piątek, 29 listopada 2013

O błogosławionych Matkach Polkach ...czyli życie po amputacji poczucia humoru.

W internetach można sobie ostatnio obejrzeć monolog pewnej kobiety. Pani nazywa się Magda Mleczak i współtworzy (lub współtworzyła, bo jako zacofany pustelnik bez TV nie oglądam żadnych kabaretonów, więc nie wiem czy dziewczyny nadal działają) babski kabaret Szum.  Monolog dotyczy cudownego okresu ciąży, oraz jeszcze cudniejszego porodu. Co tu dużo mówić, zazdroszczę pani Magdzie tegoż filmu. Jest cu-do-wny! W tej "zabidzonej" poczochranej mamuśce każda z nas może się przejrzeć jak w zwierciadle. I to wcale nie krzywym! Choć na filmiku nie ma absolutnie niczego, co mogłoby zasugerować, że autorka jest niewdzięcznicą nie potrafiącą docenić szczęścia macierzyńskiego, oprócz niewątpliwie pozytywnych komentarzy odezwały się gromy. Niestety, nie każdy jest zdania, jakoby ciąża i jej rezultaty biegające po domu nadawały się na materiał do skeczu. A szkoda. Byłoby łatwiej oswoić rodzicielskie strachy gdybyśmy potrafili śmiać się z samych siebie. Jak słusznie zauważyła pani Zawadzka, lwia część kobiet wydala poczucie humoru razem z łożyskiem. Zmieniają się takie w błogosławione Matki Polki. Zwyczajowe  macierzyńskie poskarżenie się - ale mi dzisiaj małe gnojki dały do wiwatu! - jest według nich dowodem na nie kochanie owych gnojków.  Bo DOBRA matka się nie skarży. Ani na bunt dwulatka, ani na nieprzespane noce, ani na po ciążowe rozstępy, ani na ciążowe rzyganie, ani na opuchnięte kostki, ani na  nic. A już na pewno nie nazwie potomka: gnojkiem, stworem, wampirem, trollem, kritersem, gremlinem, smrodkiem, potworem, pasożytem, wypierdkiem itd. Nazwanie dzieciaka jednym z powyższych również jest przejawem niekochania. Jedną z najgorszych zbrodni, jakie wg Matki Polki możesz popełnić, jest... życie bez potomka. Tzn. jeśli chcesz, ale nie możesz go mieć, to będzie Ci wybaczone. Zasłużysz na ich litość, a właściwie politowanie. Gorzej, jeśli nie chcesz. To jest niewątpliwy sygnał, że coś z tobą nie tak. Awansujesz z miejsca na niedorozwiniętą feministkę od biegania z cyckami na wierzchu. Albo karierowiczkę, która zagłuszywszy instynkt i kobiecość pnie się w wyścigu szczurów. Nie oszukuj się. Nie będziesz szczęśliwa. Twój zahukany instynkt odezwie się w tym samym dniu, w którym zaczniesz przekwitać. Skończysz marnie-szklanki wody nikt ci nie poda. I dobrze! Trza było słuchać rad wszechwiedzących i rodzić, gdy był na to czas!  Kolejna zbrodnia na dziecku, to przyznanie, że poród boli jak cholera i niewiele ma wspólnego z metafizyką. To też przejaw niekochania. Matka Polka urodziła bowiem bez znieczulenia i bez najmniejszego jęku. Na porodówkach krzyczą tylko histeryczki. Są jeszcze te, które zażyczyły sobie znieczulenie- ale o nich nie mówimy, bo to w ogóle nie są matki. Poród ma boleć i tyle. A ty cierp, byle w ciszy. Cierp babo, bo cierpiały nasze matki, babki i babki naszych babek. Nie skarż się i broń Boże, nie śmiej z tych arcyważnych spraw. Nie ma być śmiesznie, ma być śmiertelnie poważnie, boleśnie i górnolotnie. Masz misję dziejową,  poważne zadanie i nie wolno ci tracić czasu na żarty i durne filmy wrzucane do neta. Co?? Piszesz blogaska? Dobra matka nie ma czasu na internety, dobra matka WYCHOWUJE dziecko. Na  nudziarza pozbawionego poczucia humoru. I dba o to, żeby przypadkiem nie miało dystansu do siebie. Bo przecież ono nie jest po prostu dzieckiem, jest cudem, który należy celebrować, gloryfikować i postawić na piedestale. Jak całe macierzyństwo. Nieskazitelne, mityczne i ...gówno prawda! Tak, gówno to nieodłączny atrybut PRAWDZIWEGO macierzyństwa. Gówno- dosłowne i w przenośni. To wyrzucane z pieluch, zeskrobywane z nocników a niekiedy i z podłogi. To, które musimy przełknąć patrząc na cierpienie dziecka, mierząc się z własną bezsilnością i zwyczajnym ludzkim zmęczeniem. Z tym gównem trzeba walczyć! Najlepszą i najskuteczniejszą metodą jest właśnie poczucie humoru i dystans. Ot, taka refleksja :)

czwartek, 28 listopada 2013

Porządki. Czyli, jak się narobić i nic nie zrobić.

Matka Rak nie jest ortodoksyjną wyznawczynią porządku. W domu zawsze jest "bezpieczny" bałagan. Bezpieczny, czyli bez kurzu i okruchów z glutenem. Nie to, żebym nie lubiła jak jest posprzątane! Ja nie lubię bałaganu, ale jeszcze bardziej nie znoszę sprzątania. I mam taki specjalny system odkładania przedmiotów trzymanych w rękach. Mianowicie, nigdy nie odkładam ich na miejsce. Zawsze gdzieś upycham mówiąc sobie w myślach- zaraz to schowam, to tylko na chwilę. Od czasu do czasu potrafię się zmobilizować i ogarnąć co nieco. Pod warunkiem, że jestem sama. Bo z Helką to idzie słabo. Helka pomaga, a jej pomoc nie tylko opóźnia pracę, ale momentami całkowicie ją uniemożliwia. Plan na wczoraj zakładał upieczenie bułek, wyczyszczenie lodówki, posprzątanie garderoby, i ogólne odkurzanie mieszkania. Udało się z bułkami i lodówką. Dzięki pomocy Helki. Pieczenie bułek to pikuś, przy odrobinie wprawy. Odmierzam składniki, wrzucam do miksera, formuję, czekam aż wyrosną i wkładam do piekarnika. Ot, cała filozofia. No chyba, że córka mnie wyręcza w części obowiązków. Wtedy trzeba doliczyć 45  minut na sprzątanie ciasta drożdżowego zewsząd.
 Tłumaczę Helce okutanej w za duży maminy fartuch:
- Zobacz, teraz mama odmierza mąkę. Jak w sypię ją do miarki, pozwolę Ci.....
- Ondaj! To moje! Puuuuuuciaj, Keli to...-wrzeszczy mała kuchta chwytając z całej siły torebkę z mąką.
Po chwili obie wyglądamy jak młynarzowe córy. Kichamy, prychamy i zanosimy się duszącym kaszlem. 
Krótka awantura i przechodzimy do kolejnego punktu. Woda. Matka wlewa ją do kubeczka, a dzieciak już się drze. 
-Kela leje gode! Mama nie!
No dobra, podaję zatem kubek Helce. Ta, jednym zamaszystym ruchem wylewa ją na ścianę, na podłogę i na nas dwie. Pamiętajmy, że wcześniej wszędzie była mąka. Teraz jest kluch. Do końca bułczanego procesu jeszcze kilkakrotnie pomoc Helki rujnuje mi plany. 
Kiedy z podłogi zostaje zeskrobana ostatnia pecyna ciasta, nie chce mi się już nic. I pewnie dałabym sobie spokój z resztą zaplanowanych czynności, gdyby nie to, że lodówka zaczyna żyć własnym życiem. Zaglądam i do głowy przychodzi mi pomysł na biznes- produkcja penicyliny. Aaaa, nieee. Na nią Helka też jest uczulona, a przynajmniej nadwrażliwa. Czyli odpada.Trzeba jednak posprzątać, zanim stacja epidemiologiczna zainteresuje się moją hodowlą. Helka się bawi. Może nie zauważy, że można poprzeszkadzać. Wyciągam półki i wkładam je do wanny. Stwór już jest obok. Jednak zauważył. Zostawiam wannę i idę umyć pustą lodówę. Po chwili z łazienki dobiega trzask i wrzask:
-myju, myju, myju!
Córka naparza plastykowe półeczki drewnianym trzonkiem od szczotki do zamiatania. Półeczki nie wytrzymują presji i pękają z cichutkim trzaskiem. Pomocnica z dumą w głosie oznajmia:
-Kela myju, myju! 
Wyrzucam trolla z łazienki, jestem zła. Dokonawszy oględzin zaistniałych zniszczeń wracam do kuchni. Na podłodze leży kostka masła. Druga spada ze stołu. Na stole siedzi Helka. Zrzuca z niego to, co postawiłam nań wyjąwszy z lodówki. Jest szczęśliwa. Zastanawiam się, czy ja jestem tak nieporadna, że nie potrafię przy niej sprzątać, czy ona jest jakimś złem wcielonym. Z najwyższym trudem kończymy lodówkowe porządki. Helka bez przerwy pomaga, więc jest to proces długi i żmudny. Kiedy dobiega końca jestem zmęczona, jakbym pracowała w kamieniołomie. Wraca Rak. Rozgląda się krytycznym wzrokiem i uprzejmie pyta:
- Co robiłyście cały dzień? 
- Leżałyśmy. 
- A nie można było trochę posprzątać?
Milczę. Zewnętrznie. Wewnętrznie wyzywam od najgorszych. Chwilę później Rak otwiera lodówkę. Zamyka i mówi:
- To dziwne. Wyjąłem stamtąd mleko i nic nie próbowało  złapać mnie za rękę. 
I tyle. Po chwilli słyszę z garderoby:
- Rany, naprawdę, mogłaś chociaż tutaj posprzątać...

