czwartek, 30 kwietnia 2015

Moja, mojsza, najmojsza...

Chłopiec jest wysoki, z wyraźną nadwagą. Pod pachą tarmoli paczkę Lejsów XXL. 
-no chodź, pojeżdzimy samochodzikami -mówi ojciec chłopca.
-UUUUUUEEEEEEEEE.....AAAAAAAAAAA....BUUUUUUUU...- odpowiada syn.
Oboje z Rakiem spoglądamy na siebie. CO ZA BACHOR-wisi w powietrzu. Niewypowiedziane, pomyślane.

Tydzień później w tym samym miejscu:

-Helu, jesz tę bułkę, czy nie?
-UUUUUUEEEEEEEE....AAAAAAAAAA...BUUUUUUUU...
CO ZA BACHOR wisi w powietrzu. Niewypowiedziane, ale wyraźne. W spojrzeniach wszystkich gości restauracji, w naburmuszonej minie kelnerki, w uniesionej brwi kucharza, który właśnie wychylił głowę ponad wahadłowymi drzwiczkami.
Oboje z Rakiem spoglądamy na siebie.
WIDOCZNIE ZMĘCZONA.

Kurtyna.

....................................................................................................................................

Pod drzwiami sali baletowej:

-moja to prawdziwa aktorka! Uwielbia występować.
-a moja to mogłaby trzy razy dziennie.
-a moja ma aż cztery spódniczki do tańca.

Mijam mamuśki, a szyderczy uśmiech sam wpełza mi na usta. O czym z takimi gadać?
Zaglądam przez dziurę wydrapaną w okleinie szyby (przysięgam, że nie ja wydrapałam). Tylko tak można podejrzeć zajęcia. Oczom mym, a właściwie jednemu oku ukazuje się kilkanaście dziewczynek. Słodkie i śliczne, a wśród nich ONA. Ubrana w czarny trykot. Na głowie elegancki koczek. Najmniejsza i najmłodsza. To dopiero jej trzecie zajęcia, jednak talent widoczny jest gołym okiem. Ze ściśniętym sercem patrzę, jak unosi rączki nad głowę, wykonuje piruety, unosi nóżki obute w różowe baletki, podskakuje. Tak, zdecydowanie ma najwięcej wdzięku. I jak świetnie opanowała kroki! A reszta? No cóż. Ewidentnie są mniej zdolne. Nie ogarnęły najwidoczniej kroków, bo wszystkie tańczą co innego niż Helka...

środa, 22 kwietnia 2015

Pojedynek...

Z siłowni wychodzę krokiem sprężystym. Po pokonaniu mniej więcej trzech metrów okazuje się, że cztery treningi to jeszcze za mało, aby się popisywać po zajęciach. Sprężysty krok zastępuję zatem bardziej pasującym do ogólnej kondycji krokiem wlecząco-czołgającym. Galaretowata poduszka, którą z grzeczności nazywam brzuchem piecze niemiłosiernie, uda drżą, zmęczone barki zwisają smętnie- i ja jeszcze za to płacę! Zmierzając w stronę domu tonę we własnych myślach. Właśnie daję sobie dyspensę na chipsy solone i ser (no już nie przesadzajmy z tym zdrowym stylem życia), kiedy oczom mym ukazuje się następujący obrazek: młodzian idący z naprzeciwka "ściąga ostatniego bucha" z wiszącego w kąciku ust papierosa, po czym ciapie niedopałek na deptak. Po obydwu stronach rzeczonego deptaka ciągną się  rzędy ławek. Są one oddalone od siebie co pięć metrów, a po obydwu stronach każdej z nich znajdują się kosze na śmieci wyposażone w popielniczki. Wokół nas znajduje się zatem kilkadziesiąt popielniczek. Jako, że należę do aktywnych naprawiaczy świata, bez chwili wahania podejmuję interwencję:
-przepraszam pana, czy naprawdę nie mógł pan wrzucić tego do śmieci? 
-eee?- chłopak przystaje i patrzy na mnie wzrokiem mówiącym "nie mam mózgu, ale za to potrafię przypierdolić".
-jeśli wszyscy będziemy tak dbać o wspólną własność, to bez względu na to, ile pieniędzy władze miasta wydadzą na remonty, będziemy tonąć w brudzie i śmieciach.- tłumaczę niezrażona.
-spierdalaj!- cięta riposta skutecznie odbiera mi chęć do bycia miłą. W pierwszym odruchu próbuję kopnąć delikwenta, na szczęście nie ma w pobliżu nikogo, kto rozmachałby mi nogę. Po chwili dociera do mnie, że bez względu na to, jak bardzo czuję się zła i urażona, moje szanse w tym pojedynku są równe zeru. Facet jest jakieś dwadzieścia centymetrów wyższy i ze dwadzieścia pięć kilo cięższy. Rozpatruję jeszcze możliwość szturchnięcia buca pięścią w oko, ale pomysł ten odrzucam jako zbyt ryzykowny. Nie chcąc jednak wyjść na ofiarę losu, która pozwala jakiemuś troglodycie nawrzucać sobie na środku ulicy, postanawiam dopiec mu w jakiś inny-bezpieczniejszy dla mnie sposób. By uśpić jego czujność mówię:
-aha.
Chłopak odchodzi rzucając mi pogardliwe spojrzenie i wtedy dokonuje się moja zemsta. Ręką ukrytą w kieszeni kurtki posyłam mu "faka". A niech mu pójdzie w pięty!

