sztuki), a ja bujam w obłokach (za darmo). Nagle do mych uszu docierają strzępki rozmowy dwóch młodych mam. Obie pchają wypaśne, nowiuśkie wózki wyposażone w niewinnie śpiące niemowlaki.
-dzieci to sama radość i szczęście, a dzisiejszym babom w tyłkach się przewraca! Narzekają i psioczą, a są tacy, co nie mogą mieć dzieci. 
-racja!
-teraz jest taki nurt, taka moda, żeby skarżyć się, jakie to macierzyństwo jest ciężkie. Durne to.
-racja, dzieci to sama radość!
Kobiety odchodzą, a mnie na hasło "sama radość" staje przed oczami  historia sprzed kilku miesięcy...
Było ich czworo i pół. Matka Rak, Rak, Józia, Kalil i Helka. Właśnie wysiedli z auta i skierowali się w stronę wejścia. Józia i Helka, trzymając się za ręce wchodzą na trawnik.
-czego ją uczysz? Wejdzcie na chodnik.-woła Matka Rak.
-nieszablonowego myślenia! Jesteśmy wolne, nie będą nam wytyczać dozwolonych ścieżek, same  wyznaczymy sobie drogę!
-no dobra...
Chwilę później cała ekipa wchodzi do budynku gdyńskiego Experymentu. Rak bierze Helkę na ręce, tak, aby siedząca za wysokim kontuarem kasjerka mogła sama stwierdzić, że małej przysługuje zniżka. Po zrujnowaniu się na bilety towarzystwo staje przy wejściu. Nagle Józia, z właściwą sobie gracją stwierdza:
-ale syfi... psim kupskiem! Oglądać buty!
Nie trzeba oglądać butów, wystarczy spojrzeć na Raka. Oto stoi, nadal trzymając Helkę na ręku. Jego spodnie unurzane są od biodra po kolano. Brudny jest również zamszowy kozaczek Helki. Zamsz i futerko. Wszystko obficie wysmarowane mazią, którą tak trafnie rozpoznała Józia. 
-kuuurwa.-cedzi przez zaciśnięte zęby Rak. -Zabierz ją, idę wyprać spodnie. 
Matka rak zdejmuje dziecku but.
-nieszablonowe myślenie...-gdera. 
Bosonoga Helka i Kalil czekają przed toaletami. W męskiej Rak spiera psią kupę ze spodni. W damskiej Matka Rak stara się oczyścić Helkowe obuwie. Józia wspiera:
-o fuuuu, ale jedzie! Faktycznie, mogłyśmy nie włazić na ten trawnik! Błeeeee, idę stąd.
Matka Rak stara się wykonać zadanie hamując odruchy wymiotne. Początkowo papierowymi ręcznikami. Bez rezultatu. Następnie moczy cały but (łącznie z nieszczęsnym futerkiem), oblewa solidną porcją mydła z dozownika i ... Litościwie opuścimy  zasłonę milczenia na to, jak ostatecznie Matka Rak pozbyła się kłopotu. Zużyła biedaczka mydło ze wszystkich dozowników. Zwymiotowała (dwa razy) i mniej więcej po piętnastu minutach staje przed drzwiami toalety.
W tym samym czasie Rak wychodzi z męskiej. Oboje bladzi i roztrzęsieni. Dziecko znów przesunęło w nich granicę obrzydliwości.
-zdjąłem spodnie w męskim kiblu...-szepcze Rak.
-dotykałam ręką psie gówno..- mówi drżącym głosem Matka.
Znudzona Helka majta bosą stopą.
-mamoooo! Mamoooo...
Głos córki wyrywa mnie z rozmyślań o traumatycznym wypadzie rodzinnym. Znów jestem w parku.
-mamo, wylało mi się...
Koszulka i spodnie Heleniastej wymazane są jasnobrązową papką. Solidnie. Na szczęście tym razem to tylko mus "obocowy". Wycieram husteczką na ile się da. Dzieciak wygląda jak obrzygany. Rozglądam się jeszcze za kwokami od wózków. Ani widu.
-sama radość?-rzucam w powietrze.
-sama ladość!-odpowiada Helka.



wtorek, 19 sierpnia 2014

Pożegnanie.