 
 

środa, 27 listopada 2013

Helkowa bułka i matczyne łzy.

Matka się popłakała. Z głupoty co prawda, ale zawsze. Ścisnęło za gardło i innej możliwości nie było. Wszystko przez bułkę. A taka była mądra... Odkąd Hela zaczęła jeść inne przysmaki niż cuchnące serem preparaty mlekozastępcze, stało się jasne, że zwyczajna dieta to nie jest. Helka ma własną, bezglutenową spiżarnie, swoje garnki, patelnie, deski, sztućce itd. Od początku walczę z uprzedzeniami- to jest, stwierdzeniami-ona taka biedna, nic nie może jeść, jej jedzenie jest niedobre. Jest nieco inne. I coraz lepsze, bo matka się uczy. Ostatnie helkowe bajaderki musiałam strzec przed Rakiem. Stwierdził, że dla Helki za słodkie, ale on się poświęci. Jaglankowy krupnik to mistrzostwo świata, pierogi z królikiem również trzeba trzymać po kloszem. No i te bułki. Kiedyś wychodziły mi same kamienie, teraz potrafię trzasnąć pyszne, miękkie i pachnące. Zwłaszcza te z fińskim owsem. Przez tę bułę właśnie popłakała się matka. A było tak:
-Helko, co zjesz na śniadanie?
- ziemniaki-odpowiada zgodnie ze swoim zwyczajem Helka. 
- Coś innego? Może...naleśniki z dżemem? 
- Nieee. Bunke z dziemem!
Matka zajrzała do zamrażarki. Bułek brak. Przetrząsnęła szafę w poszukiwaniu mącznej mieszanki dla bezglutków. Również brak. Skończyło się wszystko, co potrzebne do wypieku. Najbliższy sklep, w którym kupię helkową mąkę jest jakieś 30 kilometrów od naszego domu. 
-Heluniu, skończyły się bułki. Jutro pojedziemy na zakupy. Kupimy mąkę na bułki. Dzisiaj zjesz coś innego, dobrze?
-Kela jeść bunke z dziemem! -odpowiada Helka i robi tę straszną minę. Oczy jak kot ze Shreka i podkowę. Podkowa ułożona ze słodkich usteczek dwuletniej dziewczynki, to broń o niespotykanej mocy! Chwyta za serce z nieprawdopodobną siłą. Kruszy najtwardsze charaktery, rozmiękcza najsilniejszych twardzieli. Kiedy patrzysz w zaszklone oczy, widzisz wygięte usta takiej niewinnej istotki, świat nagle staje się paskudnym miejscem. Czujesz, że musisz spełnić prośbę wyrażoną przez tę minę, inaczej świat już na zawsze pozostanie podły. Nie ważne, czego chce dzieciak. Nową lalkę, klocki, książkę. Czujesz, że musisz. A Helka? Ona nie chce nowej zabawki, ona chce zwyczajną ( no, prawie zwyczajną) bułkę! Matka patrząc na tę minę poczuła wszechogarniający smutek i złość na samą siebie- w końcu nie dopilnowała uzupełnienia zapasów. Trzymała się długo. Nie jęczała, kiedy na urodzinach innych dzieci Helka jako jedyna nie kosztowała tortu, nie czuła żalu, kiedy na weselu wyjmowała cały arsenał pudełeczek z jedzeniem, podczas gdy inne dzieci sięgały po smakołyki ze stołów. Nawet kiedy dzieciarnia na placu zabaw częstuje się herbatnikami, a Hela jako jedyna jest wykluczona z tego pikniku, matka się trzyma. I teraz też pewnie by się trzymała, gdyby nie to, że nagle na zasmuconą i zapodkowioną twarzyczkę Heleny wypełzł radosny uśmiech. Załzawione oczy rozpogodziły się i dziewczynka z okrzykiem radości pobiegła do szafy po swoje buty.
-Mamo, kupić bunkę klepie! 
W tym momencie serce matki nie wytrzymało. Sklep po drugiej stronie ulicy ma niezłe zaopatrzenie, ale helkowej bułki w asortymencie nie posiada. I dotarło do matki, że nie potrafi i nie może spełnić niewinnej prośby dziecka. I to, że  Helka odczuje już wkrótce, że różni się od reszty dzieci. Że nie pójdzie z klasą na ciastka do cukierni, nie podzieli się na przerwie drożdżówką z koleżankami, Mikołaj nie da jej paczki ze słodyczami na szkolnej choince, że nie zje urodzinowego tortu przyjaciółki. I matka płakała- za tę bułkę co jej zabrakło i za te wszystkie kinder party z chipsami z jabłek, zamiast kremowych ciastek. I za  spojrzenia rzucane przez Helę na kolorowe opakowania sklepowych słodkości. I za nosek przyklejony do szklanej lady za którą pyszniły się kolorowo lukrowane pączki. Żeby było jasne- matka się nie użala. To tylko dietka. W dodatku zdrowsza niż dieta przeciętnego dwulatka. Mimo to, nieobecna bułka, zaszklone oczy, podkówka i poczucie winy zrobiły swoje. Matka się rozkleiła i rozwyła. Ot, miękka buła. Szkoda, że nie bezglutenowa...

wtorek, 26 listopada 2013

Twarda ojcowska miłość.

Rak i Helka oglądają sobie Puchatka na jutubie. Smażąc helkowe naleśniki, jednym uchem chwytam co nieco z bajki. Słyszę, że Maleństwo w ramach świętowania jakiejś ważnej okazji, daje Kangurzycy uścisk i laurkę. Kangurzyca, jak to matka- z radości wywija koziołki. Wtem, Rak odzywa się do córki w te słowa:
-Helko, nie myśl, że wykpisz się uściskiem w moje urodziny! I nie chcę żadnych twoich krzywych bazgrołów. Może być zegarek, komplet dobrych narzędzi, ostatecznie książka. Nie próbuj na mnie sztuczek z dziadowskimi laurkami, takie rzeczy działają tylko na matki. I pamiętaj, jeśli na urodziny dostanę od ciebie koślawy obrazek, to ty też dostaniesz takie cudo na swoje! Tatuś ci narysuje!
Helka nie słucha, duchem jest w Stumilowym Lesie. Rak robi minę twardziela, przy czym zezuje na mnie okiem. Czeka na reakcję. Przyznaję, w pierwszej chwili chciałam rzucić ścierą, ewentualnie inwektywą jakąś, jednak coś mi się przypomniało. Kiedy rano grzebałam w torbie na laptop, którą Rak zabiera do pracy, znalazłam tam dwie laurki. Na jednej jest serce i odciśnięta rączka ( walentynki), druga zawiera portret taty ( niby to tylko krzywy głowonóg, ale trzeba przyznać, że uchwyciła podobieństwo!). Nosi je do pracy. I pewnie jeszcze pokazuje kolegom. Taki twardziel i cynik.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Poradnik skąpego rodzica. Part 1. Domek.

Zbliżają się mikołajki. W domach dzieci, które mogą jeść słodycze da się stosunkowo tanim kosztem wywołać uśmiech na twarzach małych poczwarek. Uśmiech bezsłodyczowych malców wymaga większych nakładów finansowych, ewentualnie pracy. Przedstawiam pomysł, jak ucieszyć dzieciaka i nie wydać ani złotówy.  Zaoszczędzone pieniądze radzę wydać na wino. Albo inną przyjemność. Niech mikołajki będą przyjemne również dla starych. Zatem do dzieła! Podaję przepis:

Składniki:
1 inżynier,
1 humanista,
1 potężna awantura z wyzwiskami,
1 rolka taśmy izolacyjnej ( potrzebna do wywołania awantury),
1 rolka taśmy do kartonów,
1 nożyczki,
1 nożyk do cięcia tapet
3 duże kartony.