sobota, 11 kwietnia 2015

Trudne nowego początki.

Stare powiedzenie mówi, że trzy przeprowadzki to jak jeden pożar. Jako specjalistka od przywracania na właściwe tory rozpieprzonego przez przeprowadzki życia, potwierdzam. Choć walizki, pudła i kartony zostały już rozpakowane, szacowanie szkód trwa nadal. Zaznaczyć trzeba, że ekipa przeprowadzkowa, czyli ja i mąż mój Raczysław, to  najgorzej dobrany tandem w dziejach. Różnice w zakresie planowania, trybu pracy oraz metod pakowalniczych wywołały serię poważnych awantur już w trakcie pakowania. To, co działo się podczas rozpakowywania określić można krótko: furia. Najpierw przyszło mi ze łzami w oczach czyścić białe meble Helki. Nowe, dodam, bo pół roku to dla mebli tyle co nic. No chyba, że Rak zajmuje się transportem. Otarcia, zadrapania, dziury we frontach- bolało. Niemniej bolało odkrycie, że porysowana i ogólnie jak psu z gardła jest również nasza komoda. Ale najbardziej bolało...uszko od filiżanki. Nowy serwis. Niby nic specjalnego, żadne tam rozentale, mimo to serce pęka. Dlaczego? Bo miałam w końcu sześć jednakowych filiżanek w miejsce zbieraniny reklamowych kubków i szklanek od nutelli. Kupiłam na "nowe mieszkanie". Pomyślałam, że jak ktoś przyjdzie na herbatę to podam kulturalnie, jak człowiek. Rak postanowił mi "pomóc" i wyjął naczynia z kartonu. Ktoś go prosił?! Nie. Czy ma w zwyczaju wyręczać mnie w takich rzeczach? Nie. Ot, zrobił wyjątek. Ten wyjątek sprawił, że podczas mycia szafki (bo oczywiście włożył naczynia do brudnej), natrafiłam na wciśniętą w najdalszy kąt zdewastowaną filiżankę. Kurwica serca-tak Gaga zwykła określać stan, w który wpadłam. Dzwonię do szanownego małżonka i pytam grzecznie:
-czego mam się spodziewać?!
-yyy... znalazłaś?
-znalazłam! I meble pooglądałam. Następnej przeprowadzki nie przetrwają!
-przeeeestań...
-żadne przestań! Ja mogę być nomadą, ale nie menelem!
-to sama sobie to pakuj i przewoź!
-i będę! Co jeszcze zniszczyłeś?!
-yyy....
-gadaj! Chcę mieć to za sobą.
-no dobra...pamiętasz nasze kieliszki? Te cięte?
-yhm...
-ile ich było?
-osiem.
-a te gładkie?
-dziesięć.
-a te do szampana?
-sześć.
-no to...teraz mamy dziewięć.
-??? Tych do szmpana?!
-wszystkich razem.

Do chwili obecnej status zaginionych mają: cukiernica, pojemniki kuchenne, ubrania letnie, domek dla Barbie i wiele innych...