Umarło się ciotce staruszce. Żal mi, chociaż nie moja to ciotka. Rak miał w niej zastępczą babcię, dlatego też wpakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy w siedmiogodzinną podróż. No cóż, trzeba pożegnać staruszkę, która kojarzy się z miodem, pszczołami i słonecznikiem. Ciocia doczekała słusznego wieku. Co ważne do końca pozostała samodzielna i niezależna. Odkąd ją znam nie zmieniła się ani na jotę! Widocznie osiągnęła ostateczny stopień pomarszczenia już osiem lat temu. A Jaki miała uśmiech! Kiedy wchodziło się do jej domu w odwiedziny, to tak jakby ktoś włączał jarzeniówkę. Mimo twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka ciocia wydawała się sporo młodsza. Wyobraźcie sobie szczerbatą sześciolatkę, która właśnie odkryła, prezenty pod choinką- tak właśnie uśmiechała się ciotka! Niech obrazu dopełni jeszcze krzywy domek z drewnianymi okiennicami i pelargonie na każdym parapecie. Taka to była ciotka. 
A charakterna! Wywinęła się z poważnej choroby, i to tak, że aż dziw bierze! Uciekła ze szpitala, bo jej wariaty kazały w miejscu na rowerze jeździć. Aż się te szpitalne wariaty dziwiły, że w takim wieku taka forma i werwa. Ciotka miała też nieczęstą dla staruszek pobłażliwość dla młodych. Na rozbrykane dzieciaki patrzyła z uśmiechem, nie z potępieniem. Dekolty młodych dziewczyn nie raziły jej i nie gorszyły. Taka to była ciotka!
 Nadszedł wreszcie dzień, w którym ciotka postanowiła porzucić swój krzywy domek, doniczki, pelargonii i ule. Widocznie tak postanowiła, bo nie sądzę, żeby pozwoliła losowi podjąć taką decyzję. Przecież wszystkie decyzje podejmowała sama. Jak każdy starszy człowiek, który żył pięknie i długo, nie pozostawiła za sobą czarnej rozpaczy i ziejącej pustki. Owszem, zaszklone oczy wnuków żegnały ją i swoje dzieciństwo (bo jak umiera babcia, to umiera też rozpieszczony wnusio, któremu po cichaczu w tajemnicy przed mamą wpychała  słodycze wyjmowane z antycznego barku). Kto jeszcze żegna ciotkę? Dzieci. Mała Ala drepcząca ze zniecierpliwienia w miejscu, Dominik dłubiący patykiem w ziemi, Helka, która ściągam z najbliższego nagrobka, bo wlazła i śpiewa Single Ladies Beyonce, wreszcie pękate brzuchy wnuczek. A ciotka siedzi gdzieś tam na niebieskim krześle, popija herbatkę ze starożytnych szklanek z metalowym koszyczkiem i klaszcząc z uciechy w dłonie krzyczy: no patrzcie, takie to wszystko małe, a takie sprytne! 
I kończę już to wspomnienie cytując moją ulubioną filozofkę- Helkę. Nasłuchawszy się matczynych wyjaśnień o pożegnaniu, obróciwszy się na pięcie pomachała rączką w kierunku stosu kwiatów piętrzącego się pod zielonym baldachimem: papa, ciociu.
No więc, papa ciociu! Sama nic mądrzejszego już nie wymyślę.


wtorek, 5 sierpnia 2014

Wieczorne rytuały.

Odkąd Helka siedzi, to Rak jest odpowiedzialny za wieczorną toaletę i wszelkie okołołóżkowe działania. Matka w tym czasie mogłaby zrobić coś konstruktywnego, ale po co? Woli podsłuchiwać pod drzwiami:
-tato, secytas mi bajkę?
-tak, może tę o Mikołaju?
Tu Matka zgrzyta zębami, ponieważ bajka o Mikołaju to mała kartonowa książeczka z obrazkami. Tekstu będzie z osiem wersów. Chce się gałgan wymigać!
-a moooze o Duninku?
-o Mikołaju jest lepsza, taka...zwięzła.
-a moooze o Duninku?
-no dooobra!
Tu następuje popis aktorki Raka. No audiobooki chłop mógłby nagrywać! Krzyżacy zajęliby mu maksymalnie godzinę. Przecinki, kropki i pytajniki w interpretacji Raka nie mają żadnego udziału. Wypluwa tekst z prędkością CKMu. Rozdział Muminków trwa minutę.
-no to dawaj buziaka i dobranoc.
-jesce zaśpiełaj kołysankę, ale nie kawalelie!
-ja znam tylko kawalerię.
-no doooobla, śpiełaj.
-do kawalerii wstąpić chciałem...
Tu następuje z kolei popis wokalnych umiejętności Raka. Podsumuję krótko-chłop lepiej czyta, niż śpiewa.
-koniec, dawaj buziaka...
-jesce o Dolotce.
-ale ja nie znam o Dorotce.
-naucę cię. Ta Dolotka, ta malusia, ta malusia tańcowała do kolusia...śpiełaj!
- tańcowała do kolusia, do kolusia i już była bardzo śpiąca, bardzo śpiąca, że aż poszła sobie spaaaać. Może być?
-moze być.
-buzi i dobranoc.
Cmokanie.
Rak chwyta za klamkę, żeby wyjść.
-tato!
-co tam?
-jesce buzi.
Cmokanie.
Klamka.
-tato!
-no co?
-a wies, ze cię kocham?
Cmokanie.
Klamka.
-tato!
-co?!
-kocham cię najbaldziej na siecie.
Cmokanie...

I tak do 21 każdego dnia. Kocham te wieczorne rytuały. Jakby się tak głębiej zastanowić, to najbardziej za to, że mnie nie dotyczą;)

Ps. Wieczorny buziak dla mamy też trwa dobre pięć minut (jesce musis posałować ocy...).