Wykonanie:
Kładziemy dzieciaka spać, żeby się nie plątał. Następie
humanista rozpoczyna budowę. Potrzebny jest projekt z dupy. Humanista ( jak to humanista) nie ma z tym najmniejszego problemu. Umyślił sobie piękne okienniczki, kwietniki i spadzisty dach. Oczywiście do głowy mu nie przyjdzie, żeby użyć miary i ołówka. Ma przecież proste oczy, nie musi niczego mierzyć i zaznaczać. Zaczyna ciachać "na pałę". Wierzy, że będzie pięknie i równo. Po kilkunastu minutach cięcia jak i gdzie popadnie ( tu się trochę za daleko wyjechało, tam krzywo przecięło) stoi na kartonowych gruzach. Jednak nie wyszło tak świetnie jak sobie wyobraził. No cóż, trzeba to naprawić. Jakie narzędzie nadaje się do każdej naprawy świata? Ano, taśma izolacyjna! Humanista kradnie zatem rzeczony sprzęt ze skrzynki na narzędzia. Zaczyna sklejanko. Słabo to wygląda. Taśma skleja kable i plastyk i wiele innych rzeczy. Karton jednak do nich nie należy. Po piętnastu minutach taśma się kończy. Kończy się również cierpliwość. Piękna willa z wyobraźni, nadal jest tylko wizją. Na środku salonu stoi coś, co przypomina drewniany wychodek. Krzywy i niestabilny. Określenie "stoi" to pewne nadużycie. Kołysze się i faluje. Wtedy, nie wiadomo skąd pojawia się szanowny inżynier. Staje w progu, unosi jedną włochatą brew i pyta złośliwie:
-Ooooo, skąd wzięłaś taki znakomity projekt? 
- Z dupy! -odpowiada zgodnie z prawdą wkurwiony humanista.
Inżynier kiwa głową z politowaniem. Nagle dostrzega czerwoną taśmę.
- Nie zabrałaś mojej taśmy? Tej którą kupiłem wczoraj, ponieważ jest mi potrzebna?
- Nie. Zabrałam tę drugą!
- Nie mamy drugiej.-cedzi przez zęby inżynier. 
- No to znasz odpowiedź! -wrzeszczy bliski łez humanista.
Dalszej części dialogu nie przytoczę, z powodu nagromadzonych w nim niehumanistycznych i niehumanitarnych określeń, nazw i zachowań. Po kilkunastu minutach awantury strony ogłaszają rozejm. Postanawiają podjąć współpracę. Trzy minuty po ogłoszeniu paktu o nieagresji kłócą się ponownie. O nożyczki, o wizję, o światopogląd. Inżynier skleja do kupy wizję humanisty. Ani jedno, ani drugie nie jest zadowolone z efektu końcowego. Wzajemnie obarczają się winą. Zarzucają sobie brak wyobraźni, brak logicznego myślenia, brak gustu i wiele innych braków. Trzeba przyznać, że domek jest bardzo stabilny. Można go przenosić, rzucać, przewracać. Nadal jednak wygląda jak wychodek. Nic to. Helka uważa, że jest piękny. Bawi się nim nie gorzej, niż plastykowym straszydłem za osiemset złotych. Reasumując:
Dzieciak zadowolony.
 Kasa została w kieszeni, stać nas na niezłe wino.
Jest powód, żeby się przy tym winie pogodzić:)


Jaka matka, taka córka. Bałagan w obejściu chyba jest dziedziczny.

niedziela, 24 listopada 2013

Występna gra wstępna. Rakowy romantyzm.

Środek nocy. Śpię. Właśnie Hugh Jackman śpiewa specjalnie dla mnie I will always love you Whitney Houston. Ma na sobie łachmany ( przed snem myślałam o Nędznikach). Nie ukrywajmy jednak, że nawet w łachmanach i  wyjący jak dziewczyna Hugh Jackman to nadal...Hugh Jackman. Nie chcę się budzić. Jackman właśnie pogłaskał mnie po ramieniu. Nagle z tego pięknego marzenia wyrywają mnie trzy potężne ciosy w plecy. Bolesne. Zadane męskim łokciem.
- Aaaaaaaaałaaaa! Co ty robisz?!- zrywam się, bo plecy bolą jak diabli.
- No budzę cię....
-Bijesz mnie, a nie budzisz! To boli, kapuściana głowo!
-Bo nie wstawałaś jak cię głaskałem. (aaa... to jednak nie Hugh Jackman.)
-Czego chcesz?
-Przytulić się! -odpowiada Rak kretyńsko i lubieżnie zarazem szczerząc kły.
Rozumiecie? Wywalił mi w plecy, tak, że omal nie uszkodził  kręgosłupa i jeszcze na coś liczył! Od tego romantycznego i czułego gestu nadal  mnie boli. Strach pomyśleć co mi zrobi następnym razem...



sobota, 23 listopada 2013

Krew, pot i łzy. Sobotni post kulinarny.





Stała matka i płakała.
Ręce całe we krwi miała.
A dlaczego tak krwawiły?
Bo na obiad placki były!
A robota w kuchni brak!
Tarką starła skóry płat!
Teraz stoi, płacze, psioczy,
Krew do miski z ciastem broczy.
Ziemniaczane placki z krwią,
Jedzą ci, co tarką trą!

piątek, 22 listopada 2013

Przedsmak niedzielnego maglowania...

Znacie to uczucie bezsilności, pogardy dla samego siebie, kiedy po raz enty dajecie się wciągnąć w dyskusję telefonicznemu sprzedawcy? Robicie to, ponieważ chcecie być mili, albo przynajmniej kulturalni? Ja tak.
-Dzień dobry, chciałbym pani zaproponować ofertę abonamentową dostosowaną specjalnie do pani potrzeb!
-Dziękuję, nie jestem zainteresowana. Właśnie kilka dni temu zrezygnowałam z abonamentu.
-Można wiedzieć dlaczego?
-Nie, nie można. Do widze...
-Ale niech mnie pani chociaż wysłucha. -w głosie słychać smutek i...prośbę.
A niech tam-myślę sobie - może chłopaczyna trzeci dzień w pracy, niech mówi.
-Dobrze, słucham?
Tu następuje szczegółowe przedstawienie plany taryfowego. Plus próba przekupstwa ( dołożę jeszcze pakiet  40 minut dodatkowych do wykorzystania w sieci GREJPFRUT). 6-7 minut.
-A więc, jest pani zainteresowana?
-Nie, nie jestem, już to mówiłam. Od początku.
-Ale może zmieni pani zdanie, jeśli dorzucę firmową smycz?
-Proszę pana! Nic nie chcę. Ani smyczy, ani pakietów, nic! Ani niczegoi!
-To dlaczego od razu pani nie powiedziała? Do widzenia!-obrażony głos ucina rozmowę.
-WTF?
Ooooooo, ja rozumiem, że to jest ciężki kawałek chleba. Tylko dlatego w ogóle próbuję rozmawiać.Ja rozumiem, że trzeba mieć tupet, żeby tam wyżyć, ale żeby brać na litość a na koniec zbesztać za to, że słuchasz? Oczywiście, nie mówimy tylko o przedstawicielach sieci GREJPFRUT. Nachalni są wszyscy sprzedawcy telefoniczni. Dzwoni taki, żeby wepchnąć ci samojezdny odkurzacz za 1200 złotych, albo zdrowotne gacie z wełny merynosa i ględzi. Zwyczajne, cenzuralne i cywilizowane odmowy są równie skuteczne, co proszenie Helki o pozbieranie klocków. Innymi słowy: gadaj z dupą... . Jak zatem odmawiać? O tym w niedzielnym poście maglowym. Nie zapomnijcie!

czwartek, 21 listopada 2013

Krótki post o matczynej nadinterpretacji. Czyli jak dzieci robią z nas głupków.

Matczyne serce to dziwny instrument. Wiecznie zatrwożone, rozedrgane, dumne i wrażliwe. Do tego rządzi matczynym umysłem. Umysł wie, że to mało prawdopodobne, żeby potomek był geniuszem, ba  podpowiada, że życie z łatką geniusza nie byłoby niczym dobrym dla dziecka, ale serce... no cóż. Serce wie swoje. Dzieciak jest genialny i już!
Moja genialna córka rysuje wielkie koło. Do tego dwie kropki po środku. Następnie dosztukowuje pionową krechę ( w charakterze nosa), oraz poziome usta. Jeszce tylko dwa placki po bokach,na szczycie tej dziwnej konstrukcji rysuje kikuty sterczące na wszystkie strony ( tak, to fryzura). Ot, portret Kalila gotowy. Pod spodem rysuje długi kiszkowaty kształt.
- Heluniu, co to jest? Prostokąt?
- Mamo, to je kukulka! 
-Aaaaa, no tak, że też nie zauważyłam, oczywiście! To bardzo ładna koszulka.
Pomiędzy dyniowatą łepetyną Kalila, a jego szykowną kukulką mała artystka umieszcza jeszcze krzywy trójkąt.
- Helko, co to jest? Ten, o tu trójkąt?
-Mamo, to je boda!
-Aaaaaa, no tak, przecież Kalil ma brodę. To bardzo ładna broda.
Obok  pięknego portretu powstaje krzywe kółko. Matka, już nauczona, że w dziecięcej wyobraźni nic nie jest takie oczywiste próbuje odgadnąć:
- Hm. Co to może być? Głowa? 
-Nieeee...
-Jabłko?
-Nieeee
-Dynia, balon, piłka, pomarańcza...?
Helka patrzy na mnie z litościwym wyrazem twarzyczki. W końcu, aby dłużej nie robić z matki głupka odpowiada znudzonym tonem:
-Mamoooo, to je  koło.
Prostokąt to koszulka. Trójkąt to broda. Koło to koło. Logiczne.


środa, 20 listopada 2013

Normalna rodzina...

Po tym, jak obsmarowałam bezlitośnie Raka na fejsbuniu, postanowił się zemścić. Tak długo i tak często mierzył sobie temperaturę, że w końcu udało mu się siłą woli poruszyć zegar termometru. 
- Ha! 36,8 ! -wykrzyknął radośnie- To jeszcze nie jest gorączka, ja to wiem, ale czuję, że słabnę!
- Daj spokój! 02 stopnia ponad normę, to nadal norma.- mówię przewracając oczami.
-No to patrz! Teraz będzie większa!-wykrzykuje i znowu wpycha sobie Helkowy termometr pod pachę.
-Pik pik- krzyczy urządzenie. Na wyświetlaczu odczytujemy wynik 36,9. Twarz Raka przybiera zbolały wyraz. Po chwili zauważam błysk tryumfu w jego oczach. Ten tryumf działa mi na nerwy. Małż patrzy na mnie takim wkurzającym wzrokiem. Miesza się w nim rzeczony tryumf, cierpienie, wyrzut i poczucie wyższości. Na to pozwolić nie mogę! Resztki rozsądku opuszczają moją głowę. Wyrywam Rakowi termometr z ręki i wkładam sobie pod pachę. 
-Ja ci pokażę! Nie będziesz mnie wkurzał!- mówię, kuląc się w rogu kanapy. W myślach przywołuję wszystko co gorące. Lawa...wulkan....czajnik na gazie...wielki buchający parą piec....Pik, pik-37.
-Juhuuuuuu! I co, łyso? Cieeeeeenias!- tak. Jestem dorosłą kobietą. Matką i żoną. Na mój okrzyk Rak ponowie zabiera się do mierzenia. Pik,pik-37,8. 
-Jestem chory! Mówiłem od początku! No i masz! Dobrze, że się zatrzymałem, bo mógłbym dobić do 40!
-Oddawaj to!-mówię i wytężam umysł. Jestem Rozalką z Antka. Siedzę w chlebowym piecu, czuję gorąco...pik, pik-36,9. Fuck! Za mało. Rak skacze jak dzikus. Taniec radości. Nagle zatrzymuje się i rzuca na kanapę.
-Dobra, a teraz biadol!
-Co?
-Biadol! Rozczulaj się nade mną. Mów, że jestem biedny, dotykaj ręką mojego czoła i rób zatroskaną minę! To pomaga.
Niezadowolona zaczynam biadolić. W końcu przegrałam, trzeba zachować twarz.
-Ojej, mój biedulek....
-Źle! To ma być z serca, żebym wiedział, że ci mnie szkoda.
-Ale mnie nie jest szkoda. Wcale mi cię nie żal...

Tymczasem na miniaturowej kanapie w kwiatki siedzi Helka. Niezdrowe wypieki wypełzają jej na policzki. Nawilżaną chusteczką próbuję opanować cieknące z nosa smarki. Niezdarnie rozciera je po całej twarzy. Nie skarży się, choć ciężko jej oddychać przez zatkany nosek. Badawczo przygląda się poczynaniom rodziców. Co sobie o nich myśli? Chyba lepiej nie wiedzieć...

Ps. Rak dobił do 38. Omal przy tym nie umarł. Nie chciał wziąć leku zbijającego gorączkę, żebym przypadkiem go nie wyprzedziła.

wtorek, 19 listopada 2013

O Helkowej urodzie.

Helka wymyśliła sobie, że mam owinąć ją w kocyk i nosić na rękach. To ma być zabawa w dzidziusia. Posłuszna życzeniu córki zawijam ponad dwunasto kilogramowego noworoda w rożek i mimo słyszalych trzasków kręgosłupa lulam do snu. Helka się uśmiecha. Jej nogi dyndają prawie do moich kolan. Rany, jakie toto wielkie! Badawczo przyglądam się swojej  córce. Długie kręcone włosy sięgają już za łopatki. Czarne oczy, rzęsiska jak wachlarze, brwi wyrysowane  węglem. Piękna! Tak, możecie mnie zlinczować. Moje dziecko jest najpiękniejsze. Z całą pewnością piękniejsze niż WASZE dzieci. Założę się, że myślicie o swoich to samo, tylko poprawność nie pozwala się do tego przyznać. Kiedy słyszę, jak jakaś matka tuli swojego bąbla i szczebiocze-moje najpiękniejsze na świecie, moje maleństwo cudowne- uśmiecham się dobrotliwie. Naiwniaczka. Jak my wszystkie. Wszystkie mamy dzieci ciut ładniejsze niż reszta świata. Dlaczego naszło mnie na posta na temat tak płytki, jak powierzchowność? Ano, kiedy tak lulałam tę wielką dziewuchę, myślałam ze wzruszeniem, że nie tak dawno takie lulanie było codziennością, nie zabawą. Nie tak dawno mieściła mi się w dwóch dłoniach. Nie tak dawno... Pod wpływem tegoż wzruszenia, postanowiłam przejrzeć zdjęcia sprzed przeszło dwóch lat. Zaskoczyły mnie. Spodziewałam się, że Helena zawsze była tak piękna jak dzisiaj. Nie była! Czy ktoś z Was oglądał ostatnio zdjęcia swojego potomka z okresu noworodkowego? Oooo to dopiero cudaki! Pamiętałam wyraźnie, że tuż po porodzie, znajdująca się w lekkim szoku matka Rak, poczuła lekki zawód Helkową powierzchownością. Myślała, że dzieciak który dopiero co przeszedł długą i ciężką drogę, będzie rumiany, gładki, czyściutki i jak z reklamy. Tymczasem miała przed sobą sinego zapuchlaka, bardziej przypominającego pisklę przed opierzeniem niż słodziaka z reklamy. Jak dziecko otworzyło oczy, to dopiero matka się wystraszyła. Wielkie z granatowo-czarnymi tęczówkami obwiedzionymi jaskrawo krwistą otoczką. Na główce miała sterczącego czarnego irokeza. Wyglądało biedactwo, jak żul po barowej bójce. Oczywiście, kilka godzin później, kiedym przyjrzała się lepiej znalazłam tysiąc powodów do zachwytu. Od tamtej pory Helka jest najpiękniejsza na świecie. Ale niech mnie diabli, jeśli noworodki są ładne! Jasne, widok takiego chwyta za serce. Nieporadna istotka. Rozkoszna, wzruszająca,  tak brzydka, że aż piękna. Ale zwyczajnie ładna- ani trochę! Pomarszczona, chuda i jeszcze co często zdarza się na początku- z łuszczącymi się płatami skóry. I te nogi- chude a pofałdowane, podkurczone jak u żaby. Nie zapominajmy o wisience  na tym ciachu, jest przecie jeszcze KIKUT PĘPOWINOWY! O fuuuu! Mogę wysysać fridką smarki z nosa, mogę grzebać się w kupskach, ale pamiętam do dziś, jak bardzo przerażało mnie gmeranie przy tej paskudzie. Jak wreszcie odpadło szalałam z radości. Dobra, koniec refleksji. W  ramach niespodzianki wklejam zdjęcie Helki, tuż po wykluciu.
http://ptasiazyl.zoo.waw.pl/gatunki-ptakow/kukulka

poniedziałek, 18 listopada 2013

Zabawy z Helkowej głowy.

Lubicie obserwować bawiące się dziecko? Obserwować, nie wtrącać swoich durnych dorosłych uwag. Jeśli nie wtrącamy się do dziecięcych spraw mamy szansę poznać inny świat. Taka nieskrępowana konwenansami wyobraźnia jest zachwycająca. Kiedyś przez trzy dni Helka woziła w swoim malutkim różowym wózeczku...koparko-ładowarkę. Karmiła ją butelką, okrywała kocykiem, troszczyła się. Jasne, mogłabym jej wmawiać,że koparko-ładowarki nie zasługują na miłość i troskę, ale z natury jestem tolerancyjna, więc nie ingerowałam. Uwielbiam  podglądać ten magiczny świat kreowany przez dwuletni rozumek. Zazwyczaj jestem oczarowana. Niekiedy jednak, zaczynam się niepokoić...
W lalczanym domku Helki mieszka rodzina dysfunkcyjna.  Samotna matka, nieokreślonej płci potomek zwany "didusiem", trzy koty, mysz, pies. Matka spędza całe dnie siedząc w fotelu na ganku. Prawdopodobnie pije. Jest otępiała i mało ruchliwa. Poza przygotowywaniem porannej porcji "leka" nie interesuje się dzieciakiem. Mały zwykle tarza się po podłodze do spółki ze zwierzętami, albo ogląda telewizję. W domu notorycznie odbywają się balangi i orgie. Wpada Kubuś Puchatek z całą stumilowolasową hałastrą, poniacze, pirat Jake, słoń z duplo, pierdoły z kinder jajek i wiele innych. Robią potworny bajzel. Pakują się trójkami do łózka i do wanny, każdy całuje się z każdym. Oglądam te Helkowe zabawy z lekkim niepokojem. No bo skąd ona bierze takie wzorce? Któregoś dnia próbowałam jej dokupić ojca do zestawu ale wyobraźcie sobie, że nie mieli. To znaczy mieli- ale z pakietem. Za jakieś 80 ziko minimum. A mnie chodziło tylko o jedną figurkę! No więc ojca brak. Jak w prawdziwym życiu, porządnych facetów jak na lekarstwo. Jest za to dużo miłości fizycznej. Ciągle słyszę tylko: buzi daj Kubujowi, buzi kutykowi! W prawdziwym życiu też słyszymy takie propozycje. O ile  to : mama buzi tatowi-jest nieźle. Gorzej, jak wymyśla pary w stylu: tata buzi jujkowi ( wujkowi)- albo : mama buzi Kalilowi ( Kalil tworzy zestaw z moją siostrą, zatem  jest to dość niezręczna sytuacja). Taka uczuciowa dziewczyna! Podobnie jest z wyznaniami miłosnymi. W domku dla lalek pada ich średnio 3 na minutę. W domu Raków również. Niepokoi mnie tylko fakt, że moje dziecko z podobnym przejęciem wyznaje uczucia mamie, tacie, bidonowi na mleko albo swoim bamboszkom. W małym drewnianym domku występuje również przemoc. Tak wnioskuję. Wielokrotnie słyszałam piskliwy modulowany głosik wzywający pomocy. Brzmi to mniej więcej: kukunku, pomocyyyyy! W prawdziwym życiu słyszę to jakieś czterysta razy w ciągu dnia. Klocki nie chcą się ułożyć po myśli konstruktorki? KUKUNKU ,POMOCYYY! Grzywka włazi w oczy? KUKUNKU, POMOCYYY! Paluchy przycięły się szufladą? KUKUNKU, POMOCYYY! Zupa nie smakuje.... A ściany cienkie. Nie zdziwię się, jeśli na to wołanie zareagują kiedyś sąsiedzi do spółki z opieką społeczną. No i ostatnia sprawa. Jak już wspomniałam mieszkańcami domku są min. trzy koty i mysz. Bawią się i całują. Patrze na to i nie wiem co czynić. Nie jestem zwolenniczką słodzenia i okłamywania dzieci. Lajf is w końcu brutal, no nie? Z drugiej strony jest jeszcze mała, po co ma wiedzieć, że miłe kotki duszą i gryzą słodkie myszki? Dam jej jeszcze z pół roku. A potem zacznę edukację od Toma i Jerrego.

sobota, 16 listopada 2013

Tajemnice...

Takie tam blogerskie porachunki. 7 nieznanych powszechnie faktów z życia Raczycy.
Wciągnięta do zabawy przez Mamaronię wyznaję:

1. Za każdym razem kiedy zmywam,  śpiewam Time to Say Goodbye. Właściwie to wyję.
2.  Nałogowo wącham stopy Helki mimo, że ma ona już ponad dwa lata. Obawiam się, że nie przestanę nawet ja pójdzie do szkoły. Będę wpadała na długiej przerwie, żeby się zaciągnąć.
3. W moim domu nigdy nie ma słodyczy, ale nie dlatego, że ich nie kupuję. Zjadam od ręki. Każdą ilość. Kiedyś zjadłam na raz dwie tabliczki czekolady mimo, że już w połowie pierwszej rozbolał mnie brzuch. Wiem, jestem prosiakiem.
4. Obieram parówki z folii...zębami. Jeśli będziecie kiedyś u mnie na śniadaniu, nie jedzcie parówek-to trochę obrzydliwe.
5. Nigdzie nie zapisuję żadnych pomysłów. Najwięcej przychodzi mi do głowy tuż przed snem. Rano niczego nie pamiętam i obiecuję sobie, że następnym razem zapiszę. Następnym razem też nie zapisuję.
6. Kiedyś przepracowałam półtora miesiąca w wytwórni...papieru toaletowego. Możliwe, że podcierałeś/łaś się rolką mojej produkcji!
7. Mam pozwolenie na broń...


Ufff, starczyło tych względnie normalnych dziwactw, dzięki czemu nie muszę przyznawać się do gorszych.
A bałam się, że ktoś się dowie, iż lubię wyskakiwać z ukrycia, sprzedawać Rakowi cios karate i uciekać do łazienki, żeby mnie nie złapał...

Puszczam to dalej:)

piątek, 15 listopada 2013

O (nie)kochaniu siebie.

Przeczytałam sobie post o świeceniu przykładem. Z litością pomyślałam o nieświadomych mocy przykładu rodzicach. O tych, którzy notorycznie robią paskudne rzeczy, nie wiedząc,że mają one wpływ na ich dzieci. Bo dzieciak obserwuje, czuwa i się uczy. Najbardziej rzecz jasna uczy się wtedy, kiedy nie powinien. Trzeba na wodzy trzymać paskudne odruchy, wstrętne odzywki ( w ogóle język za zębami, bo wszystko toto powtarza i jeszcze wypaple), aleeee mnie to przecież nie dotyczy. Czasem wyrwie mi się przypadkiem jakiś "wuj" albo inna ciotka, ale to drobiazg-krzywdy dziecku nie zrobi. Zadowolona z siebie zapomniałabym pewnie o całym tym przykładzie dzieciom dawanym, gdyby nie taka historia...
Stoję sobie przed lustrem. Bokiem ( żeby się nad sobą poznęcać). Wciągam brzuch, a to co się nie dało wciągnąć dociskam mocniej rękami. - ooooo... tak byłoby dobrze. Jeszcze stąd zabrać z pół kilo, kilogram stąd...i wszystko w cycki! -ugniatam cielsko i patrzę z niezadowoleniem. W pewnym momencie czuję, że nie jestem sama. Obok stoi Helka. Stoi bokiem, uciska sobie łapkami brzuszek i nawet minę próbuje zrobić taką jak ja. Zmroziło mnie. -O głupia babo! Kretynko, patrz co robisz!- myślę sobie. Stoi takie malutkie obok. Najpiękniejsze na świecie! Wciąga sterczący brzuszek i uczy się! Że trzeba być zawsze niezadowolonym ze swojego wyglądu, że trzeba jęczeć, bo ma się tyłek a nie ziarenko kawy, że jak nie wyglądasz jak pani z gazety to nie możesz być ładna.  Przed oczami stanęły mi te wszystkie - jestem gruba, jestem płaska, mam wielki zad, jestem brzydka. I wstyd mnie zdjął. Taką lekcję daję córce. Ja, która zlikwidowałam telewizor, żeby dzieciak w wieku pięciu lat bawił się lalkami i samochodami, a nie w TapMadl! Ja, która w maturalnej klasie zrezygnowałam z jakiejkolwiek diety ( dosłownie. Przestałam jeść.) żeby doprowadzić się do stanu wycieńczenia i obrzydliwego wychudzenia. Ja, która uważam, że liczy się to co w środku. Ot, takam mądra! Dwuletniej dziewczynce wkładam do głowy bzdury które sprawią, że na trzecie urodziny poprosi o wagę a na piąte amfetaminę żeby szybciej chudnąć! A nawet jeśli nie, to takim postępowaniem uda mi się ją przekonać, że mama jest brzydka. Potem dorośnie i okaże się, że jest podobna do mamy ( bo przecież nie do Evy Longorii). Uzna, że sama też jest brzydka - jak mama właśnie. Powiększy grono nieszczęśliwych, nieakceptujących swego ciała kobiet. Będzie nieszczęśliwa! Przeze mnie!!!   O nie. Na to nie pozwolę. Od dzisiaj, mam ponętny ( nie gruby) kufer, kobiecy ( nie tłusty) brzuch oraz uroczy ( nie zadarty) nos. Ta mała kobietka nie usłyszy już ode mnie  słowa skargi. Od dzisiaj w ramach okazywania miłości córce, zacznę okazywać ją sobie! Niech rośnie przekonana o mojej a przy okazji swojej wartości i urodzie! Taki będę dawać przykład. A teraz dobranoc. Idę do Raka, wypróbować mój świeżo nabyty seksapil i wymuszać komplementy. 

czwartek, 14 listopada 2013

Wieczorne rozmowy o życiu.

-Kim jesteś? Kim jesteś mamusi?
-...?
- no  kró...
-lewną!
- i jeszcze całym...
-fiatem!
-i małą...
-jybką!
- i sło...
-mką!
- Słonkiem, a nie słomką mały głupku! No to czym jesteś mamusi?
-Gupkeeeeem!



Retrospekcja III.

Termin "stan błogosławiony" został wymyślony przez faceta.  Jestem prawie pewna. W każdym razie wykuł go ktoś, kto nigdy nie był w ciąży. Choć niewątpliwie jest ona błogosławieństwem- zwłaszcza taka, której się pragnęło, to nie przypominam sobie żebym czuła się wówczas szczególnie dobrze. Może to kwestia podejścia? Ja się o swoją bałam tak bardzo, że zamiast radosnego oczekiwania odczuwałam głównie stres, strach i urojone dolegliwości. Prawdziwe też były, zatem roiłam sobie ze strachu jeszcze gorsze. Nigdy nie zapomnę jak pędziliśmy do szpitala, a w mojej głowie jakiś głos wrzeszczał : JUŻ PO WSZYSTKIM, TO KONIEC. Nie pozwoliłam sobie na rozpacz tylko dlatego, że resztki rozsądku podpowiadały: jeśli ta fasola jeszcze tam jest, możesz jej tylko zaszkodzić. Fasola była zdeterminowana i silna. W przeciwieństwie do matki. Każde strzyknięcie w kręgosłupie, każde ukłucie, każdy dyskomfort, stał się powodem do niepokoju. Byłam do tego stopnia znerwicowana, że gdyby nie Gaga, pojechałabym na pogotowie, kiedy w 17 tygodniu ciąży poczułam w brzuchu dziwaczne sensacje. Przez telefon zrelacjonowałam spanikowanym tonem, że czuję jakby mi ktoś w brzuchu otworzył wstrząśniętą puszkę coli. Bardziej romantyczne kobiety twierdzą, że to jakby uderzanie motylich skrzydełek. W każdym razie, byłam poważnie wystraszona. Z drugiej strony słuchawki zapadła cisza, po czym głos rodzicielki poinformował mnie:
-córko, aleś ty głupia. To nie żadna jednostka chorobowa, to twoje dziecko wierzga nogami!    
Oczywiście, oprócz panicznego strachu, który przysłaniał mi  radość, "stan błogosławiony" przyniósł również inne korzyści.  Były więc poranne mdłości, które przechodziły dopiero około 17.  Były "straszliwe smrody" nie do zniesienia ( o fuuuuu, jak tu śmierdzi! -czym? -POMIDOREM! -albo: lodówka cuchnie! - czym?- JEDZENIEM!). Były dziwne pragnienia kulinarne. Na widok mięsa poddanego obróbce termicznej, dostawałam dreszczy z obrzydzenia, ale surowe  wywoływało ślinotok! Czułam, że rzucę się na jakiś ociekający krwią płat różowej wieprzowiny, dlatego też stoiska mięsne omijałam szerokim łukiem. Kolejnym ciążowym błogosławieństwem była galopująca głupota. Im większy brzuch, tym mniejszy iloraz inteligencji. Jedną stronę książki czytałam kilka razy, bo nie potrafiłam się skupić. Doszło do tego, że czytanie zaczęło  sprawiać problem. Patrzyłam na litery i nie potrafiłam odgadnąć ich znaczenia. Dostawałam  zaników pamięci. Myliłam Szwecją z Norwegią, nie potrafiłam dodawać, notorycznie zostawiałam portfel  w sklepach. Żeby nie było-ja zawsze jestem gałganem, ale wtedy przechodziło to ludzkie pojęcie. Bałam się, że jak tak dalej pójdzie, to po porodzie zagłodzę dziecko, bo zapomnę o karmieniu, albo zostawię gdzieś w supermarkecie. Dodajmy jeszcze do całego zbioru bonusów stanu błogosławionego:
spuchnięte bolące nogi, trzeszczące stawy i kręgosłup, potworną zgagę, sikanie co pięć minut, niepokonaną senność, oraz pozbawionego empatii Raka!
Za to ostatnie do tej pory się mszczę! Bo jak to wytłumaczyć?
Siedzę na fotelu. Stopy trzymam na poduszce- przestały mieścić się w buty, dłonie mam jak bochny chleba. Przybieram dziwną wyprostowaną pozycję, żeby Helka kolejnym kopnięciem nie połamała mi żeber. Zgaga przepala mnie na wylot. Do mieszkania wchodzi Rak. Po treningu. Od progu woła:
- ale mnie bolą nogi! Jaaaaaa!
- no popatrz, moje to już chyba istnieją tylko po to, żeby bolały! Ale nic to, dobrze się czuję, dziękuję ,że pytasz.
-dziewczyno, nie wiesz co mówisz! Mam takie ZAKWASY, że w życiu....
-ooooooo, trollu waciakowy! Zakwasy?! Zakwasy to ja w życiu miałam, a ty  ile razy byłeś w 9 miesiącu ciąży?!
-przesaaaaadzasz...
No tu już był krzyk i inwektywy, których nie przytoczę. I płacz. Tuż pod powiekami zebrały się bowiem, hektolitrowe pokłady łez. Płakałam oglądając reklamę pampersa, czytając o krzywdzie dzieci, kiedy Rak kupił mi złe lody, kiedy wykipiało mleko albo tak sobie, bo się zebrało. 
Oczywiście, bywały lepsze dni. Takie w których miałam pod dostatkiem wodnych lodów i świeżych ogórków. Takie w których zgaga o mnie zapominała i strach nie paraliżował. Klepałam się po brzuszku i czułam radość. Zazwyczaj był to dzień po wizycie u lekarza, który twierdził, że wszystko w najlepszym porządku. To był balsam na skołataną duszę! Tak się od tych wizyt uzależniłam, że odbyłam ich...prawie trzydzieści... . Gdyby ciąża trwała dłużej prawdopodobnie przepłaciłabym ją trwałym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. Moim i reszty rodziny. Ten stan wcale nie sprawiał, że czułam się pobłogosławiona. Bo jak miałam się czuć rzygając i sikając na przemian? Oczywiście wtedy byłam jeszcze naiwniarą. Z niecierpliwieniem czekałam na wisienkę na torcie! Po błogosławionym stanie , następuje bowiem kolejna metafizyczna i najpiękniejsza chwila życia. Cudowny, wzruszający, wspaniały. PORÓD. Ale o tym disnejlandzie innym razem. Jak już wyjdę z traumy... .  


środa, 13 listopada 2013

A może książkę...

Kiedy zbliżają się święta, urodziny, mikołajki, dzień dziecka, zające, króliki i reszta hałastry, pojawia się ten sam problem. Co kupić naszym rozpieszczonym i wszystko mającym dzieciakom? Klocki wysypują się z pudełka, lalki leżą odłogiem, a na myśl o kolejnym grająco-świecącym straszydle dostajemy dreszczy. A może książka? Nie taka zwykła, ale z naszym bohaterskim potomkiem na okładce i w treści. Piszę o tym, ponieważ wczoraj dotarła do nas taka książeczka, wygrana w konkursie ( https://www.jestemwbajce.pl/sklep). Zastanawiałam się jak będzie wyglądała. Miałam już styczność z czymś w ten deseń i nie byłam zachwycona. Przeglądałam u znajomych taki typowy twór- twarz dziecka wklejona byle jak w koszmarne obrazki z Painta rodem, treść bajki- sześć linijek na krzyż żenujących częstochowskich rymów. Tego mniej więcej się spodziewałam. A tu wczoraj wpada mi w ręce takie coś:

Starannie wklejone czupiradło Helki, zgrabna i niegłupia historia, świetne ilustracje, plastikowe (tak mi się przynajmniej zdaje) strony, całość po prostu mnie zachwyciła. No prawie- znalazłam pewne niezręczne zdanie, jak się okazało, wybrana przeze mnie pozycja została stworzona z myślą o ...chłopcach. Grafik zmieniał odrobinę treść i coś się nie zgrało:) Klient w takim wypadku może zażądać wymiany.

Dodatkowy plus, to moja własna dedykacja! Tak, matka Rak para się od czasu do czasu poezją. Niezbyt wysokich lotów co prawda, ale zawsze:)

Reasumując- polecam! Może być wspaniałą pamiątką, a że jest co czytać, nie będzie tylko gadżetem ale ciekawą bajką na dobranoc. Może być też oryginalnym prezentem, jeśli postaramy się o wklejenia tam...gęby dorosłego. Ooooo coś mi przyszło do głowy....

Ps. Niech mi ktoś wytłumaczy, jak wklejać zdjęcia,żeby nie "leżały"?!



 

wtorek, 12 listopada 2013

Ciche dni ze Stephenem Kingiem.

Ciche dni w domu Raków nie są ciche. Bynajmniej! Są głośniejsze niż wszystkie inne. Okraszone fantazyjnymi inwektywami. Takimi, żeby: a) poszło w pięty, b) Helka nie zrozumiała i nie powtarzała. Rozumiecie? Zamiast: ty taki a taki parszywcu,  jest: ty odbiegający od normy intelektualnej, pozbawiony empatii, egoisto! Dzięki temu wybiegowi Helena poszerza zasób cenzuralnego słownictwa nawet kiedy starzy się kłócą. Tak trzeba. Kiedyś przez trzy dni bawiliśmy się wyśmienicie w zabawę o nazwie "bebilu". Helka biegała po domu wrzeszcząc: bebilu, bebilu, bebilu. Wyraźnie sprawiało jej to frajdę, jeszcze nas w to wciągnęła! No to skakaliśmy jak kozy wywrzaskując i wyśpiewując tego nieszęsnego "bebila".  Po trzech dniach odkryliśmy, że "bebil" to debil. Skąd go wytrzasnęła nie wiem ( ok, domyślam się ale wstyd przyznać). Dwa dni temu, po tym jak pięknie przyjęła balonik "na główkę" wykrzyknęła: odbiłam, ty głupku! Ojciec Rak wówczas lekko poczerwieniał na twarzy i wyszczerzył zęby. Prawdopodobnie mówią tak do siebie, kiedy nie patrzę. Ale tu nie o tym miało być....aaaa, no tak. Awantura. Matka Rak jest zła, obrażona i się nie odzywa. Nie będzie wnikać na forum o co poszło, ale jeśli myślisz ( WIEM, ŻE TO CZYTASZ), że mi przeszło to jesteś w błędzie. Nie przejdzie. Nie było przepraszam wtedy, kiedy powinno być i teraz urósł procent. I to porządny! Jak u lichwiarza! 
Kiedy się tak nie odzywam do Raka, czytam Lśnienie. W nocy. Jestem dopiero po kilku rozdziałach, ale jako, że wiem co będzie dalej już się boję. I oczywiście przed oczami cały czas mam gębę Nicholsona. Dopóki światło jest zapalone daję radę, kiedy gaszę, zaczyna się strach. Skrzypiąca podłoga, trzaśnięcie drzwiami u sąsiada, światło przejeżdżającego samochodu wyświetlające na ścianie jakiś "przerażający" rzucik. I REDRUM w lusterku widziane. To jest cena jaką płacisz za żywą wyobraźnię. Jest jeszcze cena, za nieodzywanie się do męża. Nie wypada się przytulać bo pomyśli, że ci przeszło. Ale jak się przytulisz, to mniej strasznie. Podejmujesz zatem próbę- przysuwasz się, żeby sam przytulił. Przysuwasz się niby przypadkiem. Objęcie ręką- dobrze. Przez chwilę jest lepiej, ale kiedy słyszysz cichutkie szuranie, przestaje wystarczać. Trzeba się przytulić mocniej. Tu następuje kolejna próba przechytrzenia przeciwnika- przytulasz się bez użycia rąk. Jeśli nie obejmiesz go, znaczy ,że to nie jest z twojej strony prawdziwe przytulanie, więc rano możesz dalej trwać w swoim obrażonym zacietrzewieniu. Rany, przez pół nocy wierciłam się i kręciłam próbując znaleźć ratunek przed Nicholsonem z zakrwawionym młotkiem do roque'a (taka kompilacja książki i filmu) w ręce. Tak się przytulałam nie przytulając ( ot, babska logika), że zasnęłam na dobre dopiero nad ranem. Lśnienie odłożyłam na półkę. Dopóki nie gadam z Rakiem nie będę czytała i robiła z siebie w nocy pajaca. 

piątek, 8 listopada 2013

Lustereczko, powiedz przecie...

Matka Rak rzucała dziś krytyczne spojrzenia. Na pierwszy ogień poszedł mężydło.
Raczyca stwierdza co następuje:
-Niezły.
-Sylwetka właściwa, trochę go więcej niż przed ośmiu laty, ale to dobrze. Zmężniał.
-Włosy przetkane siwizną,( a'la George Cloney).
-Oczy nadal tak samo czarne.
-Uszy trochę sterczą, ale nie ma dramatu.
-Mógłby już nie zakładać tej pomarańczowej skurczonej koszuli.
-Pingle + 10 do intelektu, też dobrze! Lubię pinglarzy.
Całość na plus, co żona Rak stwierdza z wyraźnym zadowoleniem.
Następnie krytyczne oko spoczęło na lustrzanym odbiciu.
 A więc:
-Sylwetka idealna.
-Twarz kwitnąca.
-Włosy bujne.
-Modne ombre.
-Ubiór sportowy.
Całość nieco nonszalancka. Dramat.
Rozwinę:
-sylwetka idealna, jeśli chcesz wystawić tyłek w konkursie ogrodniczym NAJWIĘKSZA DYNIA 2013.
-Twarz kwitnie dosłownie. Trądzik młodzieńczy ( jak każdej jesieni) nie zważa na metrykę.
-Bujne włosy znajdują się nad oczami. Popularniej nazywane są brwiami. Żyją własnym życiem. Właściwie żyje-jedna monobrew.
-Modna koloryzacja jest wynikiem działania natury. Odrost, który ma 15 centymetrów to już przecież nie odrost, a fryzura właściwa. Takie ombre. Tylko trochę gorsze...
-odzienie złożone z rozciągniętego dresu i czarnej bokserki. 
Nonszalancja....to brud po prostu. Najpierw oblałam się sokiem pitym prosto z kartonika  ( tak, wiem, prostacki zwyczaj. Sama ganiam za to Raka), potem Helka jadła banana. Tego chyba wyjaśniać nie trzeba. Kto ma dzieci, ten wie, że jak się takiemu podaje banana, to sobie należy założyć śliniak.
Dokonawszy powyższych obserwacji, rozważałam możliwość popadnięcia w depresję tudzież oblania się benzyną i podpalenia. Byłam tuż przed podjęciem ostatecznej decyzji, kiedy dotarło do mnie, że nie mogę wyglądać tak źle jak mi się zdaje. To jest technicznie niemożliwe. Musiałabym być krzyżówką Sasqatcha, Ryszarda Kalisza i Sarah Jessicy Parker! Nie może być! Postanowiłam poszukać wsparcia u Raka. Idąc w jego stronę, odganiałam złe myśli - spokojnie, lustro pogrubia, nie jesteś kulką, umyjesz się trochę, brwi podepniesz spinkami, jakoś to będzie.... . Stanęłam przed nim i bez owijania w bawełnę ( on nie chwyta subtelnych aluzji, trza bez ogródek) pytam:
-Raczku! Uważasz, że jestem ładna?
Raczek nie w ciemię bity, wie czym grozi niepoprawna odpowiedź. Z największą żarliwością jaką zdołał wykrzesać, patrząc mi prosto w oczy ( bo, że nie wolno mówić kobiecie "ładnie wyglądasz" mając wzrok wbity w ekran monitora również już wie), wyrecytował:
-Nieeee, ty jesteś piękna! Najpiękniejsza na całym świecie!
Powiecie, że kłamał? Ja wiem, ale ładnie kłamał. Postanowiłam sobie to kłamstwo wziąć do serca, uwierzyć i sprawdzić w lustrze, czy zrobiłam się od tego ładniejsza.  Już się odwróciłam, żeby dokonać oględzin, kiedy Rak puknął się płaską ręką w czoło, tak jak się puka człowiek, który właśnie przypomniał sobie jakąś oczywistą oczywistość. I tym razem, bez cienia kłamstwa, ze szczerym zaangażowaniem wykrzyknął:
-A nie, nie jesteś! Przecież jest Helka!
 

 




czwartek, 7 listopada 2013

Helena i trudne tematy. Epizod II. Seks.

Kiedy masz w domu dwulatka, cisza nie jest zjawiskiem częstym. Ba, powiem więcej-nie jest zjawiskiem pożądanym! Cisza jest bowiem złowroga. Dwulatek milczy tylko wówczas, kiedy smaruje  świeżo odmalowaną ścianę kredkami bambino, wydrapuje grzebieniem dziurę w twojej Ziemi Egipskiej, ewentualnie smaruje sudocremem podłogę w sypialni. Albo kiedy grzebie w Szufladzie Wstydliwych Sekretów. O tak, wtedy milczy wyjątkowo wytrwale. Czym jest SWS? To jest ta szuflada w sypialnianej toaletce w której trzymasz...różne takie. Właśnie dzisiaj po raz pierwszy usłyszałam pytanie dotyczące TEJ sfery. Od razu przypomniałam sobie pewną sytuację sprzed wielu lat......
Czteroletni Nanek stoi przed Gagą.
 -Mamooo, a co to lesbijka?
Gaga dostaje wytrzeszczu, potem omiata oczami ściany i sufit. 
-Eeeee, yyyyy, lesbijka....yyyyy...
Wreszcie z ulgą w głosie odpowiada:
-Spytaj Neny!
Neny, czyli młodocianej matki Rak. Nena wyjaśnia w kilku słowach. Łagodnie, bez wchodzenia w szczegóły. Ogólnie- taka informacja zadowala małego Nanka. Nena dziwi się, że Gaga miała z tym problem. Zdziwienie przeszło jej dzisiaj. Kiedy dziecko znienacka pyta matkę o "takie" rzeczy, wyobraźnia w pierwszej chwili płata jej psikusa. Taka zaskoczona kobieta myśli, że dzieciak pyta o wszelkie szczegóły, że będzie musiała zaraz wyciągnąć plansze, wskaźniki, pomoce dydaktyczne  i zacząć wykład od owulacji począwszy. Wróćmy  do Helki. Otóż nakryta na grzebaniu w Szufladzie Wstydliwych Sekretów spytała:
-mamo, co to est?
Nowoczesna, wyluzowana, otwarta i liberalna matka Rak odpowiedziała:
-yyyyy...eeeee....NIC.
Po czym zamknęła szufladę....

środa, 6 listopada 2013

O "brzydkich" dzieciach.

Codziennie poświęcam mojemu dziecku tyle czasu, ile zdołam. Razem malujemy, wyklejamy, brudzimy ręce farbami, skaczemy w kałużach, rozmawiamy, czytamy bajki. Codziennie powtarzam małej Helce, że potrafi, da radę, jest mądra, silna i piękna. Niech nie szuka potwierdzenia własnej wartości "byle gdzie". Niech ma je w sobie, wpojone, zaimpregnowane, odporne na wszelkie przeciwności i wredne uwagi. Robię to wszystko nie tylko dlatego, że sprawia mi to przyjemność. Robię to, bo mam nadzieję, że  dzięki temu, moje dziecko nabiera zaufania do mnie i do siebie samej. Mam nadzieję, że wiara w matkę i we własne możliwości ochroni ją w przyszłości przed zgubnymi decyzjami. Dlaczego o tym piszę? Ano, jedna taka bliska mi silna baba została wolontariuszem w ośrodku odwykowym . Tak, to jest to miejsce, w które trafiają wyrzutki, narkomani, degeneraci, ludzie którzy "sami chcieli" i tak jak my są kowalami własnego losu. Ludzie z żyłami wypalonymi przez syf, którym się szprycują, z wyjałowionymi mózgami i sercami. Tacy, co godność i resztki człowieczeństwa sprzedali za działkę. Ludzkie wraki, na których większość z nas stawia krzyżyk. Patrzenie na nich wzbudza w nas poczucie dyskomfortu, pomaganie im, nie mieści się w naszych głowach. W mojej też. Aż do czasu, kiedy to dowiedziałam się  o czymś, co zburzyło mój własny disnejowski światopogląd. Wiedzieliście, że istnieje Monar dla dzieci? Ja nie. Nie interesowałam się i tyle. Zawsze "surowo" oceniałam ludzi pożartych przez nałogi. Ich wybór- ja nie wdałam się w takie historie, tak wybrałam, dlaczego oni nie mogli? No cóż. Za mną stoi siła. Rodzina, bliższa i dalsza, taka co nie da skrzywdzić. Mumu Ago- z którą widzę się średnio co drugi dzień a mimo to bez przerwy wisimy na telefonie. Faders, który zawoził mnie na imprezy i przyjeżdżał po mnie w środku nocy albo nad ranem, żeby nic złego mnie nie spotkało. Albo kiedy byłam w najgorszym nastolatkowym okresie ( pryszcze hodowlane, nos jak kartofel, ręce do kolan, włosy przetłuszczone pięć minut po myciu i wieczna depresja) mówił mi, że jestem najładniejsza w klasie! Dorzućcie jeszcze do tego rodzeństwa bez liku, które co prawda w domu potrafiło dać do wiwatu, ale w świat bez wsparcia nie wypuszcza. Są jeszcze Siory  - rozsiane po polskiej i angielskiej ziemi, niby daleko, ale w razie potrzeby zdolne porwać samolot z bazy wojskowej i przybyć na odsiecz uzbrojone po zęby! Mam jeszcze dwa pełne komplety dziadkowo-babciowe oraz ciotki- babki, z których lepiej wrogów sobie nie robić! Pytanie, kim byłabym, bez nich wszystkich? Czy pozbawiona takiego zaplecza, zdołałabym uchronić się przed fatalnymi w skutkach decyzjami? Bo tak sobie kombinuję, że uzależniony od używek czternastolatek, raczej nie miał świetnych kontaktów z rodziną. Że czegoś w jego życiu brakowało, coś tym stanem odurzenia próbował zastępować lub maskować. Oczywiście, tyle historii, ile pensjonariuszy ośrodka. Jedne dzieciaki gubiła nędza, inne brak zainteresowania, jeszcze inne na manowce wywiodła zwykła dziecięca ciekawość. Czy można postawić na nich krzyżyk, twierdząc, że same chciały? Ja nie potrafię. Już nie- od kiedy jestem matką. Jaką mam pewność, że mojemu wychuchanemu dziecku nie powinie się noga? Jasne, fajnie wyobrażać sobie dorosłą, piękną w białym lekarskim kitlu, albo w eleganckim kostiumie biznesłomen, ale jaką mam gwarancję, że nie zbłądzi- mimo całej mojej miłości, mimo moich chęci, mimo wsparcia? Żadnej. 
Wróćmy zatem do "brzydkich" dzieci przebywających w takich ośrodkach. Do kilkunastoletnich wyrzutków, wąchaczy kleju, wielbicieli piguł, taniego wina i strach pomyśleć czego jeszcze. Niektórzy z nich mają na koncie złodziejstwo i gorsze doświadczenia. Do takich dzieci rzadko trafia pomoc. Sponsorzy nie pchają się drzwiami i oknami, bo tu nic nie można wygrać. Politykom nie podniesie to słupków w sondażach, firmom nie przyniesie fanów i lajków na fejsbuniu. Z pomocy takim nie masz nic namacalnego, ba, możesz nawet nie mieć satysfakcji, bo większości z nich pomóc się nie da. Statystyki są okrutne. "Na ludzi" wyjdzie może ze 30%.
A teraz powód, dla którego to wszystko piszę. Czegoś chcę. Od Was. Od razu zaznaczam- nie uratujecie tym gestem niczyjego życia, nikogo nie wyciągnięcie z nałogu, nie zostaniecie bohaterami, nie dostaniecie za to NICZEGO. Nawet dziękuję, no chyba, że zadowolicie się moim. Wolontariuszka, o której wspomniałam dostała zadanie zorganizowania warsztatów plastycznych. Problem polega na tym, że kredki, farby, plastelina i cała reszta, są mniej potrzebne niż jedzenie, zatem nie ma na nie środków. Nie chodzi o to, żeby ktoś sponsorował całą pracownię plastyczną, ale  na zakup kompletu kredek, albo pudełka farb większość z nas stać. Możemy podarować tej pogubionej  gówniarzerii chwilę beztroskiej zabawy, podczas lepienia plastelinowych pokrak i smarowania farbianych arcydzieł. Niech sobie pobędą przez chwilę dziećmi. Ktoś chętny?